Nie mam siły na nic sensowniejszego,
miała być jeszcze jedna scena, ale stwierdziłam, że to może poczekać...
większość rzeczy była zaplanowana od dawna, może nie dokładnie w tym momencie, ale postanowiłam trochę pozmieniać plany
i podkreślę kolejny raz, bo pojawiły się "zarzuty" nieuważnych czytelników w komentarzach: WSZYSTKO jest pisane z rozmysłem mniejszym bądź większym, ale nie ma tu scen w stylu "nie wiem co napisać, to wymyślę tani chwyt, żeby wrócić do gry"
trochę rozwleczonych scen, ale część z nich stanowi wstęp do przyszłych wydarzeń
czytajcie uważnie, bo jeszcze kilka dziwnych pytań z kosmosu i chyba się załamię
i kolejny bzdurny apel, którego i tak pewnie nikt nie przeczyta... jak już spędzicie na czytaniu 20 czy 30minut to poświęćcie dodatkowe 2-3minuty na napisanie paru słów komentarza tutaj czy na grupie na FB
i tak nawiasem, jeśli nie ogarnęliście grupy fejsbukowej to zachęcam, bo obecnie będzie jedyną formą powiadamiania o nowych rozdziałach
wybaczcie wszelkie błędy, ale nie mam siły na poprawianie
***
- Lucy! –
potrząsnął śpiącą dziewczyną.
- C-co… och – poderwała się i
przetarła oczy – z-zaspałam? Ja przepra…
- Nie ma za co. Myślałem, że coś
się stało – roztrzepał sobie włosy, nie wiedząc, co powiedzieć – zazwyczaj o
tej porze sklep był już otwarty.
- Naprawdę przepraszam, ta
kawalerka, którą mi wynająłeś…
Zmarszczył brwi. Jakiś czas temu
stwierdził, że ta dziewczyna nie może ciągle nocować na zapleczu jego sklepu
muzycznego i znalazł jej niewielkie mieszkanie kilka przecznic od jej miejsca
pracy. Pomógł jej z odświeżeniem wnętrza, z kupieniem nowych mebli i
załatwieniem wszelkich formalności.
- Coś z nią nie tak? Wydawało mi
się, że jest całkiem przytulna.
- Jest ok., ale sąsiedzi ciągle
się awanturują – ziewnęła – już się biorę do pracy.
- Nie spiesz się – uśmiechnął się
– posiedzę sam trochę, bo i tak mam mieć gościa także…
Zostawił dziewczynę samą i wziął
jedną z gitar wystawionych na sprzedaż. Kiedy tylko miał okazję, próbował coś
skomponować albo chociaż sklecić parę linijek do nowego utworu. Ostatnio jednak
nie miał szczęścia. Nie potrafił się skupić i zagrać czegoś sensownego.
Wszystko było zbyt banalne, zbyt tandetne, oklepane. Coraz częściej łapał się
na tym, że po prostu grał cokolwiek – czy to z repertuaru Guns n’Roses, czy
czegoś zasłyszanego u innych zespołów – byle tylko zająć czymś ręce. Tym razem
wybór o dziwo padł na Misfits, za którym Izzy niekoniecznie przepadał.
I got something to say
I killed your baby today
And it doesn't matter much to me
As long as it's dead
Well I got something to say
I raped your mother today
And it doesn't matter much to me
As long as she spread
Sweet lovely death
I am waiting for your breath
Come sweet death, one last caress
I killed your baby today
And it doesn't matter much to me
As long as it's dead
Well I got something to say
I raped your mother today
And it doesn't matter much to me
As long as she spread
Sweet lovely death
I am waiting for your breath
Come sweet death, one last caress
- No proszę, proszę, nie spodziewałem
się tego po tobie, Stradlin – dobiegł go śmiech – mam nadzieję, że nie jestem
za wcześnie?
- Jasne, że nie… - odłożył gitarę
i przywitał się z mężczyzną – no to co cię sprowadza w moje skromne progi?
- Słyszałem, że masz coś
Sadowsky’ego. Wstyd przyznać… ostatnio jednego rozjebałem, a lubię na nich grać…
Izzy zaprowadził go do drugiego
pomieszczenia, w którym wszystkie ściany były obstawione od góry do dołu
przeróżnymi modelami gitar basowych. Przygotował wzmacniacz i próbował doradzić
basiście w wyborze nowego instrumentu. Niby znał się na tym, bo kiedyś sam
próbował swoich sił z basem, ale zdecydowanie lepiej czuł się z elektrykiem. Po
kilkunastu minutach podpiął swojego ulubionego Gibsona i razem ze swoim
klientem Paranoid. Po chwili gitarzysta rozluźnił się i przypomniał
sobie początki koncertowania z Najniebezpieczniejszym Zespołem Świata. Często
wygłupiał się z Duffem albo Slashem i próbowali naśladować głosy swoich idoli.
- No Ozzym to ty nie zostaniesz –
zaśmiał się do swojego towarzysza – ale w sumie, gdybyś się postarał… może Kilmister?
- Już mi to ktoś kiedyś mówił. No
ale nie będę ci zabierał więcej czasu. Ten będzie najlepszy – podał jedną z
gitar – i póki pamiętam, daj to Marcie – wyciągnął z kieszeni jakiś
identyfikator – niedługo mamy koncert w Pauley Pavilion, niech przyjdzie, bo
dawno jej nie widzieliśmy…
Izzy zawołał Lucy, żeby dopełniła
wszelkich formalności i sam zaczął chować kable i sprzęt. Ciągle zastanawiał
się, czy dobrze zrobił, że pomógł jej i ze znalezieniem pracy i mieszkania. Nie
chciał, żeby Marta sobie coś ubzdurała i zasypywała go pytaniami, co łączy go z
tą dziewczyną. Ale z drugiej strony potrzebował pracownika, a ona wydawała mu
się do tego odpowiednią kandydatką. A jako, że była miła i sumienna, co stało
na przeszkodzie, żeby dał jej podwyżkę i zaproponował jakieś tymczasowe lokum
zamiast zaplecza sklepowego?
- O kurwa! Stary, kto to jest?! –
usłyszał syk za plecami.
Jego znajomy wpatrywał się w
Lucy, jakby zobaczył ducha. Sądząc z wyrazu jego twarzy, całkiem ładnego ducha.
Zmarszczył brwi ale wyjaśnił, że młoda kobieta jest jego pracownicą i próbował
wypytać basistę, o co chodzi. Ten jednak milczał jak zaklęty i pospiesznie
opuścił sklep. Myślał, że od nadmiaru myśli eksploduje mu mózg. Teraz to
jasne, skąd Marta ją zna. Musiała ją znać, skoro teraz pracuje u Stradlina.
Kurwa, co za jebany niefart! Teraz nie mam szans u… Lucy. Pewnie jest już po
cichu z Izzym i ani myśli rozglądać się za kimś innym. Dlaczego, kurwa, zawsze
jak znajdę jakąś normalną dziewczynę, to jest już zajęta?!
- Dziękuję, że wyciągnąłeś mnie z
domu – uśmiechnęła się do mężczyzny, z którym szła pod rękę – ostatnio prawie
nigdzie nie wychodziłam. Duff w trasie, Jeff strasznie marudzi jak chcę go
zabrać gdzieś indziej niż do Izzyego, a nie mogę ciągle go tak wykorzystywać i
podrzucać mu małego albo siedzieć u niego cały czas.
- Uwierz mi, twoje towarzystwo to
sama przyjemność – powiedział – no i mnie czasem też przyda się jakieś
oderwanie od tego wszystkiego. Sam nie wiem, gdzie powinienem być. Z jednej
strony w Seattle jest mama, przy której teraz jest moja Jen i reszta, z
drugiej… Joan. Wiem, że Matt się stara i robi dla niej więcej niż ktokolwiek z
nas, ale nie wiem, czy na dłuższą metę on da radę to udźwignąć. Chciałbym mu
pomóc, chciałbym zaopiekować się Joan, ale jednocześnie nie chcę, żeby Matt pomyślał,
że w niego nie wierzę i myślę, że sobie nie radzi – westchnął ciężko – no i
moja Katie… mam wrażenie, że coś jest nie tak.
