sobota, 23 lutego 2013

44.



Co za wstyd! ten rozdział powinien się tu pojawić tydzień temu! ale nie umiałam dopisać ostatniej sceny... 2 mało istotne pominęłam, ale to i tam ma calusieńkie 23 strony w wordzie! absolutny rekord :D pomyślałam, że to nagroda dla was, że jesteście ze mną już dwa lata :)
nie mam siły wyłapywać jakiś błędów, przy takiej ilości tekstu
dziękuję Mii i Linshi, że były wsparciem i motywacją przy pisaniu tego
OSOBY WRAŻLIWE UPRASZA SIĘ O ZAOPATRZENIE SIĘ W PACZKĘ CHUSTECZEK
mam nadzieję, że to co wymyśliłam się wam spodoba i że mnie nie znienawidzicie, bo... treści są dość... nieprzyjemne w pewnym sensie, ale co tam...
błagam was... namęczyłam się z tym rozdziałem, pisałam go dla was, poświęciłam na to kupę czau i serca, doceńcie to i zostawcie chociaż 2 słowa, że to przeczytaliście i czy wam się podobało
prawie 200 osób ujawniło swoją obecność przez głosy w ankiecie a ledwie 10% z was docenia to co piszę... to jest naprawdę przykre dla blogera i autora czegokolwiek... zarówno pochwały jak i krytyka jest dużo cenniejsza dla osoby piszącej niż cisza, która mnie tu spotyka
ZWRACAJCIE UWAGĘ NA DATY!
***        
Zastanawiała się, gdzie mógł pójść. Nie znała praktycznie w ogóle tego miasteczka. No i nie znała Izzyego z czasów jego młodości. Gdzie mógł chadzać jako nastolatek? Gdzie lubił spędzać czas? Pytała nawet ludzi czy go nie widzieli. Przecież każdy kojarzył chłopaka, który zrobił muzyczną karierę. Kwiaciarnia… może tutaj czegoś się dowie?
- Eee… dzień dobry – weszła do środka – ja… chciałam zapytać… to znaczy – spojrzała na około czterdziestoletnią kobietę – bo szukam znajomego i pomyślałam, że może pani widziała…
- Tak? – uśmiechnęła się przyjaźnie.
- Izzy… to znaczy Jeff Isbell… nie kojarzy go pani? Może przechodził tędy dzisiaj?
- Ach Jeffrey! Wyprzystojniał od czasów, jak ostatni raz go widziałam… Był tutaj jakąś godzinę temu.
- Och… a nie wie pani, gdzie mógł iść?
- Oczywiście, że wiem… tam gdzie zawsze – sięgnęła po czerwoną różę – kiedyś przychodził tutaj i kupował codziennie jedną sztukę. Raz go zapytałam, kim jest ta szczęśliwa dziewczyna – westchnęła – Niech pani go szuka na cmentarzu.
- C-co? Cmentarzu? A-ale… - nie bardzo wiedziała, co to może oznaczać – nie jestem stąd i eee…
- Do końca ulicy i w lewo – odpowiedziała szybko i podała Marcie różę – pewnie będzie mu miło… nie… nie musi pani płacić…
Brunetka uśmiechnęła się niepewnie i schowała portfel. Nie dawało jej spokoju, co Izzy mógł robić w takim miejscu. Nigdy nie mówił o jakimś zmarłym krewnym prócz ojczyma, którego jak twierdził darzył nienawiścią. Więc po co miałby go odwiedzać? To wszystko nie miało sensu. Po kilku minutach marszu znalazła się przy bramie cmentarza. Niepewnie ją przekroczyła. Gdzie powinna iść? Czy Izzy w ogóle jeszcze tu był? Ruszyła główną aleją rozglądając się co chwila wokoło w poszukiwaniu znajomej czupryny czarnych włosów. Plac był większy niż się spodziewała. Po kwadransie poszukiwań chciała dać sobie spokój. Jednak jej wzrok padł na najbardziej zaniedbaną część cmentarza. Zmrużyła oczy. Nie mogła się mylić. Po cichu skierowała się w tamtą stronę. Z czasem jego sylwetka stała się wyraźniejsza. Podobnie grób, nad którym siedział. Zardzewiały metalowy krzyż. Jeszcze bardziej pokryta korozją tabliczka z nazwiskiem. Na ziemi – nie było tam bowiem żadnego pomnika czy nagrobka – leżała czerwona róża. Dokładnie taka sama jak ta, którą trzymała w dłoniach. Przykucnęła bezszelestnie i ułożyła swojego kwiatka obok tego, który on przyniósł. Drgnął zaskoczony i spojrzał w jej kierunku.
- C-co ty tu robisz? – pospiesznie otarł łzy.
- Izzy… kto… c-co… - spojrzała na tabliczkę z nazwiskiem i zachłysnęła się powietrzem – „Jeff Isbell 1962-1978” – przeczytała na głos rządek wyrytych liter – Boże… Izzy, co to jest? – zapytała z przestrachem i dostrzegła drugi napis, ten właściwy - „Emily Gordon 1961-1978”. K-kim jest Emily?
Bez słowa podał jej zdjęcie. Było zniszczone, ale bez problemu mogła rozpoznać rysy twarzy. Już je widziała. To była dokładnie ta sama fotografia, którą znalazła u Izzyego parę miesięcy temu. Pamiętała, że wtedy pytała go, kim jest ta śliczna dziewczyna. Nikt ważny. Czy nie tak jej odpowiedział? Nikt ważny. Więc co tutaj robił? Czemu miał łzy w oczach? Czemu wtedy nie powiedział jej, kim jest ta młoda kobieta?
- Izzy? C-co to…
- Błagam… - jęknął łamiącym głosem - chcę zostać sam… - wyszeptał tonem, który mówił zupełnie coś innego.


28 kwiecień 1975
Chudy, ciemnowłosy chłopak włóczący się po ulicach, poczuł burczenie w brzuchu. Znowu. Ciągle był głodny. Jego matka miała z nim ciężkie życie. Ledwie zjadł obiad a już pytał o podwieczorek. Zapchał się jakimiś wypiekami albo ciasteczkami i od razu chciał jeść kolację. Do szkoły zabierał śniadanie, zapisany był na obiady na stołówce i dodatkowo po drodze do domu kupował sobie jakąś drożdżówkę. Pogrzebał w kieszeniach i znalazł kilkadziesiąt centów. Powinno starczyć na coś dobrego. Skierował się w stronę sklepu i prawie wpadł na jakąś dziewczynę, bo jego niesforne włosy całkiem zasłaniały mu pole widzenia. Mruknął pod nosem przeprosiny i popędził do piekarni, która znajdowała się kilka metrów od niego. Starczyło akurat na rogalika nadziewanego czekoladą. Wrócił na ulicę i gdy chciał pochłonąć kolejny już posiłek tego dnia, jego wzrok padł na niewysoką nastolatkę. Siedziała na chodniku i mruczała coś do mijających ją ludzi, jednak nikt nie zwracał na nią uwagi. To była ta sama brunetka, która prawie staranował przed wejściem do sklepu. Była drobniutka i strasznie zaniedbana. Domyślił się, że pewnie jest bezdomna. Nie wyobrażał sobie, by ktoś, kto ma normalne warunki mieszkaniowe i rodzinę, mógł tak wyglądać jak ona. Ale co ona tutaj robi? Przecież chyba jest w moim wieku albo nawet młodsza. Powinna być w domu z rodzicami, a nie tutaj na ulicy. Uciekła? Albo… może ona nie ma domu? Ale przecież wszyscy go mają! Każdy ma gdzieś rodzinę! Zbiera pieniądze? Po to jej ten kubek? Na co te centy? Może… może jest głodna?
- Eee… cześć – usiadł koło niej – co tu robisz?
- Cześć – od razu się odsunęła – nie twoja sprawa.
- Chcesz rogalika?
- Nie biorę jedzenia od obcych – mruknęła – nie znam cię, a to może być niedobre.
- Jestem Jeffrey – uśmiechnął się niepewnie – dopiero go kupiłem…
Spojrzała nieufnie na chłopaka. Lata doświadczeń nauczyły ją, by nie ufać ludziom. Zwłaszcza tym, którzy są przesadnie mili. On był przesadnie miły. Niby po co usiadł koło niej i chciał się podzielić jakimś rogalikiem? Pewnie coś chciał. Wszyscy czegoś chcieli. Świat nie był bezinteresowny. Ale była głodna. Nie jadła od dwóch dni, nikt nie wrzucił jej nawet paru centów na bułkę.
- Emily. Skoro dopiero go kupiłeś, to czemu chcesz mi go dać?
- Bo… - spuścił wzrok na swoje trampki – bo tobie bardziej się przyda. Na mnie w domu czeka obiad.
Zrezygnował z jedzenia. Pierwszy raz w życiu odmówił sobie skonsumowania czegokolwiek, zwłaszcza tak pysznego. Patrzył z uśmiechem, jak dziewczyna w zaskakująco szybkim tempie pochłonęła swój pierwszy tego dnia posiłek. Cmoknęła go z wdzięcznością w policzek. Poczuł w tym miejscu przyjemne ciepło. Zerknął w jej oczy. Był śliczne, błękitno szare. Pod warstwą smutku dostrzegł wesołe ogniki. Zupełnie tak, jakby pogodziła się ze swoim losem, jakby nie zamierzała się zamartwiać brakiem dachu nad głową. Zachowywała się tak, jakby widziała wszystko przez różowe okulary.
- Czemu tu siedzisz?
- Bo nie mam domu – wzruszyła ramionami – to znaczy miałam, ale moi rodzice zginęli w wypadku jak miałam dziesięć lat.
- Przykro mi… ale przecież musiałaś gdzieś mieszkać…
- Trafiłam do sierocińca, ale uciekłam stamtąd – przysunęła się do chłopaka – to straszne miejsce – szepnęła - starsze dzieci znęcają się nad tymi młodszymi i słabszymi, a opiekunki krzyczą, jeśli maluchy płaczą za mamą i tatą.
- Nie masz teraz domu? – zapytał smutno.
- Tu jest mój dom. Popatrz – uśmiechnęła się i wstała, ciągnąc go za sobą – mogę iść gdzie chcę, mogę robić to, na co mam ochotę. Nikt na mnie nie krzyczy, jak zacznę śpiewać albo tańczyć! – zaśmiała się uroczo i pociągnęła Jeffreya w kierunku parku – widzisz? To mój dom! Gdybym nie uciekła, nie mogłabym nawet teraz z tobą rozmawiać, bo nam nie pozwalali. Może nie mam tutaj za dużo jedzenia, ale tamto było paskudne. I czasami za karę nie dostawaliśmy kolacji. Tutaj nikt mnie nie zna, nie uważa mnie za złe dziecko. Tutaj jestem sobą i nikt mi tego nie zabrania.
Była taka radosna i beztroska. Nie liczyło się dla niej to, że ma trochę poszarpane, niezbyt czyste ubrania. Po co miała się przejmować tym, że jej włosy były zniszczone i domagały się umycia i podcięcia? Co ją obchodziło to, że ludzie krzywo się na nią patrzyli? Była wolna. Miała swój własny świat, nie musiała się z nikim liczyć i nikogo słuchać. Mogła teraz poznać się z tym sympatycznym chłopakiem, który oddał jej swój posiłek. Mogła sama zadecydować, czy chce się z nim zaprzyjaźnić, czy nie mieć przyjemności więcej go widywać. W tym młodzieńcu było coś magnetycznego, coś tajemniczego, ale jednocześnie ciepłego i sprawiającego, że nie można było go zapomnieć. Poznanie go mogło być początkiem czegoś nowego, szalonego. Całkiem możliwe, że to niewinne spotkanie zmieni całe jej życie.

