środa, 18 września 2013

45.

UWAGA!
dopisuję coś do komentarza przedrozdziałowego gdyż ponieważ hm...
błagam! moi kochani! czytajcie uważnie, co piszę w rozdziałach, bo mam wrażenie, że omijacie połowę słów i faktów, które zawieram w każdej ze scen i wychodzą Wam wnioski-głupoty, a przecież nie o to chodzi w czytaniu
kiedyś mówiłam - nie bierzcie przypuszczeń i oczywistości za fakty, już nie raz wyprowadziłam Was w pole, a Wy zupełnie nie wyciągacie wniosków :D
a co do następnego rozdziału... zacznę pisać nie wcześniej niż w czwartek-piątek, bo teraz jestem zawalona robotą :D

Nie będę się rozpisywać... 
wiem, że czekaliście, że niecierpliwiliście się i mieliście do tego pełne prawo
powracam, mam nadzieję, że nie spieprzyłam tego rozdziału... 
zajebista przerwa zrobiła swoje
wróciłam dzięki Waszym komentarzom, dzięki wsparciu, dzięki Waszej cierpliwości
gdybyście mnie zostawili, nie miałabym mobilizacji...
teraz pokażcie, że warto było się zmusić do pisania,
komentujcie, polecajcie! 

***
            - Nie wiem, czy dam radę…
            - Naprawdę dobrze ci idzie, który to już miesiąc?
- Czwarty, ale nic nie rozumiesz – mruknął i poluzował krawat – z każdym dniem tracę siły… mam wrażenie, że te wszystkie postępy… że to się rozpadnie! Że wrócimy do jebanego punktu wyjścia i to będzie koniec. Ani ja ani ona tego nie wytrzymamy…
Kobieta postukała niecierpliwie długopisem w otwarty notes. Tyle lat znała tego człowieka i nie potrafiła mu pomóc. Kiedy tylko wydawało się jej, że mężczyzna wychodzi na prostą i jakoś ustabilizował się psychicznie, on ciągle wracał z nowymi problemami. Problemami nie do pokonania, jak deklarował każdorazowo. Tym razem jednak go rozumiała. Wiedziała, czym jest bezsilność, zwłaszcza jeśli dotyczyło to bliskich osób. Zawsze była w stanie go zapewnić, że wszystko zależy tylko od niego i jego podejścia do sprawy, od jego determinacji i chęci zmiany. A teraz? Teraz jego postawa mogła co najwyżej w małym stopniu pomóc, a nie całkowicie zwalczyć problem. Mógł dać z siebie dosłownie wszystko, ale to ciągle było zbyt mało. Przyjrzała mu się uważnie, jakby miała z jego oczu wyczytać odpowiedzi na dręczące ją pytania. Jedyne, co widziała to zmęczenie i smutek bijący z jego przystojnej twarzy.
- Próbowałeś z nią rozmawiać o pomocy? Próbowałeś ją zachęcić do zwrócenia się do specjalisty?
- Masz mnie za idiotę?! Oczywiście, że próbowałem! Nie tylko ja! – wstał nerwowo z fotela i sięgnął do kieszeni po fiolkę z lekami.
- Matt, zasady! – powiedziała ostro i poprawiła okulary – w tym gabinecie nie ma żadnych pieprzonych pigułek! Schowaj je albo wyjdź.
Zdenerwowany cisnął plastikowym pojemniczkiem w ścianę i usiadł, chowając twarz w dłonie. Tylko ona była w stanie powstrzymać go przed zażywaniem Opipramolu. Była jego ostatnią nadzieją na normalne życie. Zawsze tak było, odkąd tylko ją poznał. Ponad dziesięcioletnia znajomość z relacji pacjent-terapeuta przerodziła się w coś, co Matt chciał nazwać przyjaźnią. Nie mógł się jednak przełamać, nie chciał mieć tak ogromnego długu wdzięczności wobec tej kobiety. Póki nazywał ją terapeutka, psychologiem czy kimkolwiek innym, kto brał od niego pieniądze, nie było problemu. W końcu Abigail Linton była z zawodu psychiatrą, która jednak nie praktykowała i prowadziła tylko gabinet psychoterapeutyczny. Matt był tylko pacjentem, jednym z pierwszych i stałych klientów, którym starała się pomóc.
- Abby… proszę, to jest ponad moje siły i możliwości! – wymamrotał – kiedy już są jakieś postępy, zawsze coś schrzanię!
- O czym ty mówisz? Matt, nikt jej nie dał tyle, co ty. Poświęciłeś dla niej karierę. Niczego nie psujesz!
- Ja… ja jestem kompletnie bezradny! Jeden głupi błąd i cofam się o kilka tygodni z postępami…
Westchnął i sięgnął po szklankę wody. Musiał jej powiedzieć wszystko. Wierzył, że jeśli będzie znała każdy szczegół, znajdzie błędy w jego zachowaniu, że pomoże mu je zwalczyć, że zapobiegnie kolejnej tragedii. Ufał jej. Miał nadzieję, że dzięki niej, Joan wróci do nich, że odzyskają siostrę. Wmawiał sobie, że wraz z równowagą psychiczną i stabilizacją Joan McKagan, on też odzyska zburzony w czasach dziecięcych spokój. Wziął głęboki oddech i zaczął opowiadać o sytuacji sprzed trzech miesięcy, sytuacji, która nie dawała mu spokoju, która zżerała go od środka. Zaczął opowiadać o wszystkich błędach, które popełnił przez ostatnie pięć miesięcy.