- Jak to? Widziałam się z nią
kilka tygodni temu, bo zajrzałam do restauracji i wyglądała i zachowywała się
całkiem normalnie – zadarła w górę głowę, by spojrzeć na swojego towarzysza.
- Nie wiem, co się dzieje. Na
pewno coś jest nie tak, ona się nigdy tak nie zachowywała. Od pewnego czasu
nawet nie chce za bardzo ze mną rozmawiać. Nieważne czy dzwonię do niej czy
chcę się z nią zobaczyć, natrafiam na jakiś opór. Martwię się o nią, to
wszystko zaczęło się mniej więcej w tym czasie, gdy Joan… no…
- Będzie dobrze – przytuliła się
do ramienia mężczyzny, żeby dodać mu otuchy – może z nią pogadam?
Skierowali się do mieszkania, w
którym pomieszkiwał najstarszy z rodzeństwa McKagan. Cieszyła się ze wspólnie
spędzonego z nim czasu. Razem z Mattem był jej ulubionym szwagrem. Dodatkowo
Jon McKagan budził w niej niezidentyfikowane, dano zapomniane uczucia.
Początkowo było jej wstyd, przeklinała siebie za głupotę, nawet unikała tego
człowieka. Bała się, że mężczyzna potraktuje ją jak idiotkę, że ją wyśmieje. Z
czasem, gdy Jon wymusił na niej rozmowę, zrozumiała, że nie musi się o nic
martwić i prawie pięćdziesięcioletniemu brunetowi wcale nie przeszkadza to, do
czego mu się przyznała. Prawdę powiedziawszy uznał to za pewnego rodzaju
komplement. Miło było usłyszeć, że dziewczyna czuje się przy nim bezpiecznie,
że mu ufa, że może na niego liczyć. Tak jak na ojca; ojca, którego tak naprawdę
nigdy nie miała. Nawet się z tego śmiał, bo nie była to dla niego nowość. W
końcu nawet jego najmłodsze rodzeństwo zawsze go szanowało i radziło się go w
przeróżnych sprawach, zamiast udać się z problemem do Elmera McKagana. Gdy Matt
i Duff byli zaledwie kilkuletnimi chłopcami, sam miał wrażenie, że wychowuje i
pilnuje ich bardziej od ich ojca.
- Wiesz? Nawet nie pamiętam,
kiedy ostatni raz byłam w kinie – zaśmiała się, gdy usiedli na kanapie w jego
niewielkim mieszkaniu – albo nie ma niczego ciekawego albo nie ma czasu albo po
prostu Duffowi się nie chce, a samej to jakoś tak głupio – upiła herbatę i
zapytała – czemu właściwie wybrałeś Listę Schindlera? Czytałeś książkę?
- Parę ładnych lat temu, czytałem
bardziej interesujące pozycje, ale byłem ciekaw filmu. Nie podobał ci się?
- Nie o to chodzi. Dużo słyszałam
o tych czasach od babci, ale nie sądziłam, że ty się tym zainteresujesz.
- Kiedyś chciałem studiować
historię. Od zawsze mnie fascynowała. Moja mama miała kiedyś znajomą…pochodziła
z Europy Wschodniej, nie pamiętam dokładnie skąd. Czasem mnie pilnowała, jak
mama musiała iść do pracy i zawsze opowiadała mi o wojnie, obozach
koncentracyjnych, o tym co Niemcy robili z Żydami i ludźmi, którzy im pomagali
– upił trochę herbaty i kontynuował -
fascynowało mnie to, czytałem o tym w podręcznikach, szukałem książek o tej
tematyce…
- Więc… czemu nie poszedłeś na
historię? – zapytała zaskoczona.
- Tak wyszło.
Spuścił wzrok. Nie lubił mówić o
swojej przeszłości. Nie miał się czym chwalić Popełnił wiele błędów w młodości,
wielu rzeczy nie mógł naprawić, mimo jego szczerych chęci. Jak mogłoby wyglądać
jego życie, gdyby nie to wszystko? Czy teraz byłby szczęśliwszy? Czy byłby tym
samym człowiekiem, którym jest teraz? Życie go nie rozpieszczało, ale też sam
nie ułatwiał sobie niczego. Sam dobrowolnie pakował się w kłopoty, z których
nie umiał się później wydostać. Dobrowolnie zepsuł tyle spraw. Tyle rzeczy
nieodwracalnie zmieniło jego życie.
- Czym zajmowałeś się po
skończeniu szkoły? Wybrałeś jakieś inne studia?
- Ech… w zasadzie… wstyd
przyznać, ale… - zapatrzył się na swoje zniszczone, pokancerowane dłonie – rzuciłem
edukację, jak miałem niecałe osiemnaście lat – widząc zaskoczone spojrzenie
dziewczyny, dodał – dziwne, co? Tyle czasu tłukłem Duffowi do głowy, że ma się
uczyć i nie olewać wszystkiego, a sam lepszy nie byłem… ale to były inne czasy…
latami wmawiałem sobie, że postąpiłem słusznie, że niczego nie można mi
zarzucić… - doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że Marta nie wie, o czym
mówi, zresztą mało kto wiedział - coś ci pokażę…
Mężczyzna wstał z kanapy i zaczął
powoli rozpinać koszulę. Po chwili Marta dostrzegła rozległe jasne ślady na
boku Jona, które znikały pod białym materiałem. Kiedy ściągnął do końca koszulę
i odwrócił się tyłem, pisnęła i zakryła dłonią usta. Większą część powierzchni
pleców zajmowały ślady po oparzeniach i dziwne, stare blizny, wyglądające jak
pozostałości po ranach ciętych. Wyglądało to przerażająco i strasznie. Nie
miała pojęcia skąd takie coś wzięło się na ciele jej najstarszego szwagra.
- W skrócie rzecz ujmując… -
westchnął i zakrył blizny – jestem… jakby to nazwać… żołnierzem albo jak wolisz
weteranem wojennym.
- Och… nie wiedziałam…
- Cóż… w zasadzie nie jestem
zdziwiony, bo mało komu o tym mówię. Wstąpiłem do wojska, zanim na świecie
pojawił się Duff. Mama chyba była wtedy w ciąży z Mattem, także to dawne
dzieje. Wolałbym o tym wszystkim zapomnieć, zapomnieć o tym, jak bardzo
skrzywdziłem Jennifer…
-O czym to mówisz? –
wytrzeszczyła oczy.
Nie wierzyła, że ten dobroduszny
człowiek byłby w stanie kogokolwiek zranić. Był dla niej uosobieniem dobroci i
ciepła, opoką i wsparciem w trudnych chwilach. I ten człowiek miałby kogoś
skrzywdzić? Nie… na pewno nie on. We wszystko bym uwierzyła, ale nie w to.
Chyba mają to rodzinne… jakieś dziwaczne kompleksy i obsesje na punkcie
ranienia innych… Duff, Matt i teraz jeszcze Jon. Przecież on tak kocha swoją
żonę! Niby jak miałby sprawić jej przykrość? I co ma do tego wojsko?! Służył
ojczyźnie i jeszcze mówi, że skrzywdził kogoś? Że chciałby o tym zapomnieć, że
się tego wstydzi? Po chwili dobiegł ją głos mężczyzny, który prosił, aby
zachowała dyskrecję w tym, co zaraz usłyszy.
- Gdy mieliśmy po siedemnaście
lat, Jen zaszła w ciążę. Prawdę powiedziawszy to była dość… szokująca
wiadomość. Mieliśmy plany na przyszłość i tak dalej, no ale musieliśmy się
pogodzić z tym, co sami sobie zrzuciliśmy na głowę i…
- Ale przecież Tony… on jest
chyba rok młodszy…
- No tak… - na jego twarzy
pojawił się smutek i ból – malutka Jane miałaby teraz trzydzieści dwa lata,
powinna być rówieśnicą Matta.
- C-co się stało?