12 maj 1975
Dwa tygodnie. Tyle zmian. Już nie spędzał wolnego czasu z Billem, Timem i Garym. Teraz wolał towarzystwo ślicznej, o rok starszej brunetki. Chodził do niej codziennie po szkole. Spacerowali po obrzeżach Lafayette, rozmawiali o tym, co lubią, o czym marzą, co ich denerwuje. Świetnie się dogadywali, zupełnie jakby znali się kilka lat a nie ledwie czternaście dni. Każdego dnia Jeffrey przynosił jej swoje śniadanie, które przygotowywała mu w domu mama. Jakież było jej zdziwienie, gdy zapytał, czy mogłaby dawać mu więcej tostów i kanapek. Niepozorny i chudziutki nastolatek i tak jadł o wiele więcej od swoich rówieśników, jednak pani Isbell nie widziała w tym nic złego. Wręcz cieszyła się, że ma taki apetyt. Ciągle sobie powtarzała, że lepiej mieć w domu dobrze odżywionego głodomorka niż niejadka, któremu brakowałoby witamin.
- Cześć – uśmiechnął się, gdy dziewczyna cmoknęła go w policzek – pójdziemy dziś nad rzekę?
- Jasne! – klasnęła w dłonie.
Ciągle go zadziwiała. Z jej opowieści wynikało, że nie miała łatwego życia. Miała prawo się skarżyć i narzekać, ale zamiast tego wszystko obracała w żart i podchodziła do swojego życia z przymrużeniem oka. Cieszyła się jak małe dziecko, gdy do niej przychodził, piszczała jak słodka, urocza dziewczynka, gdy proponował jej rozrywki takie jak wyprawa i spędzenie dnia nad Wabash. Nic nie powiedział Emily, ale podkradł mamie trochę ciasteczek, które wczoraj upiekła i kawałek szarlotki. Zabrał też kilka jabłek i pomarańczy z domu. Wszystko to ukrył nad rzeką w miejscu, gdzie nigdy dotąd nie spotkał mieszkańców Lafayette. Zupełnie tak, jakby nie odkryli jeszcze tej okolicy. Miał nadzieję, że brunetce spodoba się taka niespodzianka. Prowadził ją na niewielką polankę i nagle zasłonił jej oczy.
- Jeffrey! Co ty robisz? Zaraz się przewrócę! – zaśmiała się i położyła dłonie na jego rękach – nic nie widzę!
- Nie bój się, ja cię poprowadzę – sterował nią, aż w końcu dotarli do celu – jesteś gotowa?
- Tak – zawołała z ekscytacją w głosie – o-ojej! Jak tu pięknie! I… - popatrzyła przed siebie na trawę, na której leżał rozłożony koc – o-och… Jeffrey, co…
- Pomyślałem, że możemy sobie zrobić piknik – podbiegł to niewielkiego drzewka i wydobył z niego pudełko, w którym przemycił jedzenie – spróbujesz szarlotki mojej mamy! I Ciasteczek!
Prawie zwaliło go z nóg, gdy niziutka dziewczyna rzuciła mu się radośnie na szyję. Nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo poprawił jej humor. Jak jeszcze żyli jej rodzice, uwielbiała z nimi chodzić nad rzekę na pikniki. Los chciał, że była to dokładnie ta sama rzeka, tylko miejsce oddalone było o kilkadziesiąt kilometrów. Po chwili zajadała się pysznymi wypiekami pani Isbell i czuła się tak, jakby czas cofnął się o co najmniej cztery lata. Jakby znów była szczęśliwą, kochaną przez kogoś Emily Gordon.
- I wiesz? Chciałbym zostać muzykiem… - przymknął oczy i rozmarzył się.
- Muzykiem? A umiesz śpiewać? Albo grać na czymś? – położyła się na kocu i oparła głowę na brzuchu chłopaka.
- No… trochę na perkusji, ale niedawno dostałem gitarę i chyba to mi się bardziej podoba – zaśmiał się – granie na gitarze jest chyba łatwiejsze.
- Zagrasz mi coś kiedyś?
- Jasne! Może nawet uda mi się kiedyś coś dla ciebie napisać?
Cmoknęła go w policzek. Od bardzo dawna nie miała kogoś takiego jak on. Kogoś, przy kim czułaby się tak swobodnie. Tak jakby się znali całe lata. Przy nim zapomniała zupełnie, że jest traktowana przez innych jak wyrzutek. Nie martwiła się w jego obecności o to, czy będzie miała co jeść. Przynosił jej codziennie coś pysznego, za co była mu ogromnie wdzięczna. Czuła się przy nim tak, jakby znowu była dla kogoś ważna. Nagle poderwała się z koca.
- Popływamy?
- Co? Teraz? Ale… - zaniemówił, gdy zauważył, że nastolatka mówi to poważnie.
- No co? Chodź! Będzie fajnie!
Po chwili stała przed nim w samej bieliźnie. Nie mógł oderwać od niej oczu. Była taka chudziutka, z widocznymi odznaczającymi się pod skórą żebrami. Ale była śliczna. Jeśli taki osąd może wydać trzynastolatek o rok starszej koleżance, to owszem była prześliczna. Złapała go za ręce i zmusiła do podniesienia się z ziemi. Śmiejąc się, zaczęła ściągać z niego ubrania i pociągnęła go w kierunku Wabush. Piszczała i chichotała, gdy chlapał ją wodą. Po chwili jej długie, ciemnobrązowe włosy przykleiły się jej do twarzy.
- Oszukujesz! – zawołała i w jednym momencie położyła mu dłonie na ramiona – wykorzystujesz słabszych!
Próbowała użyć siły i sprawić, żeby chłopak zanurzył się cały w wodzie. Jedyne, co osiągnęła swoim działaniem, to kolejna fala śmiechu, gdy Jeffrey złapał ją w talii i praktycznie rzucił o lekko falującą taflę. Tym razem udało się jej zaskoczyć czarnowłosego nastolatka i uczepiwszy się go, pociągnęła go za sobą. Dawno nie była tak beztroska, dziecinna. Już zapomniała, jakie to uczucie, gdy nie trzeba liczyć się z konsekwencjami swoich czynów, gdy można być po prostu dzieckiem, które uczy się świata poprzez zabawę. Po kilkudziesięciu minutach szaleństw wrócili na swój koc i rozłożyli się na nim, czekając, aż promienie słoneczne wysuszą ich skórę i włosy. Nie minął kwadrans, kiedy mogli założyć na siebie ubrania, nie bojąc się, że będą mokre. Emily opowiadała mu w tym czasie o swoich rodzicach. Znali się od przedszkola, w szkole średniej zaczęli się spotykać. Zaraz po osiągnięciu pełnoletniości David i Lisa wzięli ślub i stali się państwem Gordon. Tata miał bzika na punkcie samochodów i miał własny warsztat, a mama była przedszkolanką. Uwielbiali dzieci, sami marzyli o własnej gromadce biegającej po niewielkim domku i ogrodzie. Jednak po kilku latach szczęśliwego małżeństwa i starań o potomka, stracili nadzieję. Po sześciu długich latach stał się cud. Lisa była w ciąży, oczekiwali na narodziny drobniutkiej istotki, którą nazwali Emily. Była ich oczkiem w głowie, rozpieszczali ją, kochali najbardziej na świecie. Byli w stanie poświęcić wszystko, byle tylko ją uszczęśliwić. Trwało to tylko dekadę. Tylko tyle czasu spędzili, że swoją uroczą, mądrą córeczką. Zostawili ją na pastwę losu, gdy miała zaledwie dziesięć lat. Padał deszcz, droga była śliska. Lisa zagadywała znudzoną podróżą Emily, David prowadził. Jedyne, co nastolatka pamięta z tego dnia, to krzyk swojej matki. Rozpaczliwy krzyk jej mamy, gdy nagle przed nimi pojawił się rozpędzony samochód dostawczy. Mężczyzna nie zdążył zareagować i usunąć się przed wpadającą w poślizg półciężarówką.
- Później pamiętam, że obudziłam się w szpitalu – wymamrotała, ocierając łzy – miałam obandażowaną głowę i przyszła jakaś pani. Powiedziała mi, że mamusi i tatusia już nie ma i teraz będę mieszkała u niej… i że będę mieć dużo siostrzyczek i braciszków – po policzkach potoczyły się kolejne strumyczki – ale ja nie chciałam takiego domu. Chciałam do moich rodziców, oni nigdy mnie nie bili i nie krzyczeli…
Jeffreyowi zrobiło się żal tej dziewczyny. Objął ją niepewnie, przypominając sobie słowa swojej rodzicielki, że nie można zostawić płaczącej kobiety samej sobie, że trzeba ją przytulić i pocieszyć. Przymknęła oczy i wtuliła się w niego. Poczuła się o wiele lepiej. Jakby jego ramiona odstraszały troski i zmartwienia. Nawet nie zauważyli, jak zaczęło się ściemniać i robić coraz chłodniej. Isbell zarzucił jej na ramiona swoją koszulę flanelową. I nagle ogarnął go smutek.
- Chyba muszę wracać do domu…
- A zobaczymy się jutro? – widząc, jak potakuje głową, dodała – to mogę cię puścić – uśmiechnęła się.
- A może… - spuścił wzrok, czując, jak policzki zaczynają go palić – mama chyba nie miałaby nic przeciwko, gdyby… gdybyś…
- Nie, Jeffrey – przerwała mu, wiedząc, co chce powiedzieć – to nie ma sensu i nie mogę.
- Czemu nie możesz? Nie będziesz musiała spać w parku! – zawołał, nie rozumiejąc, czemu mu odmawia.
- Już wystarczająco dużo dla mnie zrobiłeś, a ja nie mam się jak odwdzięczyć.