Delikatnie, mechanicznymi ruchami masował skórę głowy. Wcierał w jej włosy pachnący migdałami szampon. Od zawsze lubił jej włosy.  Pamiętał, jak wtulał w nie twarz, gdy był zaledwie kilkuletnim chłopcem. Pamiętał, jak piszczała i krzyczała, gdy ich młodszy brat szarpał i ślinił jej włosy, gdy trzymała go na rękach.
Minął miesiąc. Przez cały miesiąc powtarzał tę czynność średnio co dwa dni. Wmawiał sobie, że to ją uspokaja, że dzięki temu bardziej mu ufa, że przez te troskliwe gesty jakoś jej pomoże. Codziennie wykonywał za nią większość czynności, z którymi powinna poradzić sobie sama. Nie chciała. Gdyby nie jego upór, praktycznie nie ruszałaby się z miejsca, nie jadłaby, nie piła, nie spała. Po prostu siedziałaby i tępo wpatrywała się w przeciwległą ścianę.
- Pamiętasz, jak śmiałaś się ze mnie, gdy oznajmiłem, że chcę zostać kucharzem i mieć restaurację? – westchnął – wyśmiałaś mnie i myślałaś, że mi się nie uda. Zmieniłaś zdanie jak przygotowałem ci… - zamilkł i próbował sobie przypomnieć tamtą scenę – no… przygotowałem coś… i tak ci smakowało, że sama pomagałaś mi załatwiać kursy i szkoły…
To był taki jego rytuał. Sposób na odpędzenie złych myśli. Sposób na oderwanie się od przykrych spraw. Miał nadzieję, że kobieta zacznie z nim rozmawiać, że zacznie wspominać razem z nim. Jednak ona milczała. Minęło trzydzieści długich dni, a ona ani razu nie odezwała się ani do niego ani do kogoś z ich rodziny. Ostatni raz powiedziała cokolwiek na policji, na przesłuchaniu w sprawie zabójstwa Ray’a Barnetta, o które chciano ją oskarżyć i wsadzić do więzienia.
- Carbonada criolla – wyszeptała, gdy po kilkunastu minutach osuszał jej włosy ręcznikiem – t-to mi wtedy ugotowałeś.
- Och… - zdawało mu się, że się przesłyszał – J-joan? Pamiętasz…
Jakby na potwierdzenie jego słów, kobieta nieznacznie się uśmiechnęła. Przez moment przypominała dawną Joan McKagan. Joan, która była jego wesołą, pełną życia siostrą. Dziewczyną, która wspierała go w młodzieńczych czasach, która zawsze służyła radą. Niepewnie ją objął, ciągle bał się, że ją wystraszy i kobieta znów popadnie w stany lękowe, które na polecenie psychiatry, tłumić przeróżnymi lekami i specyfikami.
- To może… m-może ugotujemy razem? Joan? Zrobimy sobie obiad, hm?
Pokiwała głową i spojrzała na niego wypranym z uczuć wzrokiem. Zupełnie tak, jakby wraz ze śmiercią jej oprawcy, wyparowała z niej cząstka jej duszy. Tak, jakby jej chęć do życia i emocje zostały pogrzebane razem z ciałem Barnetta. Nie raz rozmawiał o tym z Jonem. Czuł się tak, jakby miał w domu zupełnie obcą osobę, jakby ktoś przejął ciało jego siostry. Nikt nie przebywał z nią tyle czasu co Matt, nikt nie miał pojęcia, że jej wyobcowanie i zamknięcie się w sobie, to nie wszystko. Podzielił się obawami z najstarszym bratem. Ciążyła na nim odpowiedzialność, to on obiecał rodzinie, że zaopiekuje się skrzywdzoną siostrą i to on powinien wiedzieć, kiedy dzieje się coś złego. Jon też zauważył zmianę w zachowaniu Joan, też się martwił, ale obydwaj byli kompletnie bezradni. Zachowywali się tak, jakby mieli przed sobą małe, nieporadne dziecko, które trzeba we wszystkim wyręczać. Teraz w sercu Matta obudziła się nadzieja. Modlił się, żeby jej dzisiejsze zachowanie było początkiem zmian, żeby Joan w końcu zrobiła jakieś postępy.
- To chodź do kuchni, zaraz sprawdzimy, jakie mamy składniki – wziął ją za rękę i wyprowadził z łazienki – no… to pójdziemy do sklepu? – zapytał, gdy zrobił sobie listę brakujących rzeczy – nie? No to… zadzwonimy do restauracji, żeby ktoś zrobił zakupy, co? – pogładził ją po mokrych włosach – zaczniesz kroić pomidory?
Po chwili wyszedł z pomieszczenia i zadzwonił do jednego ze swoich pracowników. Mimo, że od kilku tygodni praktycznie tam nie zaglądał, nie musiał się martwić o biznes. Miał w swoim zespole samych profesjonalistów i ludzi z pasją do gotowania, jak on. Zrozumieli, że ich szef ma kłopoty rodzinne i nie może pojawiać się zbyt często w restauracji, jednak sami doskonale sobie radzili pod czujnym okiem Kate. Nie wiedział, czemu jego bratanica porzuciła zespoły i jeżdżenie z nimi na trasy koncertowe, ale nie zamierzał narzekać. Tak naprawdę jej pomoc spadła mu z nieba. Mógł bez obaw oddać restaurację w dobre ręce i poświęcić całą swoją uwagę Joan. Niby kto miałby się nią zająć zamiast mnie? Duff wziął ślub, ma małe dziecko, Claudia jest suką, Carol ma wystarczająco dużo własnych kłopotów z Dexem i dziećmi, Mark i Bruce nie mogą zostawić pracy i lecieć przez pół Stanów do Joan… no a Jon… powinien się oszczędzać, bo przez to wszystko ma przecież kłopoty z sercem! I jeszcze stara się pomóc mamie, jak tylko jest w Seattle. W chwilach zwątpienia powtarzał sobie, że tylko on się do tego nadaje, tylko on nie ma za wiele do stracenia i może się poświęcić. Dodawało mu to pewności siebie, dawało siłę, by jakoś na nowo przystosować Joan do życia wśród ludzi. Teraz w końcu się odezwała, będą razem gotować. Może to jakoś ją ośmieli? Może powróci chociaż cień dawnej Joan?
- U mnie? No chyba lepiej, może niedługo was odwiedzę… Katie dobrze sobie radzi? – zmarszczył brwi – co znaczy dziwnie? No… wiesz, to nie jest dla nas łatwy cza…
Urwał w połowie zdania. Telefon wypadł mu z ręki. Przeraźliwy wrzask z kuchni. Dźwięk upadającego na płytki metalowego przedmiotu. Poczuł na plecach zimne kropelki potu. Walcząc ze sparaliżowanymi mięśniami, próbował jak najszybciej dostać się do pomieszczenia. Stanął jak wryty w drzwiach, widząc skuloną w kącie kuchni kobietę. Szlochała cicho, leżąc w pozycji embrionalnej na zimnych płytkach. Nieopodal leżał nóż z zakrwawionym, jak po zacięciu się ostrzem.
- Joan… - podszedł do niej i przykucnął – już dobrze – pogładził ją po głowie – ciii… spokojnie. Jestem przy tobie… jego już nie ma…
Skarcił się w myślach, że tak bezmyślnie pozostawił kobietę w kuchni z nożem w ręce. Jak mógł zapomnieć, że to właśnie ten przedmiot pozwolił jej wydostać się z piekła, przez które przeszła, ale jednocześnie sprawił, że zabiła człowieka? Jak mógł być tak głupi? Powinien sam się wszystkim zająć. Skaleczyła się, zobaczyła krew i wpadła w panikę, bo wszystko sobie przypomniała. Przez niego. Zrobiła postępy, a on wszystko zniszczył.