- Nagła śmierć łóżeczkowa… tak
nam powiedzieli lekarze. Miała tylko jedenaście dni. Oficjalnie to nie była
nasza wina. Nie chcieliśmy słuchać, że Jen była bardzo młoda, że urodziła pod
koniec siódmego miesiąca. Nie obchodziło nas to, że „to może zdarzyć się
każdemu”. Zdarzyło się właśnie nam. Uciekłem… Przed bólem, problemami, przed
rozpaczą Jen, nie byłem w stanie iść na pogrzeb. Pierwszy raz na cmentarzu
byłem dopiero, gdy Jennifer urodziła Tony’ego. Kiedy wiedzieliśmy, że wszystko
z nim w porządku, że tym razem nie stanie się nic strasznego. Jen wpadła w
depresję po śmierci małej, a ja zachowałem się jak palant i zaciągnąłem się do
wojska, do Wietnamu, tym samym przekreślając plany i marzenia o studiach. Te
blizny i poparzenia… zostały mi po tym odznaczenia. Wolałem bawić się w
bohatera i zdobyć Purpurowe Serce i Brązową Gwiazdę, niż siedzieć przy
załamanej narzeczonej. Pewnie masz mnie za dupka, co?
- J-ja nie… ja… - położyła rękę
na dłoni mężczyzny – domyślam się, co musiałeś wtedy czuć… rozumiem i rozumiem,
czemu chciałeś od tego uciec – uśmiechnęła się niepewnie – od początku
uważałam, że jesteś wspaniałym człowiekiem i… nic w tej kwestii się nie
zmieniło. Powiesz za co te odznaczenia?
Zatopił się we wspomnieniach.
Przypomniał sobie czasy, gdy jako osiemnastoletni chłopak rzucał się na
pierwszą linię frontu. Adrenalina pomagała mu zapomnieć o przykrych
doświadczeniach, strach wypierał ból i pustkę po śmierci córeczki. Spośród
przebłysków obrazów, które miał w głowie, odnalazł właściwe. Przypomniał sobie
ten wybuch bomby w bazie. Kolegów, którzy nie zdążyli się ewakuować, którzy
byli w polu rażenia. Chciał zgrywać bohatera, wbiegł w sam środek płonących
namiotów i szałasów, obiecał sobie, że wyciągnie towarzyszów broni z pożaru, że
nikt nie straci życia. Nie pamiętał, kiedy jego mundur zajął się ogniem, kiedy
jego skóra boleśnie przyjęła języki ognia, które pozostawiły sobie szpecące
rany i poparzenia.
- Udało mi się… nie wiem, jakim
cudem, ale udało mi się – mruknął – wyciągnąłem mojego dowódcę z tego piekła i
przetransportowałem z dala od ognia. Trafiłem do szpitala wojskowego z
poparzeniami drugiego i częściowo trzeciego stopnia. Odesłali mnie na jakiś
czas do domu, do Jen. Wiedziałem, że tęskniła, że bała się, że straci mnie tak
samo jak Jane. Nie potrafiłem tego docenić, myślałem o sobie, o swoim bólu, o
tym co przeżyłem. Od razu, jak tylko to było możliwe, wróciłem na front. Plecy…
to znaczy te blizny – odchrząknął i zapatrzył się w dal – przedarliśmy się do obozu
nieprzyjaciół, złapali nas, staliśmy się jeńcami. Trochę się nad nami znęcali,
chcieli wiedzieć gdzie mamy wszystkie bazy, jakie są plany naszego Rządu, w
zasadzie… mogło być zdecydowanie gorzej – widząc jej zdziwienie, pospieszył z
wyjaśnieniami - chcieli informacji, gdyby nas zabili albo za bardzo uszkodzili,
nic byśmy im nie powiedzieli.
Denerwowała się. Irracjonalny
niepokój męczył ją od samego rana. Po co te nerwy? Przecież doskonale
wiedziała, że on jest kilkaset kilometrów od tego miejsca, że nie spotka się z
nim. Musieliby wrócić wcześniej, a Duff nic nie wspominał o zmianie planów. Przeklinała siebie za zapominalstwo. Dlaczego
nie pomyślała o kilkunastu książkach i płytach, które trzymała w pudle na
szafie? Czemu nie pomyślała, że będzie musiała w końcu po nie wrócić? Nie miała
najmniejszej ochoty pojawiać się w tym domu. Teraz kojarzył jej się tylko z
gitarzystą. Pełnym nienawiści, zawiści i zazdrości gitarzystą, od którego
wolała trzymać się z daleka. Przecież go nie spotkasz! Weźmiesz, co miałaś
wziąć i po prostu wyjdziesz. To nie takie trudne. On nawet się nie zorientuje,
że tam byłaś! Próbowała się uspokoić, mimo że intuicja podpowiadała jej, że
pakuje się w kłopoty. Do tego wszystkiego doszła jeszcze kłótnia z Izzym.
Temat, który jego zdaniem, w ogóle nie powinien być poruszany. Przecież
doskonale wiedział, że dziewczyna się o niego martwi i robi to z troski, a nie
wścibstwa. Jednak ostatnio coraz agresywniej i gwałtowniej reagował na wszelkie
uwagi dotyczące jego życia. Nie wiedziała, z czego to wynikało i tym samym nie
mogła mu pomóc. Co się z nami dzieje? Z Duffem prawie nie mam kontaktu, jak
jest na trasie. Sama tam nie pojadę, bo Slash… bo przecież Duff nic nie wie o
tym cholernym weselu. Zaczął znowu pić niby przez Joan. I teraz jeszcze Izzy
traktuje mnie jak wroga, gdy tylko o coś zapytam. Co jest, do cholery?
Starzejemy się? Nie potrafimy ze sobą rozmawiać jak kiedyś? Pogrążona w
myślach, przeszukiwała swój stary pokój, na wypadek, gdy zostało tu coś więcej
niż sterta książek i płyt winylowych.
- Co ty tu robisz? – dobiegł ją
głos, którego nie spodziewała się słyszeć przez najbliższe kilka tygodni albo nawet miesięcy.
- S-slash?! Co ty… c-co…
koncerty…
Książka wypadła jej z rąk.
Znalazła się w pułapce. Mężczyzna stał w drzwiach, blokując jej drogę ucieczki.
Po chwili zarejestrowała, że cała się trzęsie i powoli cofa się w głąb pokoju.
Nie miała pojęcia, co on tutaj robił. Ostatnio, jak rozmawiała z Axlem,
słyszała, że przez co najmniej dwa tygodnie nie będą mieli czasu na przerwę i zawitanie
do Los Angeles.
- Axl odwołał trzy koncerty, bo
się przeziębił – mruknął – nic nie wiedziałaś?
- N-nie chcę z tobą rozmawiać.
P-przyszłam tylko po książki.
- Nie sądzisz, że powinniśmy
sobie coś wyjaśnić? Mam dość tego, jak reagujesz, gdy znajduję się bliżej niż
jebane dwadzieścia metrów od ciebie. Męczy mnie, że nawet, kurwa, nie mogę
zapytać, co słychać albo, że nie mogę się normalnie przywitać! Nie przeszkadza
ci to?
- Nie wiem, k-kim jesteś,
rozumiesz? Nie znam cię! – wydukała – Slash, którego znałam, n-nigdy nie
próbowałby mnie skrzywdzić. N-nigdy nie upokorzyłby mnie t-tak, jak z-zrobiłeś
to na moim ślubie…
- Marta… proszę, daj mi szansę
chociaż z tobą porozmawiać, wyjaśnić, przeprosić, no kurwa, cokolwiek! –
nerwowo zapalił papierosa – po prostu mnie wysłuchaj, ok? Nawet cię nie dotknę
i nie podejdę do ciebie, skoro się tak zajebiście boisz.