12 listopad 1976
Nie wiedziała, co się z nią działo. Nie mogła poradzić się swojej mamy, zapytać, co to wszystko znaczy. Nie mogła słuchać jej rad, nie dowie się od niej, czy to wszystko, co czuje ma jakieś znaczenie. Miała piętnaście lat. Od pięciu nie miała osoby, z którą mogłaby podzielić się swoimi problemami i oczekiwać pomocy. Miała piętnaście lat. Kogo miała zapytać, czym jest miłość? Skąd miała wiedzieć, że to uczucie było zakochaniem? Czy to, że ciągle myślała o chłopaku z ciemnymi oczami i czarnymi włosami, świadczyło o tym, że się zauroczyła? Fakt, że wyczekiwała chwili, kiedy do niej przyjdzie i cieszyła się jak małe dziecko, było znakiem, że jest zakochana? A może to było zwykłe przywiązanie? Ale skoro tak, to czemu jej tak zależało? To przez jego dobroć? To było tylko przyzwyczajenie się do tego, że ma koło siebie bratnią duszę? Znali się półtora roku, skąd miała wiedzieć, że to wystarczy, by mówić o miłości? Gdyby to był tylko kolega i przyjaciel, to czy marzyłaby o przytuleniu się do niego? Czy wpatrywałaby się w taki sposób w jego przenikliwe oczy? Czy powinna za nim tęsknić, jak tylko znikał za rogiem ulicy? Gdyby był tylko i wyłącznie jej przyjacielem, czy powinna odliczać godziny, minuty, sekundy do momentu zobaczenia go? Jeśli to nie miłość, to czym ona jest? Kto jej to wytłumaczy? Kogo powinna zapytać? Czy należy porozmawiać z Jeffreyem o tym, co czuje? A może o takich rzeczach się nie mówi? Może Isbell będzie się śmiać z tego, co ona czuje? Albo może to nie jest miłość, tak jak się jej wydaje?
- Jesteś głodna? – usłyszała nad uchem ten cudowny głos – Emily… - uwielbiała, gdy wmawiał jej imię – słyszysz mnie?
- P-przepraszam – wyrwała się z odrętwienia – co mówiłeś?
Nie odpowiedział, tylko podsunął jej pod nos kilka tostów. Wyciągnął z plecaka termos i nalał jej gorącą herbatę, którą zaparzył w domu. Pomyślał, że powinna wypić coś ciepłego, bo na dworze było zaledwie sześć stopni. Z wdzięcznością wzięła od niego kubeczek i upiła ciepły płyn. Szybko zjadła swój pierwszy posiłek tego dnia, bo dziś pechowo nie udało jej się zgromadzić wystarczającej liczby monet, żeby kupić bułkę czy rogalika.
- Dziękuję, jesteś kochany – cmoknęła go w policzek – nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła.
- Zimno ci? – złapał ją za skostniałe dłonie – może… przyniosę ci jutro jakieś rękawiczki?
- Już dałeś mi swoją koszulę i sweter – wymamrotała.
- Przecież nie pozwolę ci marznąć – uśmiechnął się ciepło i obejmując ramieniem, prowadził ją ulicami Lafayette – mojej przyjaciółce nie może być zimno i nie może chodzić głodna.
- Jeffrey? – odezwała się nieśmiało, gdy po kilkudziesięciu minutach spacerowali po alejkach w parku – bo… b-bo czy… mogę się przytulić?
Spojrzał na nią niepewnie. Nigdy nie pytała o takie rzeczy. Nie raz wskakiwała mu na plecy, śmiejąc się jak dziecko, mierzwiła mu włosy, wieszała mu się na szyi. Skąd ta prośba? Czemu po prostu tego nie zrobi jak zawsze? Jej duże niebieskoszare oczy były dziś wyjątkowo smutne. Była zamyślona, nieobecna duchem, który krążył w zupełnie nieznanych mu rejonach. Wyciągnął do niej ramiona i jak tylko się w nie wtopiła, zaszlochała cicho i rozpłakała się. Znali się półtora roku. W tym czasie tylko raz widział jej łzy. Zupełnie nie wiedział, co zrobić. Skoro mama mówiła mu, że płaczące kobiety należy przytulać, to co ma do cholery zrobić z dziewczyną, która się popłakała, kiedy już ją obejmował? Mocniej otoczyć ramionami? Puścić? Pogładzić po plecach? Co ma zrobić? Płacząca Emily łamała mu serce. Słuchając, jak szlocha i pociąga nosem, był taki bezradny. Czując drżenie jej ciała, przeżywał z nią cały ból i nieszczęście, które ją wypełniały. Jak ma jej pomóc? Powinien zapytać, czemu płacze? A może przez to rozklei się bardziej? Pogładził ją po plecach i przysunął bardziej do siebie.
- P-powinnam d-dziś być… p-powinnam… A-attica…
- Co tam jest? – zapytał ostrożnie.
- M-moi r-rodzice – wtuliła twarz w jego kurtkę.
- A-ale… mówiłaś, że…
- D-dziś jest r-rocznica ich śmierci. O-ostatni raz byłam tam na ich p-pogrzebie, bo j-jak b-byłam w sierocińcu, to nie pozwalali nam nigdzie wychodzić. A jak uciekłam, t-to bałam się iść sama. Boję się duchów i cmentarzy.
- Kiedyś pójdziemy tam razem – pocałował ją w czubek głowy – przy mnie nie musisz się bać.
- Nie boję – szepnęła – przy tobie nie boję się niczego.
Usiedli na ławce. Otarł wierzchem dłoni łzy z jej policzków. Nigdy nie spotkał takiej dziewczyny jak ona. Wątpił, czy kiedykolwiek spotka chociaż w połowie taką jak ona. Żadna z jego szkolnych koleżanek nie była taka urocza, taka słodka. Z żadną z nich nie miał wspólnych tematów. A z Emily? Z Emily nawet temat pogody był ciekawy i ekscytujący. Mógł rozmawiać z nią praktycznie o wszystkim. Każda minuta spędzona w jej towarzystwie była dla niego czystą przyjemnością. Czasem nawet nie musieli mieć tematu do konwersacji, czasem mogli milczeć godzinami i to zbliżało ich do siebie jeszcze bardziej. Panna Gordon sprawiła, że Jeffrey nie mógł spać po nocach, bo przejmował się jej losem. Martwił się o to, że dziewczyna nie ma dachu nad głową; nie dawał mu spokoju, że jest skazana na wałęsanie się po ulicach i żebranie o kilka drobnych na jedzenie. Tak bardzo chciał jej pomóc, nie raz proponował, żeby chociaż w zimne miesiące zamieszkała w pokoiku gościnnym. Ale Emily była uparta. Emily miała zasady, których nie chciała łamać. I przede wszystkim ciągle powtarzała, że Jeffrey zrobił dla niej już tyle dobrego, że głupio byłoby jej prosić o więcej. Czy ona nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo mu na niej zależało? Nie wiedziała, że sam mógłby oddać jej swój pokój i nocować na ulicy, byle tylko ona miała swój kąt? Nie zasłużyła przecież na takie życie! To nie była jej wina, że rodzice zginęli w wypadku, że nie mieli rodzeństwa czy rodziców, którzy mogliby się zaopiekować osieroconą dziesięciolatką! Nigdy nie czuł czegoś takiego. Przy żadnej z koleżanek nie czuł się tak jak przy Emily. Była wyjątkowa. Gdy musiał się z nią żegnać każdego dnia, automatycznie z jego twarzy znikał uśmiech. Każde pożegnanie sprawiało mu ból. Każda godzina bez niej była godziną straconą. Bez niej czuł dziwną pustkę w sercu. Była taka śliczna. Odgarnął z jej twarzy niesforne kosmyki włosów. Po kilku chwilach zdał sobie sprawę, że wpatruje się w jej popękane od zimna wargi. Przysunął się minimalnie do niej. Zdawała się tego nie zauważyć, zapatrzona w jakąś starszą parę, która ich mijała.
- Też bym tak chciała – wymamrotała – to musiała być prawdziwa miłość.
- Na pewno ci się uda – znów się przysunął – hej… ciągle masz takie zimne ręce! – złapał jej dłonie w swoje, żeby trochę je rozgrzać.
Uśmiechnęła się do niego i zapytała, dlaczego ciągle się jej przygląda. Nie wiedział, co ma powiedzieć. Wyznać jej, że ciągle o niej myśli? Albo przyznać się, że nie jest mu obojętna? A może powinien obrócić to w żart i zmienić temat? Na pewno go wyśmieje. Miał przecież dopiero czternaście. Co on tam może wiedzieć o takich uczuciach? Wyśmieje go, bo przecież była rok starsza i pomyśli sobie, że Jeffrey to niedojrzały dzieciak. Nie mógł jej nic mówić. Ale w takim razie, dlaczego się na nią patrzy? Dlaczego jego oczy nie mogą oderwać się od jej ust? Jak ma się wytłumaczyć? Może jednak zaryzykować? Co może się stać? Najwyżej Emily da mu w twarz, tak jak czasem obrywał jego ojczym od mamy. Od spoliczkowania nic złego mu się nie stanie. Ale… czy on potrafi to zrobić? Może nie umie i Emily będzie się śmiała? Wykorzystują jej chwilowe rozkojarzenie, pochylił się ku niej i leciutko musnął jej wargi. Zadrżała. Przymknął oczy, spodziewając się siarczystego uderzenia w policzek. Jednak nic takiego nie nastąpiło. Zamiast tego poczuł jej usta na swoich. Były takie delikatne, ciepłe. Chciał ją pocałować jeszcze raz. Ale nie wiedział, czy może, nie wiedział, czy to właściwe, czy tak to się odbywa. Odchylił lekko głowę i zauważył, że brunetka ma zamknięte oczy. Niepewnie przejechał kciukiem po jej wargach i znów ostrożnie je musnął. Powolutku badał ich powierzchnię. Nie spieszył się, co chwila przerywając, jakby chciał się upewnić się, że Emily nie ma nic przeciwko.
- Jeff… - mruknęła, odsuwając się nieznacznie – c-co… - dyskretnie nawilżyła usta – j-ja…
- P-przepraszam – spuścił szybko głowę, źle odczytując reakcję dziewczyny – n-nie pow…
- N-nie! T-to z-znaczy… j-ja… p-podobało mi się – wyszeptała – i… i ja… b-bo… ja c-chyba… c-chyba się zakochałam.
Zamrugał. Czy on się właśnie przesłyszał? To nie mogło dziać się naprawdę. Nie mógł mieć takiego szczęścia. Na pewno źle ją zrozumiał. Albo może nie mówiła o nim? Może był taki naiwny i myślał, że taka dziewczyna jak ona, mogła zakochać się w nim? Co mogła w nim zobaczyć? Niedoceniającego własnej wartości chłopaka, który nie posiadał w sobie żadnych cech, które mogłyby podobać się jego koleżankom. Niby czemu miała mówić o zakochaniu się w nim? Nie wymieniła przecież jego imienia. Zrobiło mu się przykro. Emily tak bardzo mu się podobała, dała się pocałować. Ale dla niej to chyba nie było ważne.
- M-mhm… rozumiem – powiedział z bólem i żalem, których nie potrafił zakamuflować – t-to… ja… muszę iść.
- Nie odchodź… p-proszę – złapała go za rękę, gdy wstał – ja… n-nie wiem, jak… k-kiedy p-poczułam coś do c-ciebie – wymamrotała.
Wytrzeszczył oczy. Więc jednak mówiła o nim? To do niego uśmiechnął się los? To on był tym szczęściarzem? Jakim cudem? Nie wierzył. Nie mógł uwierzyć, że ta śliczna dziewczyna wybrała właśnie jego, że wybrała Jeffreya Isbella. Nie wierzył, póki brunetka nie wspięła się na palce i nie przycisnęła swoich warg do jego, póki nie objęła go mocno, uroczo się śmiejąc.