Szesnastolatek siedział na ławce i skubał rękaw kurtki. Nie obchodziło go to, że jest środek zimy, że stercząc przez cały dzień na dworze, może się rozchorować. Miał nadzieję, że siedząc tutaj, jakoś telepatycznie przekaże jej, że czeka, że się martwi, że chce, żeby wróciła. To była ich ulubiona ławka. Jeśli wróci, to gdzie mogłaby przyjść, jak nie tutaj? Gdyby ją złapali, wiedziałby o tym. Policja by wiedziała. No i znów mogłaby uciec, znów mogliby być razem. Codziennie przychodził tu zaraz po szkole i czekał do późnych godzin wieczornych. Każdego dnia tracił nadzieję. Zaczął się nawet zastanawiać, czy przypadkiem ona nie uciekła od niego. Może jednak nie chodziło o ludzi z domu dziecka, może miała dość jego? Wymyśliła sobie bajkę, żeby od niego uciec, a on naiwnie wierzył, że dziewczyna go kocha i prędzej czy później się pojawi? Dwa dni temu były walentynki. Spędził je sam, marznąc na tej ławce. Czekał. Łudził się, że zrobi mu niespodziankę i przyjdzie. Wczoraj był na policji, prosił, żeby mu pomogli, błagał, żeby ją znaleźli. Jak zawsze odprawili go z kwitkiem, tłumacząc się, że mają inne sprawy, że dzieci z dobrych, kochających rodzin też giną, że to właśnie one są priorytetem; nie jakaś sierota, która uciekła z domu dziecka; nie sierota, za którą będzie płakał tylko dzieciak, z którym nie raz mieli problemy.
- Isbell?
- Z-znaleźliście ją? – zerwał się z ławki i niepewnie spojrzał na policjanta – z-znaleźliście! M-muszę ją zobaczyć! Wiedziałem, ż-że…
- Musisz jechać z nami – mężczyzna w mundurze starał się nie patrzeć chłopakowi w oczy – musimy coś wyjaśnić… jesteś nam potrzebny.
- A-ale.. chodzi o Emily? Wiecie, gdzie ona jest?
Po chwili siedział w nieoznakowanym radiowozie. Miał złe przeczucia. Co chcieli mu powiedzieć? Że przestali zajmować się tą sprawą? Że znaleźli ją, ale ona nie chce wracać? Czemu nie powiedzieli mu niczego? Czemu robią jakieś tajemnice? Co chcą wyjaśniać? W głowie kłębiły się myśli, czarne, mroczne myśli. Co to wszystko oznacza? Po kilkunastu minutach wyjrzał przez okno samochodu. Zmarszczył brwi. Wcale nie jechali w kierunku posterunku policji. W takim razie, dokąd go zabierali?
- Musisz nam pomóc… zaraz wysiadamy. To nie będzie zbyt miłe, ale… sam rozumiesz – policjant wzruszył ramionami i zatrzymał się na tyłach jakiegoś budynku.
Czarnowłosy chłopak zupełnie nie rozpoznawał tej okolicy. Nie kojarzył tych drzwi, które przed nim otworzono. Nie wiedział, dokąd prowadzi chłodny korytarz, obłożony jasnymi płytkami. Po chwili znalazł się w jakiejś sali. Kiedyś widział podobne na jakichś filmach grozy. Był tak zaskoczony i zmęczony, że nie potrafił kojarzyć faktów. Nie umiał przypomnieć sobie, co to za miejsce. Praktycznie nie było w nim mebli. Tylko pusty metalowy stół, kilka metalowych regałów i sporych rozmiarów zlew. Zamrugał. Policjant chyba coś do niego mówił. Nie był w stanie skleić słów w zdania. Nie rozumiał sensu tego, co słyszał. Dopadło go jakieś niezidentyfikowane odrętwienie.
- Ktoś zgłosił, że leżała na mało uczęszczanej ulicy w okolicy parku. Połączyliśmy fakty i wszystko co wiedzieliśmy od ciebie… opis się zgadza, ale potrzebujemy tego do formalności… - ton trzydziestokilkuletniego szatyna złagodniał – Jeffrey, słuchasz mnie?
Otrząsnął się z zamroczenia. Do pomieszczenia wszedł postawny mężczyzna. Pchał przed sobą potężny wózek, których używają w szpitalach. Nosze nakryte były białym płótnem. Szesnastolatek poczuł, że miękną mu nogi. Przytrzymał się stołu i spojrzał niepewnie na umundurowanego mężczyznę, który go tutaj przyprowadził. W końcu skojarzył, gdzie jest. Takie pomieszczenia w filmach nazywano kostnicą, salą do sekcji zwłok. Zrobiło mu się słabo. Ani przez chwilę nie dopuszczał do siebie myśli, co to wszystko może oznaczać. Policjant podprowadził go do noszy i uspokajająco położył mu dłoń na ramieniu.
- Jeffrey, musimy mieć stuprocentową pewność… - mruknął – tylko ty ją znasz na tyle dobrze, żeby…
Nie słuchał go. Nie chciał. Nie chciał nic mówić, nie chciał patrzeć, nie chciał myśleć. Chciał zapomnieć. Prześcieradło zostało odkryte. Posiniaczona, poobijana twarz. Sklejone krwią włosy. Sine usta. Puste, pozbawione życia oczy. Zapadnięta skóra. Wychudzone ciało. Później była już tylko ciemność i głosy, które próbowały go obudzić, dłonie, które próbowały ocucić…