Zamknęła oczy. Znów nawiedził ją
ten obraz. Ona w sukni ślubnej, przyciśnięta do muru. Jego dłonie gniotące
biały materiał. Kompletna bezbronność, panika, strach, niepokój. Usta miażdżące
jej wargi. Nieprzyjemny zapach papierosów i whisky. Robiło jej się słabo na
samą myśl, co by się stało, gdyby nie udało się jej uwolnić z jego żelaznego
uścisku. Co by jej zrobił? Czy ktoś pojawiłby się w porę, żeby go odciągnąć? A
może sam by się opamiętał? Chciała wierzyć w tę ostatnią wersję, chciała wmówić
sobie, że Hudson nie posunąłby się tak daleko. Jednak czy w ogóle mogła
rozważać, co mógłby, a czego nie mógłby zrobić? Do pewnego czasu był dla niej
ważną osobą, był przyjacielem, powiernikiem, pocieszycielem. Czy to ciągle był
ten sam człowiek? Czy były w nim jeszcze te wszystkie uczucia, które okazywał
jej, gdy potrzebowała ciepła? Czy był tym samym Slashem, któremu wypłakiwała
się w ramię? Który uczył ją gry na gitarze, bronił przed Axlem i zawsze chętnie
poświęcał jej czas na rozmowę czy pomagał w rozwiązaniu problemów?
- C-co chcesz wyjaśniać, Slash?
Co to zmieni? Nawet jak mi powiesz, czemu na ślubie się do mnie dobierałeś, to
niczego nie zmieni! Ja tego nie wymażę z pamięci! Nie umiem! N-nigdy… nigdy
nawet w cholernych koszmarach n-nie p-przypuszczałam, że mógłbyś… że…
- Byłem zły. Nawet nie wiem, ile
wypiłem i wciągnąłem. Po prostu… kurwa, tak zajebiście nie chciałem, żebyś za
niego wychodziła!
- Nie chcę tego słuchać –
powiedziała prawie szeptem.
- Daj mi powiedzieć, to co chcę
ci przekazać i dam ci spokój.
- J-ja… och.. ok – mruknęła
zrezygnowana i usiadła na łóżku.
- Nic na to nie poradzę, ok?
Kocham cię i kurwa nie zmienisz tego zakazem zbliżania się albo odzywania się
do ciebie. Wiem, że cię skrzywdziłem, ale, do chuja, ja nawet sobie nie
zdawałem z tego sprawy! Dopiero w szpitalu… dopiero wtedy uświadomiliście mi,
co zrobiłem… co chciałem zrobić – zapalił kolejnego papierosa – wiem… powiesz,
że mogłem nie pić i nie ćpać, że mogłem się kontrolować, ale zrozum mnie! Nie
mogłem… nie mogłem, kurwa, na was patrzeć! Rzygać mi się chciało, jak McKagan
patrzył na ciebie maślanym wzrokiem. Jak cię macał na moich, kurwa mać, oczach!
Ciągle tylko darł mordę, żebym nie palił, żebym nie słuchał muzyki, żebym
nikogo nie przyprowadzał, siedział cicho, nie trzaskał drzwiami, bo Jeff śpi –
wylewał swoje żale, mając nadzieję, że dziewczyna chociaż trochę zrozumie jego
sytuację i mu wybaczy - No, kurwa, ok… rozumiem, że dziecko potrzebuje spokoju,
ale nie musiał mnie traktować jak jakieś pierdolone ścierwo! Ciągle tylko
słuchałem, jak to mu przeszkadzam, jakim dupkiem jestem i że mam wypierdalać!
Kiedyś traktował mnie jak brata, a odkąd jesteście ze sobą na poważnie, to
chciał zrobić ze mnie jakieś jebane popychadło! Myślisz, że jak się czułem, jak
was słyszałem?! Jak chciałem być na jego miejscu? Dupek nawet nie potrafi cię
docenić i znów chleje bez powodu! – z każdym jego słowem Marta bardziej się
kuliła i próbowała powstrzymać drżenie – to była jebana męczarnia! Póki się z
nim nie związałaś było w miarę ok… wiedziałem, że nie mam szans, więc się nie
pchałem po nic, ale kurwa, jak zaczęłaś się z nim spotykać, to dostałem
kurwicy! Czemu on sięgnął po coś, czego ja sobie odmawiałem, bo myślałem, że
nie zasługuję? W czym on, kurwa, był lepszy ode mnie?! Nawet kurwa, nie wiem
ile razy Stradlin prawił mi jebane kazania, żebym odpuścił, żebym nie
rozjebywał swoimi uczuciami zespołu i przyjaźni! Myślisz, że było mi łatwo?
Przegrałem coś, o co nawet nie miałem okazji walczyć! Na początku jeszcze jakoś
sobie radziłem, bo przynajmniej mieliśmy normalny kontakt ze sobą, byłaś moją
przyjaciółką, żartowałaś ze mną, przytulałaś się, gdy potrzebowałaś wsparcia,
rozmawiałaś, dzieliłaś się różnymi sprawami… po prostu, kurwa, byłaś! –
wpatrywał się w nią i zastanawiał się, czy przypadkiem zaraz mu się nie
rozpłacze – Z czasem Duff coraz bardziej… zabierał cię, odciągał ode mnie,
kompletnie cię odizolował, zamknął w jebanym świecie McKagana, do którego
ledwie Izzy’ego wpuszczał. Szukałem z tobą kontaktu, próbowałem zwrócić na
siebie uwagę, a za każdym razem dostawałem po dupie! Za każdym razem robiliście
mi bezpodstawne awantury, kłóciliście się ze mną o coś, na co Stradlinowi bez
problemu pozwalaliście! Zachowywaliście się, jakbym był waszym wrogiem, a nie
przyjacielem! Miałem tego dość… skoro i tak obrywałem za dobre chęci, to co mi
szkodziło zrobić z siebie dupka i celowo was drażnić i denerwować? – odpalił następnego
papierosa i nerwowo się zaciągnął – Tyle tylko, że za bardzo się w tym gnoju
zatraciłem… straciłem pierdoloną kontrolę i… - dostrzegł pierwsze łzy w jej
oczach – kurwa… tak strasznie cię przepraszam! Nigdy nie chciałem cię
skrzywdzić… tylko mi nie płacz… - zniżył głos do szeptu - Dziecino…
Spojrzała na niego załzawionymi
oczami. Usłyszała tyle gorzkich, przykrych rzeczy. Jednak w głębi ducha
wiedziała, że część z nich jest prawdą, że odsunęła się od tego mężczyzny, że
Duff zgrzytał zębami, jak tylko Slash pojawił się w pobliżu i wcale nie
zamierzał ukrywać swojej niechęci. Musiała przyznać z ręką na sercu, że
zrzuciła całą winę na tego nieszczęśliwego człowieka, że wmawiała sobie, że to
tylko jego sprawy, jego mrzonki i urojenia. Naszły ją wątpliwości i niepokojące
pytania. Czy to możliwe, żeby sama ściągnęła na siebie to nieszczęście? To za
jej przyczyną, Slash stał się taki? To ona, swoim zachowaniem, zapracowała
sobie na jego gniew i chęć zemsty? Czy nie było tak, że razem z Duffem, razem z
ich obojętnością i wrogością stworzyli tego „złego” Hudsona? Spojrzała na
niego. Patrzył na nią wręcz błagalnie, z czułością szeptał, by nie płakała. Czy
on wrócił? Czy teraz miała przed sobą mężczyznę, który pięć lat temu uczył ją
grać na gitarze i tulił, gdy mówiła mu o gwałcie? Czy to ten sam Hudson, który
pięć lat temu pierwszy raz nazwał ją dzieciną?