21 lipiec 1977
Miał nadzieję, że Emily zgodzi się na jego plan. Tak strasznie mu na niej zależało. Chciał spędzać z nią każdą wolną chwilę. Teraz mieli okazję. Jego mama, ojczym i dwóch przyrodnich braci miało jechać na półtora tygodnia na wakacje. On jakoś się wykręcił. Miał piętnaście lat. Nie musiał wyjeżdżać na rodzinny wypoczynek. Nie przepadał za spędzaniem czasu z młodszym o pięć lat Kevinem i Joe, który miał dopiero sześć lat. I jeszcze Dave, jego ojczym. Jak on nienawidził tego człowieka! Myślał, że Jeffrey nie wie, że ten facet chodzi na dziwki, mimo że mówi swojej żonie, że musiał zostać po godzinach w pracy? Wydawało mu się, że najstarszy z braci Isbell nie zwraca uwagi, że mężczyzna karci dwóch pozostałych chłopców praktycznie za nic? Darzył go większą nienawiścią, niż ojca, który zostawił rodzinę, gdy Jeff miał siedem lat. Nawet fakt, że pewnego kwietniowego dnia po prostu spakował walizki i wyjechał, nie sprawił, że Jeff myślał o nim gorzej od Dave’a. Ten dwanaście lat starszy od matki facet działał mu na nerwy. Wystarczyło, że się odezwał do chłopaka, a Jeff już miał ochotę go rozszarpać. On nie miał prawa wejść do ich rodziny! Nie miał prawa nimi rządzić! Ale teraz to nie istotne. Ważne, że od jutra będzie sam w domu. Chciał zaproponować Emily, żeby chociaż na te kilka dni przeniosła się do niego. Były wakacje, nie było szkoły, mogli spędzać ze sobą całe dnie. Nie musieliby się rozstawać na kilka godzin. Jeff chociaż przez tydzień nie musiałby się martwić o swoją dziewczynę. Nie musiałby się przejmować, czy nie jest głodna albo czy ktoś jej nie zaczepia. Przykro mu było, gdy ciągle odmawiała, gdy nie zgadzała się na zamieszkanie u niego. Powtarzał jej, że mama nie będzie miała nic przeciwko, że Dave’a i jego zdanie ma w dupie, bo to jest dom jego i jego mamy a nie tego dupka. Zapewniał, że to najlepsze rozwiązanie. Emily miałaby dach nad głową, nie musiałaby żebrać o jedzenie. Znów mogłaby chodzić do szkoły. Ale Emily Gordon była uparta. Była jeszcze bardziej uparta niż jej chłopak Jeffrey Isbell. I choćby błagał ją na kolanach, niczego by nie wskórał. Dlatego bał się, że nawet propozycja wspólnie spędzonego tygodnia zakończy się tylko na jego marzeniach.
- Zgadnij kto! – zawołał, zakrywając jej oczy.
- Jeffrey, Głupku! – zaśmiała się i odrywając jego dłonie, odwróciła się – a gdybym się wystraszyła i zaczęła się bronić? – uśmiechnęła się uroczo i pocałowała go leciutko w usta.
- To… wtedy bym cię unieruchomił i… - wpił się w jej wargi, całując tak, jakby nie widzieli się miesiącami – zaczął całować.
- Dziś masz dobry humor. Wczoraj byłeś przygnębiony – poczochrała mu włosy.
Tak. Był dziwnie przybity. Czemu? Przez Emily. Bo znów za bardzo przejmował się jej sytuacją. Bo ciągle go to dręczyło i miał wyrzuty sumienia. Wmawiał sobie, że gdyby bardziej naciskał i nalegał, to dziś Emily mieszkałaby w jego domu. Przecież ją kochał! Jak mógł jej pozwolić na życie w takich warunkach? Co z niego za facet? Jakie ona ma w nim oparcie? Jak ma na nim polegać, skoro jest taki beznadziejny? Nie potrafi czegoś postanowić i doprowadzić tego do końca. Myślał nawet o tym, że nie zasłużył na Emily, że ona jest dla niego za dobra, że nie powinien unieszczęśliwiać ją swoją osobą. Dopadało go to coraz częściej. Ale gdy patrzył na uśmiech brunetki, gdy patrzył w jej radosne duże oczy, gdy nie śpiąc po nocach, przypominał sobie wspólne chwile i spacery… wszystko ustępowało. Znów był Jeffreyem z dobrym humorem, który cieszył się, że ma dziewczynę.
- Wiesz… mama wyjeżdża jutro z chłopakami – zaczął niepewnie.
- A ty jedziesz z nimi? – posmutniała, gdy naszła ją perspektywa rozłąki z czarnowłosym nastolatkiem.
- Nie – cmoknął ją w czoło i objął – ja zostaję sam w domu i… no właśnie pomyślałem sobie… no… co ty na to?
- Ale na co? – spojrzała na niego pytająco.
- No bo będę sam… a codziennie się widujemy, no i mam nadzieję, że się zgodzisz i… - urwał koślawo.
- Jeffrey, do rzeczy – musnęła mu wargi – o co ci chodzi?
- O to, żebyś na te kilka dni pomieszkała ze mną – wymamrotał.
- Rozmawialiśmy już o tym! Wiesz, że nie mogę u ciebie miesz… - nie dał jej dokończyć, bo ponownie wpił się w jej usta – m-mieszkać i… i… c-co ja chciałam powiedzieć? – wydyszała zaczerwieniona, gdy ludzie zaczęli na nich zerkać.
- Że się zgadzasz. To tylko kilka dni. Spędzimy je razem, sami… nie będziemy się codziennie żegnać. Emily… będzie fajnie. Posłuchamy razem muzyki, może coś ci zagram na gitarze…
Nie wiedziała, co powiedzieć. Wiedziała, że nie jest obojętna Jeffreyowi. Czuła, że zależy mu na niej, że chce ją uszczęśliwić. Nie chciała mu się przyznać, ale to sprawiało, że zakochiwała się w nim jeszcze bardziej. Jego troska, czułość i chęć pomocy imponowały jej. Jeśli miałaby odpowiedzieć na pytanie o jej ideał mężczyzny, co by powiedziała? Właśnie to… a to wszystko kryło się pod dwoma słowami, układającymi się w imię i nazwisko – Jeffrey Isbell. Może powinna się zgodzić? To w końcu tylko kilka dni. Kilka dni dla niej i Jeffa.
- Jeff? Jesteś szczęśliwy? – zapytała nagle, skubiąc drożdżówkę, którą jej w połowie sfinansował – To znaczy… czy… czy masz jakieś marzenia, które… no… nieważne. Czy jesteś szczęśliwy?
- Jestem, bo mam ciebie – urwał kawałek ciasta drożdżowego i wsunął jej w usta - ale byłbym bardziej, gdybyś się zgodziła…
Przysunął się do niej i musnął nosem jej szyję. Miał nadzieję. Wydawało mu się, że to kwestia czasu, żeby się przełamała i przystała na jego propozycję. Nie wiedział, czy teraz ma dalej ją przekonywać, czy czekać na odpowiedź. Poganiać czy cierpliwie czekać? Dlaczego on nigdy nie wiedział, jak ma się zachować? Brak obecności ojca sprawił, że jest taki upośledzony w sferze uczuć i kontaktów z kobietami? Dave raczej nie był zbyt dobrym wzorem do naśladowania, toteż piętnastolatek musiał sobie radzić sam.
- Ale na pewno mi coś zagrasz? – zaświergotała i przytuliła się do niego radośnie.
- Co? T-to znaczy, że się zgadzasz? – zapytał z nadzieją i widząc, jak potakuje głową, zawołał – Emily, kocham cię! – objął ją w talii i bez problemu podniósł.
- Ja ciebie też, wariacie – otoczyła go ramionami i delikatnie oddawała pocałunki.

22 lipiec 1977
- No… więc… eee… to jest mój pokój – mruknął pod nosem, próbując ukryć zawstydzenie.
Poza jego mamą, w tym pomieszczeniu nigdy nie było żadnej kobiety. Emily była pierwsza. Specjalnie na tę okazję ogarnął trochę bałagan, który był stałą, nieodzowną częścią tego pokoju. Uprzątnął ubrania, które w większości porozwalane były na krześle i komodzie, pozbierał z podłogi papierki i wymięte kartki papieru. Z grubsza powycierał też półki pokryte sporą warstwą kurzu. Zdobył się nawet na posegregowanie i ułożenie wszystkich płyt winylowych i kaset, które gromadził od kilku lat. Zajmowały większą część wolnej przestrzeni na półkach i szafkach bez drzwiczek. W kącie pokoju stała gitara akustyczna i zdekompletowana perkusja, którą sukcesywnie sprzedawał, żeby zebrać pieniądze na wymarzoną gitarę elektryczną. Bał się, że dziewczynie nie spodoba się jego pokój i mu ucieknie. Miał nadzieję, że spodoba się jej muzyka, której Jeffrey słucha na co dzień. Modlił się w duchu, żeby brunetka nie spojrzała się krzywo na poprzyczepiane pinezkami do mebli karteczki z zapisanymi na nich zdaniami i wersami, że nie odstraszą ją ściany, na których widniały plakaty z jego idolami.
- Ładnie tu, mój muzyku – zaśmiała się i podbiegła do gitary – nauczysz mnie kiedyś? A obiecałeś, że mi coś zagrasz! – podała mu instrument i radośnie klasnęła w dłonie.
Wywrócił oczami. Wiedział, co jej obiecywał. Czy powinien się pochwalić swoim dziełem? A może to głupie? Zbyt naiwne? Pisać ckliwe pioseneczki o miłości w wieku piętnastu lat? Ale z drugiej strony, jeśli miał być to utwór dla Emily, to jaka miała być jego treść, jeśli nie to, co napisał? Kochał ją, więc oczywiste było dla niego, że tekst będzie o miłości. Skąd te nagłe wątpliwości? Może bał się jej reakcji? Może bał się, że wcale nie jest taki dobry w układaniu słów w wersy, które tworzą zwrotki i refreny tak, jak zawsze mu się wydawało? To Emily… na pewno nie będzie się śmiała. Ona taka przecież nie jest. Czego ja się obawiam? Że za mało napisałem w tym utworze? Że to nie oddaje tego, co czuję? Że ona tego nie zrozumie? Co mi szkodzi spróbować?! Sprawdził, czy instrument jest nastrojony i kazał jej usiąść na łóżku. Po chwili dołączył do niej i zaczął grać.