Usiadł na łóżku. Koszulka, którą miał na sobie, była przemoczona. Otarł z czoła kropelki potu. Oddychał niespokojnie i próbował wymazać z pamięci sen, który kolejny raz go nawiedził. Wspomnienie Emily. Ostatnie chwile, kiedy ją widział. Nie chciał jej tak pamiętać, nie chciał mieć przed oczami widoku martwej dziewczyny. Przełknął ślinę. Nie powinien jechać do Lafayette. Nie powinien odwiedzać jej grobu. Nigdy nie powinien opowiadać swojej przyszywanej siostrze tego wszystkiego. Przez to wszystko koszmary i wspomnienia powróciły ze zdwojoną siłą. Spojrzał na wolną przestrzeń na łóżku obok siebie. Pustka. Nie miał nikogo, kto mógłby ukoić jego ból. Nikogo, kto kochałby go tak jak Emily. Kogoś, kogo on sam byłby w stanie pokochać.
Wstał i chwiejnym krokiem przeszedł do łazienki. Przepłukał twarz zimną wodą. Na szafce przy wannie stała do połowy zapełniona butelka wina – pamiątka wczorajszych niespodziewanych odwiedzin. Wypił resztę alkoholu i wyrzucił butelkę do kosza. Wciągnął na siebie ciemne spodnie i przebrał przepocony T-shirt. Znalazł klucze od mieszkania i wyszedł z domu. Nie wiedział, czemu pomyślał właśnie o niej. Nawet nie miał pewności, czy wpuści go do siebie. Niby wiedział, że może na niej polegać, ale czy aby na pewno będzie zadowolona z gościa o czwartej nad ranem? Ostatecznie zawsze mógł jej wypomnieć, że też  nie raz nie dwa służył jej pomocą, schronieniem, noclegiem, ramieniem do wypłakania. Czy miał inne możliwości? Owszem… mógł wrócić do siebie i męczyć się z kolejnymi koszmarami, które go nawiedzały. Kwietniowa noc nie należała do najcieplejszych, żałował, że nie wziął ze sobą koszuli. Dobrze, że jego nadzieja i pocieszycielka mieszkała niedaleko. Dobrze, że teraz jest sama w domu… w spokoju pogadamy i nie będę nikogo irytował swoją pieprzoną obecnością. Szedł tam po bliskość, po ciepło. Sam nie wiedział, kiedy to wszystko się wykluło, kiedy poczuł potrzebę, by mieć ją blisko siebie. Nie wiedział, dlaczego nie chciał zrozumieć. Bał się, bo jego zdaniem to wszystko było chore, było popieprzone i szalenie niewłaściwe. Ale tego potrzebował i to było teraz ważniejsze.
- Izzy? – kobieta, która właśnie otworzyła mu drzwi, pośpiesznie naciągała na siebie szlafrok – zgłupiałeś?! Jest środek nocy!
- Wiem… nie wiedziałem, co ze sobą zrobić… - spuścił wzrok – mam spierdalać?
Wywróciła oczami i wciągnęła mężczyznę do ciepłego pomieszczenia. Nie pytając, co się stało, zaprowadziła go do salonu. Zaparzyła kawę i siadając koło niego, przytuliła się do jego torsu i słuchała, co czarnowłosy gitarzysta miał jej do powiedzenia.