- Proszę… naprawdę nigdy nie
chciałem zrobić ci krzywdy – wymamrotał – przytuliłbym cię, gdyby… gdybym ci
nie obiecał, że cię nawet nie dotknę… nie płacz…
Zacisnęła oczy i krztusząc się
łzami, walczyła sama ze sobą. Podświadomie ciągle czuła jego dłonie na swoim
ciele, ale teraz patrząc na niego, rozpadała się. Nie mogła znieść brutalności
jego słów. Bała się go nawet teraz, a jednocześnie zdała sobie sprawę, jak
bardzo tęskni za swoim przyjacielem. Niby zwykłe przeprosiny nie wymażą z
pamięci tego wszystkiego, co jej zrobił, ale ośmielił się powiedzieć prawdę,
przyznać się do błędu, okazać skruchę. Tylko czy to wystarczy? Nie miała już
siły. Po prostu miała dość tej sytuacji, ciągłego uciekania przed nim,
oszukiwania Duffa, że wszystko jest w najlepszym porządku, że wcale nie
zachowuje się dziwnie. Zanim mężczyzna zorientował się, co się dzieje, podeszła
do niego i z bezsilności zaczęła okładać go pięściami. Myślała, że w ten sposób
da upust całemu swojemu bólowi, żalowi, złości na niego. Stał pokornie i
przyjmował jej ciosy. Nie próbował jej powstrzymać, wiedział, że zasłużył, że
może przez to dziewczyna poczuje się choć trochę lepiej. Z każdym uderzeniem
stawała się słabsza, szlochała coraz bardziej.
- Och… - wysapał, gdy nagle
przestała go bić i wybuchając płaczem, wtuliła się w niego.
- P-proszę… b-bądź Slashem…
t-tym, którego znam – wyszeptała, mocząc mu łzami koszulkę – i p-przytul mnie,
j-jak kiedyś…
Mamrotała pod nosem jakieś
pojedyncze słowa. Zamknął oczy. Dopiero od jakiegoś czasu zaczęło do niego
docierać, co tak naprawdę zrobił. Dopiero dziś zdał sobie sprawę z tego, jak
bardzo ją skrzywdził. Zachowywał się jak skończony idiota, zrzucając na nią i
Duffa całą winę. Wmawiał sobie tygodniami i miesiącami, że to on jest ofiarą,
że to jemu wyrządzono jakąś krzywdę, że on jest poszkodowany i że to właśnie
jego powinno się przeprosić. Teraz wiedział, że był zaślepiony złością,
miłością i frustracją. Widział, jak ta drobna dziewczyna cierpiała. Przełknął z
trudem ślinę, gdy w końcu dotarł do niego sens jej nieskładnych, przerywanych
szlochem słów. Chciała go znienawidzić, chciała wymazać go ze swojego życia,
ale nie potrafiła. Dzięki, kurwa, Bogu! Co ja bym wtedy, do chuja, zrobił?!
Nie wytrzymałbym bez niej! Odetchnął w duchu. Chyba miał szansę. Być może
małymi kroczkami uda mu się coś naprawić. Liczył na kolejną szansę, mimo że
zdawał sobie sprawę z tego, że nie zasłużył. Przecież w zasadzie nie prosił o
zbyt wiele. Czy spotkanie od czasu do czasu albo spędzenie jakiegoś popołudnia
na słuchaniu muzyki czy rozmowie to dużo?
Otarła mokre od łez policzki.
Przecież ona nigdy nie płacze. Ciągle to sobie powtarzała. Ile razy złamała to
postanowienie ostatnimi czasy? Już nawet nie potrafiła tego policzyć. Stała się
słaba, zależna od innych, bezbronna. Stała się tym, od czego latami uciekała i
z czym walczyła. Nie miała nikogo, do kogo mogłaby się zwrócić. Nikogo prócz
ciemnowłosego gitarzystę, który jakiś czas temu zaoferował jej pomoc. Nie
chciała jednak nadużywać jego dobrej woli i cierpliwości. Co z tego, że
wiedział obecnie najwięcej? Było jej wstyd, że w ogóle pojawiła się u niego
kilka miesięcy temu. Zapłakana, rozmazana, roztrzęsiona, przemoknięta. Gdyby
wtedy się opamiętała, teraz pewnie nie balansowałaby na krawędzi. Jak mógł jej
pomóc? Wydarzyło się zbyt wiele rzeczy, zbyt wiele spraw się posypało i
zmieniło jej życie.
- Izzy? – zawołała niepewnie, gdy
przekroczyła otwarte na oścież drzwi do domu.
- W salonie – dobiegł ją trochę
bełkotliwy, słaby głos.
Szybkim krokiem przeszła przez
przedpokój i stanęła jak wryta. Mężczyzna półleżał przy kanapie. Wokół niego
walały się szczątki szklanego stolika. Na podłodze i na odłamkach szkła była
krew. Na pierwszy rzut oka bez problemu mogła stwierdzić, że gitarzysta ma
uszkodzony nos, z którego sączył się czerwony płyn. Włosy przykleiły mu się do
rany nad łukiem brwiowym. Miała wrażenie, że koszula na plecach jest
porozdzierana i zakrwawiona. Gdy tylko ustąpił pierwszy szok i otępienie,
ruszyła w jego kierunku.
- Jezu Chryste! Izzy, nic ci nie
jest?
- Uważaj… m-możesz się skaleczyć
– wymamrotał i z jękiem próbował się podnieść – kurwa…
- C-co się stało? Potrzebujesz
lekarza?
Z trudem udało się jej przemieścić
obolałego i pobitego mężczyznę na kanapę. Odłamki szkła boleśnie pozacinały mu
skórę na plecach, gdy przewrócił się na stolik do kawy. Próbując się z niego
podnieść, poranił sobie dłonie. Kilka
długich godzin siedział w szkle i własnej krwi, nie mogąc się ruszyć po ataku
furii, którego był celem. Nie był zbyt przytomny, bo został wybudzony z
drzemki, do tego po sporej ilości whisky. Miał spowolnione ruchy, nie wiedział,
co się dzieje, gdy pijany i naćpany mężczyzna napadł na niego z pięściami i
rzucił go o stół, który miał w salonie. Ból w okolicy nerki paraliżował go, nie
pamiętał nawet, kiedy napastnik wymierzył mu solidny cios w dół pleców.
- Ż-żadnych pierdolonych
konowałów… w łazience są jakieś tabletki, plastry i inne gówno… m-mogłabyś?
- Izzy, to… na pewno nie mam
dzwonić po pogotowie? W-wyglądasz strasznie.
Kiedy kategorycznie odmówił i
zapewnił ją, że nie potrzebuje takiej pomocy, pobiegła po środki przeciwbólowe
i w miarę porządnie wyposażoną apteczkę. Przyniosła też miskę z ciepłą wodą i
gąbkę. Powoli ściągnęła z niego resztki białej koszuli i ostrożnie wyciągnęła
kilka, niewielkich odłamków szkła, które przykleiły się do poranionej i
zakrwawionej skóry. Przy akompaniamencie syków i jęków, obmyła go z zaschniętej
krwi.
- Kurwa! P-pojebało cię? –
wystękał, gdy kobieta odkaziła spirytusem rany – mogłaś chociaż uprzedzić.
- Przepraszam… powiesz mi, co się
stało? – przykleiła plaster do rozciętego łuku brwiowego – kto ci to zrobił?
Zamiast odpowiedzieć, ułożył się
na kanapie i położył głowę na jej kolanach. Nie wiedział, czemu do niego przyszła, ale nie
miało to teraz najmniejszego znaczenia. Był jej wdzięczny za pomoc, za opiekę,
za to, że teraz przy nim siedziała. Próbował sobie wmówić, że jej dotyk łagodzi
ból, ale przecież nie była Martą. Nie miała takich „umiejętności” jak ona.
Niemniej jednak dobrze było po prostu leżeć przy niej i regenerować siły. Był
wykończony, nawet nie wiedział, kiedy zasnął. Kiedy się rozbudził, był
przykryty kocem i ciągle leżał z głową na kolanach Kate. Jednak w tym czasie
kobieta zdążyła posprzątać z podłogi szkło i zetrzeć ślady krwi. Bawiła się
jego włosami, nieświadoma tego, że Stradlin się jej przygląda.
- Kto cię tak urządził? Chyba…
należą mi się jakieś wyjaśnienia, hm? – zapytała łagodnie po kilku chwilach.
- Jeśli odziedziczyłaś
temperament po swoim kochanym wujaszku, to już jestem martwy…
- Co? Co ty mówisz? Gorączkę
masz? – przyłożyła mu chłodną dłoń do czoła.