I say baby you been lookin' real good
You know that I remember when we met
It's funny how I never felt so good
It's a feeling that I know
I know I'll never forget
Ooh, it was the best time I can remember
Ooh, and the love we shared -
is lovin' that'll last forever

There wasn't much in this heart of mine
There was a little left and babe you found it
It's funny how I never felt so high
It's a feelin' that I know
I know I'll never forget
Ooh, it was the best time I can remember
Ooh, and the love we shared -
is lovin' that'll last forever

I think about you, Honey all the time my heart says yes
I think about you, Deep inside I love you best
I think about you, You know you're the one I want
I think about you, Darlin' you're the only one
I think about you

I think about you - You know that I do
I think about you - All with love - only you
I think about you - Ooh, it's true
I think about you - Ooh, yes I do
- Ojej... – pisnęła i przytuliła się do niego.
- Podobało ci się? – zapytał nieśmiało i odkładając gitarę, otoczył ją ramionami.
- Cudowne! Naprawdę sam to napisałeś? I czemu nie mówiłeś, że tak dobrze śpiewasz?
- Bez przesad… znam ludzi, który śpiewają o niebo lepiej ode mnie!
Zaproponował, że zrobi im coś do jedzenia, bo zbliżała się pora kolacji. Przez ten niecały tydzień zamierzał zadbać o to, aby Emily jadła regularnie kilka posiłków dziennie, a nie tak jak do tej pory jeden i sporadycznie jakąś przekąskę z centów zgromadzonych na ulicy. Dobrze, że jego mama zostawiła mu w zamrażarce obiady na kilka pierwszych dni ich nieobecności, więc nie będzie musiał serwować Emily codziennie tego samego dania – jedynego, które potrafił zrobić, czyli spaghetti. Oczywiście musiał ugotować sam makaron i tylko przygrzać gotowy sos, więc nie wymagało to wybitnych zdolności kulinarnych. Jednak zanim zabrał się za przygotowanie posiłku, zaprowadził dziewczynę do łazienki i pokazał jej gdzie znajdzie przybory toaletowe i ręcznik. Po chwili przyniósł jej jedne ze swoich krótkich spodenek i koszulkę, którą dostał od mamy na urodziny, a która była na niego trochę za duża. Koszulkę, o której marzył od dawna, bo był na niej wizerunek jego idola i gitarzysty, któremu zazdrościł talentu. Odkąd tylko zaczął słuchać The Rolling Stones podziwiał Keitha Richardsa. Gdy próbował uczyć się grać, muzyk był dla niego wzorem do naśladowania. Oczywiście Jeffrey nie śmiał nawet marzyć o takich zdolnościach, sławie, osiągnięciach, jakie miał Keith, bo wiedział, że nigdy, mimo marzeń, nie założy swojego zespołu i nigdy nie wybije się z Lafayette.
- Jeffrey, kto to wszystko zje?
Poczuł jak dziewczyna przytula się do niego, gdy układał kanapki na talerzu. Mokre włosy pachniały brzoskwinią. Uśmiechnął się i odwrócił się do brunetki. Tshirt, który dał jej chłopak, sięgał jej prawie do kolan, a spodenki ledwie trzymały się na jej biodrach. Wtuliła się w niego i wymruczała ciche podziękowanie. Nie bardzo wiedział, za co dziękowała. Miał nadzieję, że spodobało się jej w tym domu i że może jednak zostanie na dłużej.
- Jak to, kto? My! – cmoknął ją w czoło – To co? Oglądamy coś w telewizji czy słuchamy muzyki?
Był szczęśliwy. Miał przy sobie dziewczynę, którą kochał. Ona kochała jego. Czego jeszcze potrzebował? Może tylko obietnicy. Zapewnienia, że zawsze tak będzie, że zawsze będą razem i będą zakochani, tak jak teraz. Chciał pewności, że nic nie zdoła ich rozdzielić, że nawet trudna sytuacja, w jakiej jest Emily, nie zmieni ich uczucia. Po kilkudziesięciu minutach, jak już zjedli wszystkie kanapki, siedzieli u niego w pokoju i przesłuchiwali pokaźną kolekcję winyli Jeffa. Brunetka ułożyła głowę na jego kolanach i przymknęła oczy. Słuchała, jak relacjonował jej, jaki akurat słychać utwór, kto go stworzył, czemu go lubi i rozkoszowała się brzmieniem jego głosu, gdy mruczał fragmenty razem z wokalistą.
- Wiesz, Jeffrey? – przemieściła się i usiadła mu na kolanach przodem do niego.
- Hm? – pogładził ją po policzku i przestał mruczeć Angie.
- Za co mnie kochasz?
- Oj, Emily… - pocałował ją lekko w usta – nie powinno się ludzi kochać za coś. Poza tym uwielbiam mieć cię przy sobie. Kocham patrzeć na twój uśmiech i to jak cieszysz się ze wszystkiego – zaśmiał się, gdy objęła go mocno i zaczęła mierzwić mu włosy – zależy mi na twoim szczęściu i martwię się o ciebie, jak nie jesteś ze mną.
Przysunęła się od niego. Zastanawiała się, czy chłopak zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo jest uroczy i kochany. Nie wiedziała za bardzo, jak powinien wyglądać prawdziwy związek, ale wydawało jej się, że każda dziewczyna zazdrościłaby jej Jeffrey’a, gdyby tylko ujawnili się jego znajomym. Miała wrażenie, że trafiła na najlepszego i najczulszego faceta w całym Lafayette, może nawet w całym stanie. A ona? Co ona dawała Isbellowi? Co mogła mu ofiarować? Jakie cechy idealnej dziewczyny posiadała? Żadne. Nawet nie była ładna i zadbana. Była żebraczką, bez szkoły, bez domu, bez perspektyw. A mimo to, kochał ją. Wiedziała to, wyczuwała w jego gestach, w tonie jego głosu. Jednak tu pojawiał się strach. Czy ona w wystarczający sposób okazywała mu to, co czuje do niego? Czy Jeffrey wiedział, że był dla niej całym jej światem? Musnęła jego wargi. Starała się przelać w tym czułym całusie całą miłość do niego. Chciała tak bardzo podziękować mu za jego dobroć.
- Emily? – mruknął niepewnie między pocałunkami, gdy poczuł, jak rozpina mu koszulę – Co robisz?
- Ja… też cię kocham – nie do końca wiedziała, co ma robić – i… i… może… - przejechała dłońmi po jego odkrytym torsie, mając nadzieję, że przejmie inicjatywę – c-chciałbyś?
Zaskoczyła go. Czy chciał? Odpowiedź jest chyba oczywista. Ale jednak nie wiedział, co robić. Raz, że miał piętnaście lat i nigdy wcześniej nie miał dziewczyny i obawiał się, że coś im się nie uda. A dwa, miał wrażenie, że Emily robi to na siłę, tak jakby chciała mu podziękować. Gdzieś w podświadomości kołatało mu się ostrzeżenie. Słyszał w głowie głos, który mówił mu, że to przecież jedyna forma odwdzięczenia się, którą Emily mogła mu zaoferować. Nie mogła mu kupić prezentu, nie mogła zaproponować jakiejś wycieczki, nie mogła zaprosić go do siebie albo czymś się podzielić, bo przecież niczego nie miała. Nie chciał, żeby pomyślała, że traktuje to jak formę zapłaty za wszystko, co dla niej robił.
- A ty? – złapał jej ręce, gdy niepewnie próbowała rozpiąć mu pasek w spodniach.
- N-no tak… p-przecież sama…
- Emily – ujął jej twarz w dłonie i czule pocałował – nie musisz mi niczego udowadniać – mruknął i dodał – wiem, że mnie kochasz.
- Nie udowadniam – szepnęła i przybliżyła się do niego – i chcę to zrobić… tutaj, t-teraz, z tobą.
Pisnęła, gdy wsunął swoje chłodne dłonie pod koszulkę, którą miała na sobie. Całowała go i czuła, jak podciąga jej Tshirt, żeby go z niej ściągnąć. Pociągnęła leciutko jego wargę i uniosła ręce, żeby mógł pozbawić ją koszulki z wizerunkiem Keitha. Jeździł opuszkami palców po skórze na jej plecach i płaskim brzuchu, wywołując u niej dreszcze i gęsią skórkę. Miała wrażenie, że Jeffrey obchodzi się z jej ciałem, jak z porcelaną. Ostrożnie dotykał, jakby upewniał się, że Emily na pewno wyraziła na to zgodę. Powoli zsuwał z niej spodenki, kładąc ją tym samym na łóżku. Pociągnęła go za sobą. Wplotła dłonie w jego ciemne, gęste włosy i przybliżyła jego twarz do siebie. Zamruczała cichutko, gdy Jeffrey zaczął niepewnie muskać ustami jej dekolt. Rozpięła mu spodnie i próbowała zrzucić z niego niepotrzebny materiał. Pomógł jej szybko, zostając tylko w bokserkach. Nie był pewien, co powinien robić dalej. Skąd miał wiedzieć, kiedy Emily będzie gotowa do dalszego etapu? Co ma zrobić, żeby to sprawdzić? Kiedy do końca pozbawić jej bielizny? Powinien dać jej szansę, żeby jeszcze zmieniła zdanie? Widział niepewność w jej oczach, podejrzewał, że ona widzi dokładnie to samo w jego. Porywali się na coś, z czym żadne z nich nie miało wcześniej do czynienia. Nagle dziewczyna wybuchła śmiechem, który rozluźnił trochę atmosferę. Usiadła obok chłopaka i wpiła się w jego usta. Instynktownie skierował dłonie na jej piersi, ukryte pod cieniutkim materiałem stanika. Przesunął dłonie na plecy, szukając zapięcia. Próbował go rozpiąć, ale bez patrzenia na haftki, wydawało mu się to niemożliwe. Nie dość, że nigdy tego nie robił, to jeszcze teraz z podekscytowania trzęsły mu się dłonie. Brunetka zachichotała i cmokając go w obojczyk, pomogła mu rozpiąć górną część bielizny. Zażenowany swoją niezdarnością, pochylił się i delikatnie muskał wrażliwą skórę jej biustu. Wciągnęła gwałtownie powietrze. Jego dotyk sprawiał, że miała wrażenie, że przeniosła się do raju. Ponownie ułożył ją na łóżku, tak żeby było jej wygodnie. Całował ją czule i niepewnie badał dłońmi jej piersi tak, jakby chciał zapamiętać ich kształt i jakby chciał sprawdzić, jaka pieszczota najbardziej jej odpowiada.
- Jeffrey – wymruczała z jękiem, gdy dotarł do jej podbrzusza.
- Jest o-ok? – zapytał i cmoknął jedną z jej odstających kości biodrowych.
- M-mhm – mimowolnie wygięła się – cudownie.
Zrównał się z nią głowami i obsypywał jej twarz pocałunkami. Objęła go i otoczyła nogami, żeby był bliżej niej. Jej bliskość działała na niego pobudzająco. Czuł coraz większe podniecenie i pożądanie. Była taka śliczna, słodka, była dziewczyną, z którą chciał na poważne snuć plany na przyszłość. Ale teraz musiał się skupić, przypomnieć sobie, co słyszał od znajomych albo w szkole na temat seksu. Czy kobietę to boli, jeśli wcześniej tego nie robiła? Czy ma być ostrożny? A skąd ma wiedzieć, czy wszystko robi dobrze? Że nie skrzywdzi Emily? Sięgnął jedną ręką w dół, żeby zsunąć z niej dolną część bielizny. Uniosła lekko biodra, żeby mu pomóc. Podpierając się na łokciach, żeby nie zgnieść jej drobnego ciała, znalazł się nad nią. Jęknęła, gdy wsunął kolano między jej uda, rozszerzając je trochę. Niepewnie ocierała się o niego i patrzyła mu w oczy, jakby szukała potwierdzenia, że mogą zacząć. Jej nieznaczne, zachęcające ruchy działały na niego jeszcze bardziej. Chciał jak najszybciej pozbyć się bokserek. Emily zrozumiała go bez słów, bo zanim zdążył zrobić jakikolwiek ruch, poczuł jej dłonie, które wsunęły się pod gumkę i zaczęły zsuwać materiał.