Otworzył oczy. Niewielkie, zagracone pomieszczenie. Gdzie właściwie był? Co pamiętał z poprzedniego dnia? Chyba niewiele, nie rozpoznawał nawet kobiety, która leżała koło niego w samej bieliźnie. Nawet nie była w jego typie. Za wysoka, zbyt postawna i przede wszystkim nie ten kolor włosów, zdecydowanie. Odgarnął włosy z twarzy i uważając, żeby nie obudzić swojej towarzyszki, wstał z podłogi. Zbierając swoje ubrania, podszedł do okna. Nieciekawa, nic nie mówiąca mu okolica. Skąd się tu wziął? Przecież włóczył się po Sunset Strip! Chciał odreagować kolejną kłótnię. Kolejne bezpodstawne fochy. Pierdolone baby! Nic tylko, kurwa, by się czepiały o wszystko! „Gdzie byłeś, co robiłeś, z kim robiłeś”. Uczą was tego w jakichś jebanych szkołach?! Moje życie i chuj wam wszystkim do tego co robię! Wyciągnął Marlboro. Zapalniczka leżała na stole razem pustymi foliowymi paczuszkami. Spojrzał jeszcze raz na kobietę. Na ćpunkę nie wyglądała. Na dealerkę tym bardziej. Ba! Wyglądała na zadbaną i dość bogatą, może obracającą się w wyższych sferach. Jednak mieszkanie w takiej okolicy zupełnie nie pasowało do tego obrazka.
            - Wybacz, chyba nie zamierzam czekać, aż się obudzisz – mruknął pod nosem i wymijając ją, skierował się w kierunku drzwi.
            Poprawił koszulę, chroniąc twarz przed nieprzyjemnym podmuchem majowego wiatru. Na ulicy panowały pustki. Nawet nie miał kogo zapytać, gdzie właściwie jest. Pogrzebał w kieszeniach i znalazł kilka dolarów. Świetnie, w sam raz na taksówkę z tego bagna. Tylko skąd, kurwa, mam wiedzieć, gdzie znajdę jakikolwiek samochód?! Zdecydował, że zacznie od swojej prawej strony. Intuicja podpowiadała mu, że to właściwy kierunek. Miał nadzieję, że to odpowiedni kierunek! Był głodny, zmęczony, do tego jego ciało domagało się gorącego prysznica. Nie miał czasu na bezproduktywne kręcenie się po nieznanych mu ulicach.
            - Brawo, gratulacje! Nigdy więcej jebanych nocy z nieznajomymi dupami! – burknął i chciał zapalić kolejnego papierosa – Kurwa mać! Jebany…
            Papieros wypadł mu z ręki, gdy jakiś niewysoki facet zderzył się z nim, wyłaniając się z jakiejś bramy. Już chciał rzucić się na winowajcę, ale rozpoznał tę twarz. Kiedy ostatni raz ją widział? W sądzie? Ten głupi uśmieszek, za który miał ochotę go wtedy rozszarpać. Kiedyś byli przyjaciółmi. Kiedyś nikt go nie oskarżał o zniszczenie komuś życia. Tęsknił za tym, co było. Tęsknił za beztroskimi czasami, gdy miał kompana do grania i picia, do ćpania i wygłupów. Kogoś, na kim mógł polegać, kto nie zostawił go na lodzie, bo uporządkował swoje życie. Potrzebował kogoś takiego jak on.
            - Steven! Jak ja cię, kurwa, dawno nie widziałem! – wyszczerzył zęby.
            - Co ty tu robisz? Wprowadziłeś się? – uniósł podejrzliwie brew.
            - Nie! Słuchaj, Stary, gdzie my w ogóle jesteśmy? Za chuj nie pamiętam skąd się tu wziąłem! – zaśmiał się, choć nie widział w tym nic zabawnego.
            - W Mid City. Musiałeś ładnie zabalować – uśmiechnął się pogodnie – zatrzymałem się tu niedaleko. To znaczy… mieszkam z kimś, ona ma tu mieszkanie… całkiem niedaleko. Chodź, pokażę ci, napijemy się czegoś, powspominamy – pociągnął swojego przyjaciela za ramię – dobra z niej dziewczyna, próbuje mnie namówić na kolejny odwyk. O to ten dom, tutaj!
            Mężczyzna zamarł. Steven prowadził go dokładnie do tego samego budynku, który kilkanaście minut wcześniej opuścił. Ona i Steven? To przecież niemożliwe. Ta kobieta wyglądała na dość zamożną i przede wszystkim pomieszczenia, które widział Slash były urządzone z klasą i smakiem, którego z pewnością nie miała żadna z ich dotychczasowych dziewczyn. Spanikował. Jak miał powiedzieć Adlerowi, że prawdopodobnie posuwał mu kobietę? Że nawet tego nie pamięta, a na stole walały się opakowania po heroinie?
            - Eee… słuchaj… bo coś sobie przypomniałem i tego… no muszę wracać – nerwowo potrzepał głową, by ukryć się za burzą loków – tego… to weź kiedyś do mnie wpadnij, zostało tam jeszcze trochę twoich rzeczy, teraz mieszkam sam, więc będziemy sami i pogadamy, napijemy się czegoś…
            - Ale chciałem cię przedstawić Nicole! Ona ciągle mi nie wierzy, że jestem muzykiem – wybuchnął śmiechem – chociaż na chwilę wejdziesz…
            - Serio mam coś, kurwa, do załatwienia – myślał gorączkowo nad wymówką – bo tego... miałem odwiedzić Joan i no… to cześć!
            Odwrócił się szybko i nie czekając na odpowiedź Stevena, ruszył pewnym krokiem w kierunku ruchliwej ulicy, na której na pewno znajdzie jakiś transport do domu. O mały włos, a Adler nakryłby go z tą całą Nicole. Nie chciał nawet myśleć, jaka afera by się z tego zrobiła. Zwłaszcza, że ich relacje nie były teraz najlepsze. Dodatkowo zasada „nie posuwam laski przyjaciela” kolejny raz byłaby złamana. Tylko czy to w ogóle jeszcze istnieje?! Axl posuwał Smith, Izzy ruchał parę moich dziewczyn… kiedyś byliśmy jebanymi przyjaciółmi! Jebaną rodziną! Stradlin i McKagan wszystko zjebali! Wszystko, kurwa!

Siedział w wynajętym studiu, w którym próbowali przygotować materiał na nową płytę. Bezmyślnie szarpał struny swojego basu. Nie potrafił się skupić. Ciągle myślał o tej dziewczynie. Nawet nie wiedział, jak ma na imię. Nie wiedział, gdzie mieszka, skąd pochodzi. Właściwie wiedział tylko, że jest ładna i że wychodziła ze sklepu muzycznego. Był zły na siebie. Był tchórzem. Miał na karku trzydziestkę, a był tchórzem. Gdyby wtedy miał na tyle odwagi, żeby podejść do niej i zagadać. Co miał do stracenia? Mógł cokolwiek zepsuć? Przecież jego związek już praktycznie nie istniał. Wszystko szlag trafił. Kobieta, którą kochał, wolała wskoczył do łóżka jego koledze. Nie tolerował zdrady. Dlatego bez wyrzutów sumienia zainteresował się inną kobietą. W jego mniemaniu bardzo atrakcyjną kobietą. Ty idioto! Dlaczego zmarnowałeś taką okazję?! Co jeśli nigdy jej już nie spotkasz? Znowu zostaniesz sam jak pieprzony palec! Tylko dlatego, że bałeś się podejść i zrobić z siebie idiotę… Zdenerwowany wstał i odłożył bas na swoje miejsce. Wyszedł z pomieszczenia, nie zważając na protesty przyjaciela i zarazem wokalisty zespołu, w którym grali. Musiał coś zrobić, znaleźć sposób, żeby ją odnaleźć. Niepewność i bezradność go denerwowały, odbierały nadzieję. Gdzie podział się ten pewny siebie basista? Czemu tak po prostu zwątpił we własne siły i bał się wyśmiania? Podświadomie skierował się w kierunku sklepu, z którego wychodziła tamta tajemnicza kobieta. Pod nosem mruczał niewyraźnie utwór, który od jakiegoś czasu kołatał mu się po głowie.

Excuse me while I tend to how I feel
These things return to me that still seem real
Now, deservingly, this easy chair
But the rocking stopped by wheels of despair

Don't want your aid
But the fist I make
For years can't hold or feel
No, I'm not all me
So please excuse me while I tend to how I feel

But now the dreams and waking screams
That ever last the night
So build the wall, behind it crawl
And hide until it's light
So can you hear your babies crying now?

Still the window burns
Time so slowly turns
And someone there is sighing
Keepers of the flames
Do you feel your name?
Did you hear your babies crying?