- To, co słyszysz… zapytaj Duffa,
kto mnie tak urządził – burknął – ach… przepraszam! Niech najpierw wytrzeźwieje
i pozbędzie się dragów!
- Chyba żartujesz – wytrzeszczyła
oczy – c-czy on, czy…
-
Nie… chodziło mu o… o Martę. Kompletnie go popierdoliło! Zwariował!
Chrzanił od rzeczy i rzucił się na mnie z pięściami. Był naćpany i nachlany jak
świnia. Gadał coś o Slashu, na mnie się darł, że jestem chujem… kurwa, nie
wiem, o co mu chodziło!
- Czemu się nie broniłeś? Izzy,
on cię prawie skatował!
Nie miała pojęcia, co wydarzyło
się między mężczyznami. Nie spodziewała się, że Duff byłby skłonny do czegoś
takiego. Nie uwierzyłaby w taki napad, gdyby nie fakt, że teraz siedziała z
poobijanym Izzym w jego salonie. Jakim cudem czarnowłosy gitarzysta nie
zareagował? Dlaczego nie powstrzymał jej wujka? Doskonale wiedziała, że
Stradlin był na tyle silny, żeby poradzić sobie z McKaganem. Zwłaszcza pijanym,
nie do końca kontrolującym ruchy McKaganem. A może Duff wygląda gorzej? O co
do cholery im poszło?! Przecież Izzy traktuje go jak brata! Jak mogli się tak
pobić, że on ledwo trzyma się na nogach? Co miało, kurwa, znaczyć, że poszło im
o Martę? Niby co Duffa mogło wkurzyć? O co mógł się awanturować?
- Nieważne, Katie… lepiej powiedz,
z czym przyszłaś – mruknął – bo nie bez powodu złożyłaś mi wizytę, co?
- B-bo… powiedziałam mu –
przymknęła oczy i wzięła głęboki oddech – to z-znaczy… napisałam mu list –
spojrzała na Izzyego – nie, nie… ja t-tylko napisałam o Sixxie i no… s-sam
wiesz... c-ciąży. Boję się jego reakcji i że… że mnie znienawidzi.
- Hej – z trudem i z wymalowanym
na twarzy grymasem bólu, usiadł – on cię kocha. Zrozumie i na pewno nie będzie
cię potępiał. A już na pewno nie znienawidzi – objął dziewczynę – może będzie
zaskoczony i może trochę rozczarowany, ale przejdzie mu.
- Obyś m-miał rację…
Wywrócił oczami. Na ile znał tego
człowieka, nie podejrzewał go o aż taką surowość i kompletny brak empatii. W
końcu skoro nawet Izzy współczuł kobiecie i wspierał ją, to dlaczego on miałby
się od niej odwrócić? Przecież doskonale wiedział, jakąś ścieżkę wybrała Kate i
co się z tym wiązało. Poza tym, czy ktokolwiek jest w stanie wszystko
kontrolować i postępować według ściśle określonego planu?
Ciągle myślała o tym, co
wydarzyło się w jej byłym domu. Wypełnił ją spokój. Od wielu miesięcy pierwszy
raz mogła odetchnąć z ulgą, powiedzieć sobie, że będzie dobrze. Nie chciała mu
nic obiecywać, ale oboje doskonale wiedzieli, że to co stało się na koniec ich
niespodziewanego spotkania, zmieniło coś w ich relacjach. Być może małymi
krokami uda im się to wszystko naprawić i odbudować. Jednak na to trzeba czasu.
Zbyt długo żyli w tej chorej sytuacji, żeby teraz z dnia na dzień jedna rozmowa
wszystko zmieniła. Musiała przyznać sama przed sobą, że potrzebowała tego.
Potrzebowała wyjaśnienia, oczyszczenia sytuacji, przytulenia. Potrzebowała
zobaczyć dawnego Slasha. Miała nadzieję, że uda się wyprostować tę znajomość.
Nie miała pojęcia, że tak bardzo za nim tęskniła. Teraz leżała w wannie i w
duchu dziękowała sobie, że akurat tego dnia miała w planach wizytę w tamtym
domu. Cieszyła się, że chłopak chyba autentycznie żałował tego, co robił przez
długie miesiące. Jednak teraz coś innego zaprzątało jej głowę. Dlaczego jej mąż
nie wspomniał ani słowem, że mają kilka dni wolnego i przylecą do Los Angeles?
Gdzie się podziewał? Chciał jej zrobić niespodziankę? Uśmiechnęła się do
siebie. Będzie na nią przygotowana. Ba! Sama coś wymyśli, żeby zaskoczyć Duffa.
Dobrze, że poprosiłam Matta o popilnowanie Jeffa na kilka godzin. Na pewno nie
będzie miał nic przeciwko, żeby został u niego troszkę dłużej. Gdy woda
ostygła, wyszła z wanny i owijając się ręcznikiem, skierowała się w kierunku
garderoby i komody z bielizną. Przekopywała szuflady w poszukiwaniu jakiegoś
ładnego kompletu.
- O… to ci się powinno spodobać,
panie McKagan – uśmiechnęła się i założyła na siebie czarny koronowy stanik i
majtki do kompletu.
Przejrzała się w lustrze i
zadowolona z efektu, zaczęła suszyć włosy. Była podekscytowana, cieszyła się
jak małe dziecko. Tak dawno nie widziała Duffa, nie pamiętała, kiedy ostatni
raz byli sami w domu. Dziś była idealna okazja. Naniosła na rzęsy tusz i
sięgnęła po kilka innych kosmetyków. Po kilkunastu minutach była gotowa.
Narzuciła na siebie puchowy szlafrok i przewiązała go w pasie, zakrywając tym
samym bieliznę. Znalazła odpowiednie i pasujące do całości buty na obcasie. Przygotowała
kolację i czekając na swojego męża, włączyła w salonie telewizor. Po około
godzinie usłyszała szybkie kroki. Trzask drzwi i bełkotliwe przekleństwa. Nie
minęła chwila, a pojawił się Duff. Zdecydowanie pijany i zdenerwowany Duff.
- Duff? Coś się stało? – wstała
szybko, poprawiając poły szlafroka.
- Coś się stało?! Ty się jeszcze,
kurwa, pytasz, czy coś się stało?! – wysyczał i ruszył w jej kierunku.
- E-ej, no co ty…
Zobaczyła w jego oczach furię.
Ogarnęła ją panika. Nie lubiła, gdy był zły, zwłaszcza po alkoholu. Niepewnie
cofnęła się klika kroków, wpadając na komodę. Dopadł do niej dwoma susami i
chwycił za nadgarstki. Bolało jak diabli. Była słaba, a on miał niewiarygodną
siłę. Spojrzała na niego błagalnie i zamarła. Prócz cuchnącego alkoholem
oddechu było coś jeszcze. Coś o wiele
bardziej przerażającego. Źrenice. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz widziała
McKagana pod wpływem narkotyków. Teraz w połączeniu z alkoholem i
zdenerwowaniem, mogła to być mieszanka nie do przejścia.
- Spałaś z nim?! No kurwa, gadaj!
– szarpnął nią i pchnął na ścianę.
- O… o k-kim ty m-mówisz? D-duff,
uspokój s-się… - wyjąkała, przerażona, że do mężczyzny dotarły jakieś plotki o
Slashu – j-ja nie…
- Jeszcze się, kurwa, pytasz, z
kim?! Aż tylu ich było?! – ryknął jej w twarz i miażdżąc jej nadgarstki,
docisnął je do ściany – ile razy dałaś mu dupy?! Może Jeff wcale nie jest mój?!
- D-duff, c-co t-ty m-mówisz!
J-ja nigdy n-nie…
- Wszystko, kurwa, wiem! Ile razy
Stradlin cię posuwał, co?! Fajnie, kurwa, było?! Może z tym przygłupem Slashem
też się pieprzyłaś i dlatego go unikasz?!