15luty 1978
Nie było jej już miesiąc. Nikt nie chciał mu pomóc. Pytał ludzi. Pokazywał im zdjęcia. Nikt nic nie widział. Nikt nic nie wie. Policja jest bezradna. Może szukać, ale nie ma się, co łudzić. Minęło wiele czasu, nikt prócz Jeffreya nie interesuje się tą sprawą. Poza tym, czy panna Gordon nie znalazła się na ulicy właśnie przez ucieczkę? Może tym razem uciekła bez słowa od swojego chłopaka? Nie… Emily by tego nie zrobiła… nie zrobiłaby tego Jeffowi. Przecież zapewniała, że go kocha, tak samo jak on ją. Może nie wierzyła we wspólną przyszłość, ale go kochała! Nie mogła bez słowa wyjechać! Mówiła tylko, że musi na dwa albo trzy dni zniknąć, bo w Lafayette pojawili się ludzie z jej domu dziecka i chyba jej szukali. Miała wrócić, jak tylko znikną z miasta. Ale nie wróciła. Isbell specjalnie zrywał się z lekcji, żeby móc objeżdżać rowerem sąsiednie miasta i wsie w poszukiwaniu swojej dziewczyny. Pokazywał każdemu jej zdjęcie. Jedyne, jakie miał. Ale tutaj też nikt nic nie widział. Nikt nic nie wie.
- To znowu ty? Już ci mówiłem, że szukamy – burknął policjant, widząc nastolatka z przydługimi czarnymi włosami – zamiast tu przyłazić, sam mógłbyś ją szukać, jak ci zależy, a nie dokładać nam roboty!
- Ale pan nic nie rozumie! Emily na pewno nie uciekła! – upierał się – czemu nie chce mi pan pomóc?
- Isbell, sądzisz, że mam czas na takie bzdury? – wstał od biurka i ściągnął z półki stos teczek – patrz… Monica Badluck… zaginęła dwa tygodnie temu, ma dziesięć lat – wyciągnął kolejne akta ze zdjęciem – to jest Max Brown, szukamy go od czterech miesięcy, zniknął w dniu swoich szóstych urodzin. Tutaj mamy dwuletniego Jamesa – podsuwał mu coraz to nowe fotografie – Laurie zginęła półtora roku temu… jej rodzice codziennie do nas dzwonią…
- Niech pan przestanie! – zawołał o wiele głośniej niż zamierzał.
- Dzwonią codziennie i pytają czy jej nie odnaleźliśmy! – policjant prawie krzyczał – Mam iść i powiedzieć tym wszystkim rodzicom – machnął ręką w kierunku brązowych teczek – że nie zamierzamy szukać ich dzieci, bo przyszedł do nas dzieciak Isbellów, z którym zawsze były kłopoty i ubzdurał sobie jakąś wielką miłość z dziewczyną, która pewnie teraz jest kilkadziesiąt kilometrów stąd i śmieje się z twojej głupoty?!
- To jej wina, że nie ma rodziców?! Jej wina, że nikt prócz mnie nie interesuje się, co się z nią dzieje?! – wrzasnął i zerwał się z krzesła – Emily wcale nie jest gorsza od tych dzieci!
Nie czekając na odpowiedź, wybiegł z komisariatu ze łzami w oczach. To nie mogło dziać się naprawdę! To było niemożliwe. Dlaczego oni tak go traktowali?! Chodziło im o to, że kilka razy wybił szybę w sklepie, jak grał w piłkę na podwórku? Albo, że podpalał papierosy z Billem na terenie szkoły? To przecież szczeniackie wybryki! Nie mogą go za to karać! Nie mogą karać Emily! Dlaczego fakt, że uciekła z domu dziecka ma takie konsekwencje? Uciekła, bo było jej tam źle! Uciekła, bo wolała mieszkać na ulicy! To, że raz uciekła nie znaczyło, że zawsze będzie uciekać! Co ten głupi policjant może o nich wiedzieć?! Co może wiedzieć o ich uczuciu?
- Z-znajdę cię, Emily… nawet, jeśli nie będą chcieli mi pomóc… znajdę… obiecuję – otarł rękawem łzy i postanowił kolejny już raz obejść miejsca, w których spędzali razem czas.

21 luty 1978
- Emily… jak mogłaś mi to zrobić? Emily… dlaczego? Co ja ci takiego zrobiłem?
Szesnastoletni chłopak siedział skulony przed nowo usypanym kopczykiem. Krzywy, metalowy krzyżyk. Tabliczka z imieniem i nazwiskiem. „Emily Gordon 1961-1978”. Niecałe siedemnaście lat. Nie powinno jej tu być. Nie powinna leżeć pośród szczątków sześćdziesięcio i siedemdziesięciolatków.  Powinna teraz siedzieć z nim i słuchać kolejnej piosenki, którą nauczył się grać na gitarze. Powinna wytykać mu błędy. Jego śliczna, kochana Emily. Nie tutaj było jej miejsce! Miał takie plany! Co z jego przyszłością? Przecież miał spędzić z nią tyle pięknych lat! Mieli być szczęśliwi…
- Emily… - zaszlochał i odgarnął z zaszklonych oczu czarne kosmyki włosów – c-co mam bez ciebie zrobić? Jak ja mam dalej żyć? Przecież… wiesz… w-wiedziałaś, jak bardzo cię kocham…
Łzy cisnęły mu się do oczu. To takie żałosne. Takie niemęskie. Miał szesnaście lat, a płakał jak dziecko. Rozkleił się kompletnie nad grobem swojej pierwszej miłości. Nie wiedział, co ze sobą zrobić. W jednej chwili stracił wszystko. Stracił wszystko, co kochał. Nawet muzyka… nawet to nie miało sensu, gdy Emily nie było obok. Co on zrobi w szkole? Co zrobi wśród znajomych, jak zapytają go, co się z nim dzieje? Przecież nie może im powiedzieć. Nie może się przyznać, że się zakochał. Czy jego koledzy nie śmiali się nawzajem z siebie, gdy któryś znalazł sobie dziewczynę? Nie śmiali się z kogoś, gdy okazało się, że szanuje tą „znajomą” i chodzi z nią na randki a nie tylko do łóżka? Co by powiedzieli na zakochanego Jeffa? Nie daliby mu żyć. Nie może im powiedzieć! Nie może… musi udawać, że nic się nie stało. Nie może pokazać, że tydzień temu jego świat legł w gruzach. Nie może przyznać się, że wczoraj był pogrzeb jego ukochanej Emily. Emily, z którą chciał się w przyszłości ożenić… mieć dzieci. Pociągnął nosem. Nieporadnie otarł łzy wierzchem dłoni. Sięgnął po czarny przedmiot. Rozpiął pokrowiec i wydobył zniszczonego, ale sprawnego akustyka, którego dostał cztery lata temu. Tłumiąc w sobie szloch, zaczął grać smutną melodię. Po chwili drżącym i łamiącym się głosem zaczął cichutko śpiewać.

I've been gone a long long time - waiting for you
I didn't want to see you go, oh, no, no
And now it's hurting so much, what can I do?
I wanted you to be my wife

The days are passing slowly, since you've gone
Your memories are all I have, yes I have
I sit here waiting but you'll never show
Without you I can't carry on, ooh my baby

You said you'd always love me, all of my life
And then you said your last goodbye, yeah, goodbye
Why the sudden change, why all the lies?
I should have seen it in your eyes

The endless hours of heartache, waiting for you
My summer love has turned to rain, all the pain
The silent emptiness of one sided love
My life means nothing now you're gone, ooh my baby

Krztusił się łzami. Nie był w stanie tego powstrzymać. Co chwila szloch wstrząsał jego ciałem. Nie wiedział, ile czasu minęło, odkąd tu siedział. Wiedział, że nie zniesie rozstania z nią. Nie zdoła odejść. Nie może zostawić swojej słodkiej Emily. Za długo była sama. Nie mógł przecież pozwolić jej zostać samiuteńkiej na tym cmentarzu. Zawsze bała się zmarłych, bała się duchów. Zawsze wolała trzymać się z dala od tego miejsca. Wolała iść okrężną drogą, niż przejść tymi alejkami. Jak mógł ją zostawić tutaj zupełnie samą?! Jak mógł pozwolić, by spędziła noc w tak okropnym miejscu?
- Chłopcze? – poczuł na ramieniu jakąś dłoń – nie możesz tu siedzieć… zaraz zamykam cmentarz…
- N-nie… n-nie… n-nie mogę… - wyszeptał – m-muszę przy niej b-być… o-ona się boi… muszę tu zostać… muszę pilnować moją Emily… ż-żeby n-nic złego się jej nie s-stało…
- Chodź… porozma…
- N-nie chcę rozmawiać! Niech pan da mi s-spokój! – wyszarpnął się, nawet nie patrząc na swojego rozmówcę – m-muszę zostać z Emily! – poprawił czerwoną różę, którą jej przyniósł – o-obiecałem, że zawsze p-przy niej będę… ż-że zawsze będę ją kochał… n-nie m-mogę odejść…
- Młody człowieku… ona na pewno zrozumie – powiedział spokojnie – jesteś cały przemarznięty… - pomógł mu wstać i wziął gitarę do ręki – moja żona zaparzy ci herbatę, a my porozmawiamy…
- N-nie c-chcę… n-niech p-pan… - spojrzał na mężczyznę – o-och… - poznał człowieka, który wczoraj odprawiał obrzędy nad trumną z ciałem Emily – n-nie c-chcę r-rozmawiać… c-chcę… c-chcę, żeby Emily wróciła…
Mężczyzna otoczył drżącego chłopaka ramieniem w ojcowskim geście. Tego było za wiele dla Jeffreya. Wybuchnął niepohamowanym, spazmatycznym płaczem. Szlochał w koszulę tego człowieka. Zupełnie stracił nad sobą panowanie. Coś w nim pękło. Nie był w stanie dłużej tłumić swojego bólu, swojej rozpaczy. Teraz było mu już wszystko obojętne. Mógł tu siedzieć. Mógł się zabić i dołączyć do Emily. Mógł iść z tym pastorem. Mógł rzucić się z mostu i dołączyć do Emily. Mógł wrócić do domu. Mógł stanąć na środku jezdni z nadzieją, że ktoś go potrąci i zabije, żeby mógł dołączyć do Emily. Mógł iść z tym pastorem. Mógł ukraść swojemu ojczymowi broń i się zabić, byle tylko dołączyć do Emily. Niestety wybrał życie i opcję pójścia z pastorem…