Zatrzymał się gwałtownie. Patrzył z niedowierzaniem przed siebie. To ona. Myślał, że więcej jej nie zobaczy i nagle stoi dosłownie dziesięć, piętnaście metrów od niego. Niestety nie jest sama. Na jego nieszczęście koło niej stoi kobieta, która zna. To zdecydowanie skomplikowało jego sytuację. Skąd one się znały? Dlaczego nie przewidział czegoś takiego? Teraz już wszystko stracone. Powinien wycofać się, zanim kobieta z malutkim chłopcem na rękach go zobaczy. Zanim wprowadzi go w zakłopotanie. Zerknął jeszcze raz. Może to tylko przypadkowe spotkanie kobiet i jakaś wymiana poglądów o torebce czy kolczykach? Kurwa! Nie mogę ni stąd ni zowąd podejść tam, przywitać się z Martą i zapytać, czy przedstawi mnie swojej koleżance!

            W zasadzie nie wiedział, co robi. Całą drogę zastanawiał się, po co właściwie tam idzie? Pewnie przygotowują przyjęcie dla Jeffa, bo jutro ma roczek. Znów będzie przeszkadzać albo psuć atmosferę swoimi humorami. Szczerze mówiąc ostatnio nie za bardzo dogadywał się z Duffem. Nie wiedział czemu. Może chodziło o Martę? O to, że jako żona basisty, w ogóle nie poświęca czasu Izzyemu? Swojemu bratu! Fakt, że był tylko jej przyszywanym bratem, ale to zawsze też rodzina, prawda? Potrzebował jej obecności. Zależało mu na tym, żeby była blisko. Kurwa, jak gorąco! Jebany lipiec! Nienawidzę lata! Czemu musi być tak zajebiście gorąco jak w piekle?! Rozpiął górny guziczek koszuli i podwinął niedbale rękawy. Ciemne spodnie, które miał na sobie, niemiłosiernie paliły go w nogi. Czarny kolor i długie nogawki raczej nie nadawały się na trzydziestokilkustopniowy upał, który obecnie panował w Los Angeles. Na szczęście u nich w domu jest chłodniej! I pewnie mają kurewski lód w zamrażarce. Nie pukając wszedł do domu zajmowanego przez McKaganów i usłyszał głos Marty, dochodzący z kuchni.

Hot wax drippin'
Honey what do you say
I got a brand new record
That I gotta play
She says not now boy
But I did anyway
Cause I'm ready, so ready
Lip smackin' paddy wackin'
Walkin' the street
I got a rag top Chevy
Now I'm back on my feet
I get an EMHO woody
When I sit in the seat
Cause I'm ready, so ready

I got a girlfriend with the hoochy-coochy eyes
Cause in the pink she look so fine
She got the cracker jack now all I wants the prize, honey

I know these hookers down on 42nd street, but
Ill-gotten booty's not my style
I'll take a rain check 'til I get back on my feet, honey