Wytrzeszczyła oczy. Ona i
Stradlin? Skąd on wytrzasnął tak absurdalne zarzuty? Czemu w ogóle nie chce jej
wysłuchać? Dlaczego się naćpał i teraz ma jakieś urojenia? Czemu nic do niego
nie dociera? Szarpiąc się, próbowała mu wytłumaczyć, że nigdy w życiu nie spała
ani ze Slashem, ani tym bardziej z Izzym. Płacząc, pytała, czemu Duff oskarża
ją o takie rzeczy. Czemu ją rani oskarżeniami o puszczanie się z kimś?
Szlochając, nie rozumiała, dlaczego chciał wyprzeć się Jeffreya.
- D-duff, p-puść… t-to boli –
wyszeptała, gdy mocniej docisnął ją do ściany i wzmocnił uchwyt na jej
nadgarstkach – n-nigdy c-cię n-nie…
- Nie kłam! Kurwa, masz mnie za
idiotę?! Widział was! Wszystko mi, kurwa, powiedział! Wiesz, kim jesteś?!
Zwykłą, kurwa mać, suką! Jesteś taką samą dziwką, jak tamte!
Sparaliżowały ją te słowa. Miała
wrażenie, że się przesłyszała. Nie mogła uwierzyć, że nazwał ją dziwką, że
zarzucił jej zdradę. Jej własny mąż wyzwał ją od najgorszych. Teraz, patrząc na
niego, miała wrażenie, że zaraz ją uderzy, że zrobi jej krzywdę, wymierzy karę.
Spanikowała. Zamazywał się jej obraz. Wykrzywiona złością twarz Duffa zaczęła
zmieniać się w inne rysy. Mrugała rozpaczliwie oczami, próbując wyostrzyć pole
widzenia. Nigdy nie widziała go w takim stanie. Nie miała nawet możliwości,
żeby się wyszarpnąć.
- Myślisz, że płaczem coś
osiągniesz?! Zrobiłaś ze mnie idiotę!
Pieprzyłaś się z nim pod moim nosem! Jak ci, kurwa, nie wstyd?!
- N-nigdy z n-nikim… j-jak
m-możesz tak…
- Zamknij się! Jesteś, kurwa,
żałosna!
Szarpnął nią i ponownie pchnął na
ścianę. Tym razem straciła kontakt z podłogą. Bolało jeszcze bardziej. Musiała
coś zrobić. Zaczęła gorączkowo myśleć, jak wydostać się z tego żelaznego
uścisku. Musiała uciekać. Bała się go i tego, co mógłby jej zrobić w furii.
Miała ostatnią szansę. Wiedziała, że siłowo z nim nie wygra. Nawet gdyby nie
był tak postawnym mężczyzną i tak byłaby na straconej pozycji. Musi znaleźć
jakiś słaby punkt i spróbować zaatakować. Zamknęła oczy, tak bardzo nie chciała
zrobić mu krzywdy, ale wiedziała, że tylko w ten sposób może mieć szansę na
ucieczkę. Na szczęście był na tyle blisko, że nie powinna mieć problemów z
zadaniem desperackiego ciosu. Wstrzymała oddech i wycelowała. Natychmiast ją
puścił i przeklinając, zgiął się wpół. Ledwie docierały do niej krzyki i jęki
Duffa. Z trudem utrzymała równowagę i nie chcąc tracić cennego czasu, puściła
się pędem w kierunku drzwi wyjściowych. Nie miało teraz znaczenia, że była
praktycznie w samym szlafroku. Miała gdzieś, że ma rozmazany makijaż i
potargane włosy. Nie wiedziała tylko, gdzie ma szukać schronienia. Izzy nie
wchodził w grę; nie dość, że się pokłócili, to jeszcze nie mogła dolewać oliwy
do ognia i po oskarżeniach Duffa, uciekać do przyszywanego brata. Nie mogła iść
do Jona, bo wyjechał na kilka dni i miał wrócić jutro wieczorem. Była bezradna.
Na pomoc Slasha też nie mogła liczyć. Niby załagodzili konflikt i wyjaśnili
sobie parę rzeczy, ale nie odzyskał jeszcze jej zaufania. Szła przed siebie,
opatulając się szlafrokiem. Prawie nikt nie zwracał na nią uwagi, niektórzy
tylko pokazywali ją sobie palcami. Nikt nie zapytał, czy nie potrzebuje pomocy.
Mijała przeróżne sklepy, bary, domy mieszkalne i nagle jej wzrok padł na jakąś
niewielką restaurację. Znalazła rozwiązanie. Że też wcześniej o tym nie
pomyślała. Skoro nie może iść do Izzyego, ani Jona, to przecież jest jeszcze
Matt! Zawsze był dla niej życzliwy i ciepły, więc na pewno jej pomoże i nie
wyrzuci za drzwi. Wiedziała, że będzie w domu. Poświęcił swoje życie zawodowe i
prywatne, żeby opiekować się Joan. Na pewno nie spędzał wieczorów poza domem. No
i przecież sama zaprowadziła dziś Jeffa do niego. Jak mogła o tym zapomnieć? To
przez roztrzęsienie, szok?
- Błagam… t-tylko mnie nie
wyrzucaj – mruczała do siebie, gdy dotarła pod jego dom i nacisnęła dzwonek.
-Ta… - otworzył, wycierając
dłonie o fartuch i zamarł – Marta?! Jezu, co się…
Nie dając mu dokończyć,
rozszlochała się i wtuliła się w zaskoczonego mężczyznę. Przemieścił się z nią
tak, żeby mógł zamknąć drzwi i objął ją niepewnie. Cała się trzęsła i uczepiła
się jego koszuli, jakby bała się, że zaraz coś odciągnie ją siłą od niego. Był
w szoku, widząc ją w takim stanie. Jednak jeszcze bardziej zaskakujący był jej
strój. Nie miał zielonego pojęcia, dlaczego dziewczyna ma na sobie tylko
szlafrok. Nie wiedział, czemu dodatkowo była w szpilkach. Jakim cudem wybiegła
na ulicę tak ubrana? Co się stało? Czemu jest taka roztrzęsiona?
- P-proszę… j-ja… Jon m-mówił, że
g-go – dukała nieskładnie i rozpaczliwie się w niego wtulała – że n-nie ma… a
I-izzy n-nie.. .j-ja… p-pozwól mi tu z-zostać, b-błagam…
- Marta, spokojnie… c-chodź do
kuchni, dam ci coś na uspokojenie – widząc, że nawet się nie poruszyła,
westchnął i dodał – ok… to poczekaj chwilkę, przyniosę tabletki i wodę.
Po drodze ściągnął fartuch i
cisnął w kąt. Pogrzebał w szufladach kuchennych i znalazł fiolkę ze swoimi
lekami uspokajającymi. Nalał do szklanki wodę i szybko wrócił do brunetki.
Siedziała skulona pod ścianą. Twarz miała ukrytą w dłoniach i głośno szlochała.
Postawił szklankę i tabletki na komodzie i przyklęknął przy niej. Dopiero teraz
zauważył rozczochrane włosy i paskudne sińce na jej nadgarstkach. Wypuścił
głośno powietrze. Czy powinien zapytać, kto jej to zrobił? Czy w ogóle powinien
pytać, co się stało?
- Nie płacz… - pogładził ją po
głowie – już dobrze…
- P-przepraszam… n-nie powinnam
t-tu przychodzić, ale n-nie miałam dokąd p-pójść – wymamrotała i przytuliła się
do swojego najmłodszego szwagra – n-nie m-mogę tam wrócić… n-nie c-chcę… o-on…
- Spokojnie, spokojnie… - podał
jej pigułki i ponownie przyjrzał się jej nadgarstkom – kurwa, co ci się stało…
- sińce układały się w odcisk dłoni – zaraz poczujesz się lepiej. Nie jest ci
zimno? Może… dać ci coś do ubra… to znaczy na przebranie?