3 czerwiec 1979
Niech to się już skończy. Co za koszmar. Skąd on ją wytrzasnął? Bill! To Bill ją skądś znał! Będzie musiał go ochrzanić! A ona… porażka. Totalna kompletna porażka. Nic nie umie! Wszystko trzeba za nią robić! Upragnione spełnienie. Koniec tej męki. Wysunął się i przetoczył na plecy, lekko dysząc. Zesztywniał, gdy poczuł, jak kładzie głowę na jego torsie. Co ona sobie wyobraża? Jakim prawem w ogóle się tak się z nim spoufala? Na co sobie ta szmata pozwala? Prychnął. Kolejna zbyt pewna siebie, naiwna idiotka.
- Ok… Natalie, Nicole, czy jak się tam, kurwa, nazywasz… wypierdalaj – warknął, odpychając ją od siebie.
- C-co? Ale Izzy… – spojrzała na niego zaskoczonymi, zielonymi oczami – przecież my…
- Chyba cię pojebało! Nie ma żadnych „nas”!
- A-ale ja c-cię kocham – wyszeptała – nie p-podobało ci się? – pokazała na łóżko – p-przecież s-się starałam! Mówiłeś…
- Albo ładnie się ubierzesz i grzecznie wyjdziesz albo wyjebie ci ciuchy przez okno – wysyczał i sięgnął po papierosy.
- A-ale m-my… c-chodzimy z-ze s-sobą!
Wybuchnął śmiechem. Czy one wszystkie musiały być takie głupie? Czy wszystkie te dziewczyny musiały być takie naiwne? Wyobrażały sobie Bóg wie co, a przecież jemu chodziło tylko o seks. Chodziło mu tylko o rozładowanie napięcia. O zaspokojenie własnych pragnień i żądzy. Jakie „kocham cię”? Jakie wielkie uczucie? Izzy Stradlin nie jest słabym dupkiem, który ma uczucia! Uczucia są dla frajerów! Albo dla tych żałosnych panienek. Ale teraz musiał się jej pozbyć… naiwna gówniara numer szesnaście. Poprzednie piętnaście przynajmniej były na tyle inteligentne, żeby po prostu wyjść i się z nim nie kłócić. Jakże go tym wkurzyła. Czy kiedykolwiek usłyszała od niego coś, co mogłaby uznać za deklarację?! Czy to Izzy kazał jej rozkładać nogi po trzech tygodniach znajomości?! Była zwykłą małą dziwką. Jak one wszystkie. Jak każda dziewczyna, którą znał. Prócz Emily. Emily była jego miłością. Jedyną, jaką kiedykolwiek miał i będzie mieć!
- No na co czekasz? Myślisz, że dam ci kasę?!
- C-co? Izzy, c-co się z t-tobą stało? – zakryła piersi bluzeczką i ze łzami w oczach patrzyła na siedemnastoletniego chłopaka.
- Gdybyś była lepsza może i bym ci zapłacił – burknął i sięgnął po spodnie dziewczyny – uprzedzałem… - wyrzucił jeansy przez otwarte okno balkonowe – wolisz zbierać resztę z chodnika?
- D-dlaczego m-mi to r-robisz? – stała uparcie i próbowała go przekonać do siebie – Kocham cię!
- Jebie mnie to! – wyrzucił jednego buta – mam rzucać dalej, czy w końcu mnie posłuchasz i wyniesiesz się stąd?! – nie wiedział czy kiedykolwiek użył aż tak jadowitego tonu.
Wybuchła płaczem i szybko założyła bieliznę. Prawie wybiegła z jego pokoju. Stradlin wywrócił oczami i zapalił kolejnego papierosa. Jak on tego nie znosił! Jak on nienawidził, jak te idiotki beczały! Jakby myślały, że łzami wszystko załatwią! Jakby to miało go zmiękczyć! Tylu naiwnych dupków dało się na to nabrać! I jeszcze je przepraszali! Za co? Po co przepraszali i poniżali samych siebie? Bo zobaczyli kilka pieprzonych wymuszonych łez? Kretyni. Te cholerne dziewczyny myślały, że to na każdego zadziała?! Żałosne! One były żałosne! Tylko Emily mogła przy nim płakać. Tylko ją mógł przytulać i pocieszać. Tylko Emily zasłużyła na jego miłość. Tylko jej nie wyrzuciłby ze swojego łóżka. Tylko jej nie potraktowałby jak szmaty.
- Ups… ale ty chyba nie żyjesz, Emily… prawda, Kochanie? - zaśmiał się gorzko i wyciągnął z szuflady biały proszek.

15 październik 1980
Położył na kopczyku czerwoną różę. Różę numer dziewięćset sześćdziesiąt dziewięć. Tyle dni minęło od pogrzebu Emily. Przychodził tu codziennie. Czasem tylko, po to żeby zostawić tego kwiatka. Czasem, żeby coś jej zagrać. Czasem, żeby pogadać albo opowiedzieć, co się działo w jego życiu.
- Wiesz… pamiętasz, jak ci obiecywałem, że nigdy cię nie zostawię? Siedziałem tu i beczałem jak pieprzone dziecko… - zapalił papierosa – byłem gówniarzem… nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Skazałaś mnie na samotność… skąd mogłaś wiedzieć, kim się stanę, hm? Skąd mogłaś wiedzieć, że to mnie tak zaboli… - zaciągnął się i przymknął oczy – wiesz… czasem myślę, że… że wtedy w lutym na twoim pogrzebie, pochowano dwie osoby.
Sięgnął do kieszeni po scyzoryk. Ta tabliczka z jej nazwiskiem była zła. Nie było na niej wszystko, co powinno się znaleźć. Wolno zaczął skrobać jakieś litery. Litery układające się w jego imię i nazwisko. Jego dawne ja. Po kilku minutach pojawił się nowy napis. Jeff Isbell 1962-1978. Przecież wtedy umarł. Dokładnie w tym samym dniu, kiedy siedział nad tym pieprzonym grobem i beczał jak dziewczyna. Teraz jest tylko Izzy Stradlin. Izzy, który powstał z bólu i rozgoryczenia po stracie Emily. Nastolatek, który zbudował siebie przez całą złość i żal do świata. Cyniczny i wyrachowany Izzy zrodzony z nienawiści do Emily, że zostawiła go ze złamanym sercem; zrodzony z miłości, która zostawiła po sobie wszechogarniającą pustkę. Nie był już sympatycznym chłopcem. Teraz nie miał pojęcia, czym jest współczucie, empatia. Nie wiedział, czym jest miłość. Seks owszem, nawet w nadmiarze… ale miłość? To dla mięczaków i naiwnych dzieciaków. To jakieś głupiutkie uczucie. Uczucie, które te żałosne dziewczyny myliły z pójściem do łóżka i łączyły z deklaracjami o wspólnej przyszłości.
- Masz pojęcie, Emily, jakie to idiotki? Wszystkie! Tyle ich było, a żadna nie była normalna! – prychnął i zapalił kolejnego papierosa – nawet nie wiem, czy jestem w stanie wszystkie je policzyć… piętnaście? Dwadzieścia? Pięćdziesiąt? Co za różnica… każda ryczała jak pojebana, gdy kazałem im wypierdalać z łóżka… czego one się, kurwa, spodziewały? Myślały, że chcę je pieprzyć z MIŁOŚCI? Myślały, że chcę się z nimi związać? – odgarnął włosy z twarz – te suki myślały, że są dość dobre? Myślały, że zajmą twoje miejsce? Pieprzone szmaty, które same właziły mi do łóżka i jeszcze chciały, żebym je szanował... żałosne…
Zaśmiał się gorzko. Co by powiedziała na to Emily? Zapytałaby, co się stało z jej słodkim Jeffem? Dziwiłaby się, że stał się takim dupkiem? Była by przerażona, gdyby dowiedziała się, co robi jej były chłopak? Była by zniesmaczona, gdyby doszły ją słuchy, że jej Jeff średnio raz w miesiącu zmienia dziewczynę? Że najpierw rozkochuje w sobie młodsze o rok czy dwa lata nastolatki, idzie z nimi do łóżka, a później bezceremonialnie wyrzuca je ze swojej sypialni, z domu… ze swojego życia? Ale to przecież wszystko przez Emily! Chciał tylko ją kochać… do końca swoich pieprzonych dni. Jedyne uczucie, które mógł z siebie wykrzesać miało być skierowane tylko i wyłącznie do niej. Nikt inny nie zasłużył, by doświadczyć tego uczucia z jego strony. Nikt. Nigdy. Tylko Emily. Żadna inna kobieta nie będzie w stanie przebić się do jego serca. Nigdy. Tylko Emily. Nie zamierza komukolwiek okazać jakiejś dobroci, sympatii. Nigdy. Tylko Emily. Jeff odszedł… dla każdego Jeff już nie istnieje. Tylko dla Emily.
- Przysięgam, Moja Słodka… nigdy z życiu nie pokocham żadnej dziewczyny… nigdy nie będę okazywał im uczuć – syknął, zaciągając się kolejnym papierosem – do końca moich pieprzonych dni nigdy nie będę facetem, którego znałaś… ten chłopak… na zawsze zostanie tutaj z tobą… ja wyruszę w świat jako Izzy Stradlin… może kiedyś o mnie usłyszysz? – uśmiechnął się pod nosem – to takie głupie… gadać z tobą, mimo że mi nie odpowiesz… może powinienem ci coś zagrać na pożegnanie? Zawsze lubiłaś, jak to robiłem… a już mnie tu chyba nigdy nie zobaczysz…
Wyciągnął z pokrowca gitarę. Dokładnie tą samą, którą przynosił tu prawie codziennie od jej śmierci. To był dziwny rytuał. Sam tego nie rozumiał. Nie wiedział, po co tu przychodził każdego dnia, po co przynosił zawsze jedną różę i po co przynosił gitarę i jej grał.

Baby, baby, I don't wanna leave you,
I ain't jokin' woman, I got to ramble.
Oh, yeah, baby, baby, I believin',
We really got to ramble.
I can hear it callin' me the way it used to do,
I can hear it callin' me back home!

Babe...I'm gonna leave you
Oh, baby, you know, I've really got to leave you
Oh I can hear it callin 'me
I said don't you hear it callin' me the way it used to do?

I know I never never never gonna leave your babe
But I got to go away from this place,
I've got to quit you, yeah
Baby, ooh don't you hear it callin' me?
Woman, woman, I know, I know
It feels good to have you back again
And I know that one day baby, it's gonna really grow, yes it is.
We gonna go walkin' through the park every day.
Come what may, every day

It was really, really good.
You made me happy every single day.
But now... I've got to go away!