            Uniósł brwi. Znał ją tyle lat, a ona ciągle go zaskakiwała. Krótka zwiewna sukienka na ramiączkach. Kiedyś to było nie do pomyślenia, żeby założyła taki strój, wiedząc, że ktoś może ją zobaczyć. I biodra… Kołysała nimi w rytm głupawego nagrania Aerosmith. Całkiem dobrze jej to wychodziło. Kurwa… Stradlin wiem, że jest gorąco… w chuj gorąco, ale o czym ty tak właściwie myślisz?! Pokręcił ze zniecierpliwieniem głową i obserwował przez chwilę kobietę. Zawsze była tak śliczna? Czy to przez małżeństwo tak wypiękniała? Może wcześniej nie zwracał na to uwagi? A może to przez bijącą od niej radość i wesołość? W końcu nie zdawała sobie sprawy, że ktoś ją obserwuje i mogła robić nawet najgłupsze rzeczy, jeśli tylko miała na to ochotę i dawało jej to szczęście.
            - Nie wiedziałem, że umiesz tak ładnie tańczyć – odezwał się po kilku chwilach.
- Izzy! Nie strasz mnie! – odwróciła się i uśmiechnęła szeroko – co cię sprowadza? Chcesz spróbować eee… masy na tort dla Jeffa?
Podszedł do niej. Co on by dał, żeby Marta zawsze taka była. Słodka, beztroska, wesoła… pewna siebie. Nie wiedział, co sprawiło, że nastąpiła taka przemiana, ale podobało mu się to. Uwielbiał widzieć w jej oczach te radosne ogniki. Odwróciła się, przypadkowo wpadając na gitarzystę. Wybuchła śmiechem. Niechcący ubrudziła mu koszulę czekoladowym, gęstym płynem. Chciała w ramach przeprosin spróbować pozbyć się plamy. Sięgnęła po ścierkę, nieświadomie ocierając się o mężczyznę. Ciągle się śmiejąc, zaczęła rozpinać mu koszulę. Mruczała pod nosem, że jest ofermą i cmoknęła go w policzek. Wiedziała, że to jedna z jego ulubionych koszul. Rozejrzała się w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby go udobruchać. Czekolada! Przecież ją uwielbiał! Stanęła na palcach i zaczęła grzebać w szafce. Była zdecydowanie za niska. Poczuła za sobą Izzyego, który bez problemu wziął z półki tabliczkę.
- Tego szukasz?
Zaśmiała się trochę nerwowo i ułamała duży kawałek. Wsunęła go szybko Stradlinowi do ust, widząc, że znów chce coś powiedzieć. Odwróciła się i jakby nic się nie stało, kontynuowała przygotowywanie torciku urodzinowego. Zastanawiała się, czemu Izzy nie siądzie przy stole, tylko stoi ciągle w tym samym miejscu. Nucił coś pod nosem. Doskonale. Uwielbiała, jak to robił. Znów mimowolnie poddała się rytmowi utworu, który słyszała. Raz po raz sięgała po różne składniki do masy czekoladowej i sztućce i ciągle musiała albo obchodzić stojącego bez ruchu Stradlina albo się o niego ocierać.
- Może mi pomożesz, jak już jesteś, hm? – zaproponowała.
- Nie umiem – uśmiechnął się lekko.
- Oj od razu nie umiesz… chodź tu.
Stanął za nią i zerkał przez jej ramię na to, co robiła. Podała mu nóż. Na desce pojawiły się owoce. Trzeba je pokroić. Zaśmiał się, gdy brunetka zaczęła sterować jego rękami i pokazywać mu, co powinien zrobić. Tym razem to ona zaczęła podśpiewywać. Znowu F.I.N.E. Miała jakąś obsesję? Ciągle trzymając dłonie Izzyego, przymknęła oczy i kolejny raz zaczęła kręcić lekko biodrami, wpasowując się w melodię. Za blisko. Zdecydowanie za blisko. Gitarzysta czuł na sobie każdy jej ruch, bo stała tuż przed nim. Była tak nieświadoma tego, co robi. Za blisko. Pochyliła się nad blatem, sięgając po kolejną pomarańczę. Przełknął ślinę. Było zdecydowanie za gorąco na dworze. Nie mógł się skupić. Z trudem zarejestrował jej dłonie w okolicach bioder. Przypadkowe muśnięcie, gdy wygładzała sukienkę. Przydałaby mu się szklanka z Danielsem. Koniecznie z lodem. Znów wyczuł jej taneczny ruch. Coś się zmieniło. Była pewniejsza. Bardziej świadoma tego, co robi. Ale co robiła? Jeszcze bardziej podnosiła temperaturę! Przyspieszył mu oddech. Jeszcze bardziej gorąco. Ubranie zaczęło mu przeszkadzać, za bardzo przylegało do jego ciała. Nagle dziewczyna obróciła się przodem do niego. Położyła dłonie na jego odkrytym torsie. I przesunęła w dół.
- No co tam, Izzy? – zamruczała i przysunęła się do niego.
- Marta… co ty… co…
- Przecież wiem, że chcesz – zaczęła rozpinać pasek jego spodni – nawet to czuję – zaśmiała się.
To było ponad jego siły. Jawnie go prowokowała. Doskonale wiedziała, co się z nim działo, jak tylko zobaczył ją w tej sukieneczce. Wiedziała, że z trudem się powstrzymuje, że nie panuje nad swoim ciałem. Przycisnął ją do blatu i zaczął namiętnie całować. Od razu wplotła dłonie w jego kruczoczarne włosy. Pozwoliła, by posadził ją na szafce i oplotła nogami jego biodra, przysuwając go do siebie. Jęknęła, gdy dostał się ręką pod zwiewny materiał sukienki. Pomogła mu zsunąć z niej dolną część bielizny. Z zadowoleniem zauważył, że dziewczyna go pragnie.
- A… Duff?
- Jest z Jeffem na spacerze – uniosła ręce i pospiesznie zrzuciła z siebie letnią sukienkę – mamy pół godziny…
Westchnęła, gdy położył ją na blacie i zaczął całować podbrzusze. Zdążyła zapomnieć, jakie to wspaniałe uczucie. Nie pamiętała, kiedy jej mąż ostatni raz się nią tak zajmował. Kiedy wykazał zainteresowanie jej ciałem. Od dawna nie czuła się tak atrakcyjnie jak teraz. I to za sprawą Izzy’ego, który pieścił ustami jej najwrażliwsze miejsca. Złapała go za włosy i przybliżyła jego twarz do siebie. Odpływała. Nie sądziła, że ten mężczyzna może być taki cudowny, że będzie jej tak dobrze. Chciała, żeby ta chwila trwała jak najdłużej, żeby Izzy nie przerywał. Mruczała i jęczała, gdy jego język drażnił łechtaczkę. Wygięła się, gdy wsunął w nią palce i zaczął szybko nimi poruszać. Idealnie odczytywał jej potrzeby i pragnienia. Dokładnie wiedział gdzie i jak dotykać, żeby prawie mdlała mu z rozkoszy.
- I-izzy… c-co… c-czemu – wyjęczała, gdy przerwał w najgorszym możliwym momencie – p-proszę…
Uśmiechnął się tylko i zastawił ją na podłogę, odwracając tyłem do siebie. Oparł ją o blat i szybko pozbył się bokserek. Rozpalił dziewczynę, ale sam nie mógł już dłużej czekać. Sprawnie wsunął się w nią, przyciskając ją do kuchennych szafek. Miło było słuchać jej głośnych reakcji. Rozpiął jej stanik i rzucił w kąt pomieszczenia. Ruszając się w niej, zaczął dłońmi pieścić jej piersi. Wiedział, że ją zadowoli, że będzie jej lepiej niż kiedykolwiek. Wiedział, że jest dobry, zdecydowanie lepszy od Slasha, Axla czy nawet Duffa. Każdy z nich to wiedział, dlatego zawsze irytowali się, gdy wszystkie ich groupies wskakiwały mu do łóżka, ignorując resztę zespołu. To dlatego przespał się kilka razy z Daisy – byłą dziewczyną Hudsona, która słysząc o umiejętnościach Stradlina, nie mogła się powstrzymać i wielokrotnie zdradziła Slasha.
- J-jezu… n-nie przestawaj – wysapała, gdy chłopak zsunął jedną rękę w kierunku podbrzusza.
Mocniej na nią naparł. Wiedział, że brunetka ledwie stoi na nogach, że z trudem się kontroluje. Wolną ręką objął ją mocno w pasie. Palcami drugiej pieścił ją z najczulszym miejscu. Wyczuwał, że jeszcze chwila i dziewczyna zacznie w rozkoszy wykrzykiwać jego imię…
Kurwa! Co to było?! O ja pierdolę! Zerwał się z łóżka, nie zważając na nagą kobietę, która leżała obok. Oddychał szybko, był rozpalony tak, jakby sen był rzeczywistością. Jakby to działo się naprawdę. Musiał ochłonąć. Uspokoić rozszalałe ciało. Spojrzał na brunetkę, która ciągle pogrążona była w spokojnym śnie. Nie chciał jej budzić. Prysznic jest chyba zdecydowanie lepszym pomysłem. Zimny prysznic. Poszedł szybko do łazienki i wszedł do kabiny. Syknął, gdy lodowata woda zaczęła smagać jego skórę. To był jedyny sprawdzony sposób, który zawsze go otrzeźwiał. Wyobraźnia coraz częściej w brutalny sposób żartowała sobie z niego. Nie wiedział, co się działo. Z jednej strony było to całkiem miłe, ale zarazem koszmarnie uciążliwe. Wmawiał sobie, że to wszystko brało się z tego, że zbyt długo nie miał kobiety, że zbyt długo był samotny. W sumie niewiele w tej kwestii uległo zmianie. Co znaczyło to, że ona teraz leżała w jego sypialni? Że korzystali z okazji, gdzie nikt im nie będzie przeszkadzać, bo i nikt nie wie, co jest między nimi? W co ty się wpakowałeś Stradlin? Wiesz, że to nie ma przyszłości?! Że jeśli ktoś się o tym dowie, to będziesz miał zajebiście przejebane? Nagle poczuł oplatające go ramiona. Cichy pisk.
- Ajć! Czemu ta woda jest lodowata? – jęknęła i szybko odkręciła ciepłą wodę.
Wtuliła się w jego plecy. Czuł na sobie jej kształtne piersi. Pożądanie znów przejmowało kontrolę nad jego ciałem. Znów nie mógł się opanować. Odwrócił się przodem do niej i uśmiechnął się.
- Mówiłeś, że możemy korzystać, póki jesteśmy sami i nikt nam nie przeszkodzi – zamruczała i przygryzła mu dolną wargę.
- Pamiętam, nie chciałem cię budzić… ale teraz… - wpił się w jej usta i przyparł do ściany.