Pomógł jej wstać i zaprowadził ją
do łazienki. Powoli zmył z jej twarzy rozmazany makijaż i rozczesał jej splątane
włosy. Następnie skierował ją do swojej sypialni, w której stała sporych
rozmiarów szafa. Gdyby Joan jeszcze nie spała, wybrałby coś z ubrań jego
siostry, ale nie chciał jej niepokoić i niepotrzebnie stresować. Sam nie miał
zbyt wiele do zaoferowania – jego garderoba składała się z głównie z garniturów
i kilkudziesięciu koszul, w których chodził zarówno do pracy, jak i na co
dzień. Wybrał sweter i krótkie spodenki, bo wszystkie jeansy, jakie posiadał,
były zbyt duże na drobną dziewczynę. Nie dawało mu spokoju, czemu dziewczyna
przybiegła do niego w szlafroku i samej bieliźnie. Gdzie była? Przed kim
uciekała? Przez kogo jest w takim stanie? Podwijając rękawy swetra, sięgającego
jej do kolan, dotknął palcami sińców na jej nadgarstkach. Wzdrygnęła się i
chciała cofnąć rękę.
- Boli cię? – pokiwała głową i w
jej oczach na nowo zebrały się łzy – hej, no nie płacz… tutaj nic ci się nie
stanie – mruknął i otoczył ją ramionami – powiesz, co się stało?
- N-nie w-wiedziałam, g-gdzie… -
zdawała się nie słyszeć pytania, które jej zadał - n-nie miałam d-dokąd p-pójść
– powtarzała w kółko, jakby była w jakimś amoku – J-jon m-mówił, że z-zawsze
m-mogę… p-pomoc… a-ale… b-bo on wyjechał…
- Więc przyszłaś tutaj i bardzo
dobrze zrobiłaś – pogładził ją delikatnie po głowie – napijesz się czegoś albo
zjesz ze mną? Właśnie robiłem sobie kolację, bo Jeffrey zasnął…
Zaprowadził ją do kuchni i
zaparzył herbatę. Siedziała skulona przy stole, wyglądając na jeszcze
drobniejszą niż była. Kończył szykowanie kolacji i spoglądał na nią z
niepokojem. Jego myśli były coraz bardziej niepokojące i nieprzyjemne. Rozważał
kilka opcji. Każda kolejna nie podobała mu się coraz bardziej. Albo ktoś się
włamał i chciał na nią napaść… albo kurde, się z kimś umówiła i coś nie wyszło,
ale przecież ma męża, więc z kim mogłaby się spotykać? No… albo… kurwa… nie
wierzę… niemożliwe, żeby on… ale to by wyjaśniało ten strój… to pieprzone
roztrzęsienie i płacz! Podszedł do niej i przyklęknął. Próbował spojrzeć
jej w oczy, ale uciekała wzrokiem i nerwowo pocierała zasinione miejsca na
nadgarstkach.
- Mogę coś dla ciebie zrobić? –
westchnął, gdy pokręciła przecząco głową i dodał – a… chcesz porozmawiać?
- N-nie… - dolna warga zaczęła
niebezpiecznie dygotać – n-nie c-chcę… j-ja… n-nie mogę w-wrócić…
- Spokojnie, mówiłem przecież, że
możesz tu zostać. Mam do kogoś zadzwonić? Do Izzyego? Nie? A… to może spróbuje
jakoś złapać Du…
Nie zdążył dokończył, bo
przerażona dziewczyna zaczęła bełkotliwie powtarzać, że ma nie kontaktować się
ze swoim bratem. Zobaczył desperację w jej oczach. Zdecydowanie coś było nie
tak. Coraz bardziej zastanawiał się nad najczarniejszymi myślami, które
praktycznie odrzucił na samym początku, bo wydawały mu się zbyt abstrakcyjne.
Miał wrażenie, że zaraz znowu się rozpłacze i Matt nie będzie w stanie jej
uspokoić. Myślał gorączkowo, co powinien zrobić. Posiedzieć z nią? Spróbować
dowiedzieć się, co się stało? Dać jej spokój i pozwolić jej w samotności
ochłonąć?
- Chciałabyś… chcesz zostać sama?
– gdy pokiwała głową, zapytał – Przygotować ci pokój, w którym śpi Jeffrey?
Położysz się i prześpisz trochę
- N-nie c-chcę go budzić –
pociągnęła nosem – mogę n-nawet w salonie.. kanapa…
- Wykluczone, ta sofa to zabójca
– mruknął – położysz się u mnie, hm? Ja pójdę do Jeffa.
Zaprowadził ją do sypialni i
przygotował jej pościel. Bezradnie patrzył na zagubioną brunetkę i nie
wiedział, co robić. Po chwili wyszedł z pomieszczenia. Prawdę powiedziawszy bał
się zostawić ją w takim stanie. Doskonale wiedział, do czego skłonni są
przerażeni i roztrzęsieni ludzie. Podwinął rękaw koszuli i spojrzał na prawie
niewidoczne blizny na wewnętrzne stronie ramienia. Dziękował Bogu, że był takim
tchórzem. Dziękował, że brzydził się bronią i zostały mu tylko żyletki.
Wielokrotnie wzdychał z ulgą, śmiejąc się, że jest tchórzem. Gdyby nie ta
cecha, dziś pewnie rodzeństwo McKagan występowałoby w pomniejszonym składzie. Potrząsnął
głową, chcąc odpędzić nieprzyjemne myśli. Czy Abby nie mówiła mu na każdym spotkaniu,
że ma nie rozpamiętywać przeszłości? Że ważniejsza jest teraźniejszość i to, co
przyniesie przyszłość? Ech… co ja bym bez ciebie zrobił, co? Jesteś
kompletnie obcą osobą, a zawdzięczam ci więcej niż komukolwiek w tej rodzinie.
Gdzie bym teraz był, gdyby nie ty? Kim w ogóle bym był? Zawsze we mnie
wierzyłaś… nawet jak mama nie miała na mnie siły, nawet jak Jon… nagle
doznał olśnienia. Już wiedział, co może zrobić. Marta kilka razy powtarzała, że
miała iść do jego starszego brata, ale nie ma go w Los Angeles. Mówiła, że
obiecał jej pomoc w każdej sytuacji. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślał?
Jeśli nie chciała z nim rozmawiać, to może przy Jonie się ośmieli?
- Halo? Cześć Steve! – zawołał
podekscytowany.
- O w mordę! Matt? No nie wierzę!
– mężczyzna zaśmiał się do telefonu – co słychać, Stary? Co u Joan?
- U mnie wszystko ok… a Joan, no…
dziś byliśmy na spacerze, więc zdecydowanie lepiej. Słuchaj… jest u ciebie
jeszcze ojciec?
- Eee… no jest, jutro wieczorem jedzie
do Tony’ego chyba. Chcesz z nim pogadać?
- No po to dzwonię – mruknął i
odczekał chwilę – Jon? Możesz przylecieć najbliższym lotem? To cholernie ważne
no i… kurwa, no możesz? – nawet nie wiedział, kiedy stał się nerwowy.
- Coś się stało? Coś z Joan?! –
zapytał zaniepokojony.
- Nie… z Joan wszystko dobrze.
Tylko, bo… nie wiem, co robić – wyciągnął z kieszeni tabletki na uspokojenie i
połknął dwie pigułki – jest u mnie Marta. Nie wiem, co się stało, ale… cholera,
Jon! Mam wrażenie, że ona… że Duff, no kurwa…
- Matt! Ogarnij się i mów po
kolei! – rzucił niecierpliwie.
- Przyszła do mnie w samym durnym
szlafroku, zaryczana i roztrzęsiona. Ja pierdolę, nie wiem, co robić. Nie chce
ze mną rozmawiać, a jak zapytałem, czy mam zadzwonić po Duffa, to myślałem, że
mi spieprzy ze strachu! Ma jakieś dziwne ślady na nadgarstkach. Nie mogę
uwierzyć, że mógł… że no… ale kurwa… mówiła, że chciała iść do ciebie, ale no
jesteś u Stevena…
- Zwariowałeś, Matt?! Uważasz, że
Duff jej coś zrobił? – wysyczał.
- Nie wiem! Mówiłem, że nie
chciała rozmawiać, ale pomyślałem, że może ty…tobie ufa bardziej.
- Zobaczę, co da się zrobić, ale
niczego nie obiecuję.