Wpakował się w sytuację bez wyjścia. W każdej chwili ktoś mógł go zdemaskować, mógł się wygadać, mógł zobaczyć go w dwuznacznej sytuacji z niewłaściwą kobietą. Zbyt dużo ryzykował, by nie przejmować się konsekwencjami. Ale jednocześnie miał dość oglądania się na wszystkich, słuchania rad, zakazów, czy nakazów. Sam musiał zająć się swoim życiem, sam musiał podejmować decyzje – nawet te trudne, od których zależała jego przyszłość. Ile czasu mógł jeszcze żyć pod dyktando innych? Dopasowywać się do ich stylu życia? Był za stary, żeby bawić się w dorosłość i każde niepowodzenie puszczać w niepamięć, bo ma przecież przed sobą całe życie. Skoro sam się w to wpakowałeś… to się teraz z tego albo wyplącz albo brnij w to dalej! Co ci zależy? Wiesz doskonale, że nie jest dla ciebie, ale przecież oboje znacie warunki układu! Kurwa! Czym ty się w ogóle przejmujesz? Co niby was łączy? Łóżko! Po chuj ma się ktoś to tego wpierdalać? Zresztą… od kiedy przejmujesz się tym, co ludzie powiedzą na temat twojego pojebanego łóżkowego życia, co?! Wyszarpnął z kieszeni Marlboro i zapalniczkę. Obrócił ją w palcach i przyjrzał się uważniej. Kiedyś podkradł ją Adlerowi, który był święcie przekonany, że zostawił ją w mieszkaniu jakiejś groupie. To były czasy. W zasadzie wszystko było wtedy wspólne… nawet kobiety. Gdyby wrócili do tamtych czasów, nie musiałby teraz zastanawiać się co dalej z jego „związkiem” z kobietą, której teoretycznie nie miał prawa dotknąć.
- Cześć, Matt… - mruknął, gdy drzwi otworzył mu wysoki mężczyzna w garniturze – słuchaj, mam… to znaczy potrzebuję pogadać i…
- Jasne, nie ma sprawy, tylko… - obejrzał się za siebie – tylko uważaj na Joan, ok? Znowu zaczęła się trochę otwierać i boję się, że coś schrzanię…
- Wiem, wiem. Właściwie to chciałem się z tobą umówić na mieście, ale byłem w okolicy i pomyślałem, że…
- Nie tłumacz się – uśmiechnął się i zaprosił gościa do środka – napijesz się czegoś? Whisky? Piwo? Wino?

Spojrzała na otwartą gazetę. Ten artykuł. Znała go na pamięć. Tyle razy go czytała, tyle nadziei w nim pokładała.
"Oglądałem dziennik telewizyjny w Chicago po zamieszkach i wyłem ze śmiechu!" - dorzuca z wyraźną wściekłością Duff. "Ten pieprzony reporter nie wiedział nawet co się stało i mówił bzdury... Studiowałem kiedyś dziennikarstwo na collegu i pierwszą rzeczą, której mnie nauczono, to zwracanie uwagi na spójność całego przekazu wiadomości. Sami się o to staramy jako zespół i uważam, że dziennikarze powinni starać się o to samo. Sęk jednak w tym, że osiem milionów ludzi w Chicago, tego wieczora zobaczyło wszystko w jego wydaniu i zapewne uwierzyło, że my zaczęliśmy całą rozróbę! Tego samego wieczoru poszedłem do klubu w mieście i opowiedziałem przygodnym fanom, co się naprawdę wydarzyło. Uwierzyli mi bez problemu. Fani potrafią przejrzeć to gówno na wylot, choć nas ciągle się za wszystko wini."
Specjalnie odkładała pieniądze, żeby tam pojechać, żeby odnaleźć tego człowieka. Wiedziała, że to będzie jej wybawienie, że to zmieni jej życie. Zerknęła na zdjęcie umieszczone między tekstem z wywiadem. Pamiętała dzień, w którym sąsiadka przybiegła do niej z tą fotografią. Pamiętała ukłucie w sercu na widok tej twarzy. Tak strasznie chciała odzyskać swoje życie. Wiedziała, że wyjazd do Los Angeles mógłby to zmienić. Wszystko zaprzepaściła. Nie pomyślała, że nie wszystko pójdzie po jej myśli. Cholera! Wrócił! Zerwała się z krzesła i szybko schowała wycinek z gazety do komody. Poprawiła włosy, wygładziła ubranie i wyszczerzyła zęby w sztucznym uśmiechu. I tak pewnie nie uchroni się przed jego pięścią. I tak nie uniknie awantury. Ciągle jednak wierzyła, że będąc uległą, nie sprowokuje go do większej agresji.