- Żegnaj, Maleńka... – mruknął i chowając gitarę, zapalił papierosa – nigdy nie chciałem, żeby tak to się skończyło...
Odszedł. Odszedł z przekonaniem, że nigdy tu nie wróci.

9 kwiecień 1989
Włóczył się ulicami Los Angeles. Sam. To taki niecodzienny widok. Zawsze spędzał czas ze swoim zespołem w przeróżnych knajpach i klubach albo w towarzystwie jakiejś małolaty czy fanki, która była na tyle głupia, żeby zaprosić go do swojej sypialni. Dziś był zupełnie sam. O dziwo nawet był względnie trzeźwy i czysty. Poprawił czapkę, którą miał na sobie, żeby bardziej zasłoniła mu twarz. Nie lubił, jak ktoś go rozpoznawał i zaczepiał. Nie cierpiał, gdy musiał udawać, jaki to jest szczęśliwy, że może dać autograf albo zrobić sobie zdjęcie z kolejnym nastoletnim fanem. Pierdolił to. Miał głęboko gdzieś, co działo się wokół niego. Nie zważał na to, co robił, nie obchodziło go, czy jest niemiły, czy kogoś zranił swoim zachowaniem. Czy czuł cokolwiek prócz nienawiści i pogardy do świata? Ciężko powiedzieć. Usłyszał w oddali jakiś pretensjonalny głos. Awantury na środku ulicy. Norma. Spojrzał w tamtym kierunku. Jakaś stara kobieta mijała żebraczkę. Zamiast wspomóc ją jakimiś drobniakami, zrobiła jej awanturę. Zmrużył oczy i spojrzał na nastolatkę. Zakrztusił się. Zamrugał i przełknął z trudem ślinę. Oczy. To były te oczy! Dokładnie te same oczy, które śledziły jego kroki czternaście lat temu. Długie ciemnobrązowe włosy. Drobniutka sylwetka. Zacisnął mocno oczy. To nie działo się naprawdę! To pewnie przez to, że od jakiegoś czasu ograniczył branie heroiny. Nie było innej możliwości. Ukłucie w okolicy serca. Jakaś siła, która ciągnęła go w kierunku tej bezdomnej. Izzy! Co ty kurwa robisz? To tylko pierdolone przywidzenia! Nie możesz tak po prostu do niej podejść! Po co masz to robić?! Co ona cię obchodzi? Całe Los Angeles roi się od takich jak ona! Co z tego, że… Nie rób kurwa głupot! Po co tyle lat starałeś się być Izzym?! Po chuj jedenaście lat temu zmieniłeś całe swoje życie?! To przeszłość! Jeffa już nie ma! Jej już nie ma! Po prostu odwróć się i odejdź!
- Hej, Młoda… wszystko w porządku? – nawet nie wiedział, kiedy znalazł się przy niej - Mogę ci jakoś pomóc? – o tak, Stradlin! Z pewnością zajebiście kochasz pomagać! Ty w ogóle wiesz, co to pomoc? A może chcesz coś w zamian? Lubisz, gdy ktoś wyświadcza ci przysługi…
- P-pomóc? Głodnej, bezdomnej dziewczynie, która uciekła z domu? Nie sądzę…
Niech cię szlag! Kurwa! Skąd wiedziałaś, co powiedzieć?! Siedzisz w mojej pieprzonej głowie?! Kim, kurwa mać, jesteś? Zresztą… myślisz, że mnie to ruszy?! Że Izzy Stradlin przejmie się twoim zjebanym losem?! Jebie mnie to, że uciekłaś i nie masz domu! Możesz sobie żyć na tej pierdolonej ulicy, skoro zachciało ci się znikać z pieprzonego domku! Chciałaś zrobić mamusi i tatusiowi na złość?! Twoja sprawa… ja mam to w dupie! Nie patrz się kurwa na mnie! Nie patrz! Kurwa… Isbell wypierdalaj do Indiany! To nie ona! Jej już nie można pomóc! Leży pierdolone sześć stóp pod ziemią! Kiedy to do ciebie dotrze?! Co z tego, że… co mnie kurwa obchodzi, że to mogła być ona?! Przestań wpierdalać się w MOJE życie! Ciebie, dupku, już nie ma! Nie ma jebanego Jeffreya, który mógłby komuś pomóc!
- No to może pójdziemy coś zjeść? – brawo Izzy! No kurwa brawo! Ciekawe po chuj masz tracić na nią kasę!
- Nie jestem aż tak głupia, żeby iść gdzieś z kompletnie obcym facetem… - O spodobałoby ci się to, Jeff… ona też nie od razu ci zaufała…
- Hej, spokojnie! chcę ci tylko pomóc… - pff… serio Izzy? Pomóc? Czy ja w ogóle wiem, co to znaczy? - wiesz co to bezinteresowność? – no ty na pewno nie wiesz, panie Stradlin… czego będziesz chciał w zamian od tej dziewczyny, co? Tego wszystkiego, co od tych naiwnych zakochanych panienek? - Więc uznajmy, że chcę zrobić jakiś dobry uczynek. No… na co czekasz? Lepiej chyba wykorzystać moją propozycję i się najeść, niż czekać, aż jakiś frajer wrzuci ci parę centów… no nie bój się… nic ci nie zrobię! o tak… z pewnością mi na to nie pozwolisz, co Jeff? Za bardzo przypomina ci Emily, co?
Nie wiedział, co się z nim działo. Zupełnie jakby stracił kontrolę nad swoim życiem. Jakby coś w nim się obudziło. Tylko co? Echo przeszłości? Człowiek, który dla niego umarł wraz z narodzinami jego obecnego „ja”? Dlaczego coś decydowało za niego? Czemu odczuwał jakieś dziwne kłucia w sercu i czemu w tym samym momencie budził się do życia ten mięczak z Lafayette? Po co zabierał tę dziewczynę do knajpy? Po co słuchał jej historii? Dlaczego przejął się jej losem? Od kiedy Izzy przejmował się kimkolwiek poza samym sobą? Jakim cudem słuchając jej słów, tak bardzo się przejął? Co z tego, że była w ciąży? Co z tego, że poroniła? Czy to jego wina, że jakiś chuj się do niej przypierdolił i ją zgwałcił? No czy to były jego sprawy?! Dlaczego właśnie teraz do głosu doszedł Jeff? Dlaczego właśnie teraz?! Po co przyszedł? Czego chciał od Stradlina? Dlaczego kazał mu zająć się tą dziewczyną?! Przecież to nie wróci życia Emily! Przecież to go nie zmieni! Nie sprawi, że przestanie być skurwysynem bez uczuć! O co ci chodzi?! Po chuj rozpierdalasz mi życie?! Jesteś debilem, który myślał, że miłość naprawdę istnieje! Pojebanym psycholem, który myślał, że chodzenie z kimś za rączkę daje szczęście! Co? Emily? Co ma do tego Emily?! Jej nie ma i gówno wiesz, co by chciała! Nie masz pojęcia, czy chciałaby, żebym się zmienił! Nie masz jebanego pojęcia, czy wolała ciebie! Może Izzy Stradlin bardziej się jej podoba? Może ciotowaty Isbell ją znudził? Może miała cię dość? Może przez ciebie leży na cmentarzu? Skąd wiesz, Jeff, że chciałaby, żebym się zaopiekował tą… jak jej tam… Martą? To, że ty przejąłeś się losem słodkiej Emily nie znaczy, że mnie ma obchodzić ta zgwałcona małolata! No kurwa! Co ty robisz? Po chuj się nad nią rozczulasz? Po chuj ci wiedzieć, czego słucha?!
- Ostatnio, to znaczy jak jeszcze mieszkałam w Polsce, wpadł mi w ucho zespół ze Stanów… ciężko było mi zdobyć ich kasetę, ale gdy już ją miałam zakochałam się w ich muzyce. Znasz może Guns n’Roses? Nawet jesteś podobny do jednego z nich…  
No ja chyba, kurwa, śnię! Co powiesz na to, Jeff? Rozpoznała mnie! Zaraz sama wpakuje mi się do łóżka… tak samo jak wszystkie przed nią… Sądzisz, że Emily chciałaby żebyś znów się pobawił w cudownego Izzyego a później wyjebał ją za drzwi? Chcesz się zabawić, Isbell? To prawie tak, jakbyś znów miał dla siebie Emily… nie o to ci chodziło? Nie tego chciałeś?!
- Przypominam ci Stradlina? Doprawdy?
Nie! Nie kurwa! Gdzie chcesz mi spierdolić?! Kurwa! Przecież ja się nigdy nie mylę! Przecież ona nie może być inna! Wszystkie są takimi samymi szmatami! Ona nie może być inna! Jeff, zatrzymaj ją! No… kurwa mówiłem zatrzymaj a nie zapraszaj na jakiś pierdolony romantyczny spacerek! Nie patrz się na te oczy! Wiesz, że ona takie miała! Nie wkurwiaj mnie! Myślisz, że to zadziała?! NIE RUSZA MNIE TO, JEFF! Rozumiesz, kurwa?! Mam gdzieś, że ona miała takie same oczy! Jak ciebie to rozmiękcza to bądź sobie dalej taką samą ciotą jak kiedyś, ale mnie w to nie mieszaj! Dlaczego ona jest taka inna? Dlaczego mną manipulujesz i nie dajesz mi trzeźwo myśleć, Isbell? Zapomniałeś, że jestem teraz innym człowiekiem? Dlaczego zwracasz mi uwagę na to, że jest skromna i nieśmiała? Po co mam wiedzieć, że nie leci na moją kasę i popularność? W ogóle po co jej to wszystko mówisz?! Chcesz zmiękczyć ją czy mnie?!
- To co, idziemy? – No kurwa nie wierzę! Jakim prawem za mnie decydujesz, Jeff? Ja już nie mam nic do powiedzenia?! Przypominam ci, że twoje imię jest na pieprzonej tabliczce na grobie w Lafayette! Tam jest twoje pieprzone miejsce! Nie tutaj! Nie w mojej głowie!
- Idziemy? Jak to idziemy? Ty wracasz do siebie, a ja pójdę znaleźć jakiś nowy skwerek, bo na tamten zapewne nie trafię.
- Młoda…Uważasz mnie za skończonego skurwiela? Naprawdę sądzisz, że jestem pozbawionym uczuć dupkiem, który pozwoli ci wrócić na ulicę?
Tak, stary… nie ma się, co oszukiwać… dobrze wiesz, jakim draniem potrafisz być. Czemu nie rozumiesz, że przejrzała cię od samego początku? Przecież masz to wypisane na twarzy! Myślisz, że jak zaproponujesz jej nocleg, to wróci stary Isbell? Naprawdę się łudzisz?! Ty, kurwa, nie żyjesz! Nie żyjesz od pierdolonego dwudziestego lutego tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego roku! Nic tego nie zmieni! Nawet ona! TO NIE JEST EMILY! I nigdy nią nie będzie… Kolejne ukłucie w sercu. Co się z nim dzieje? Nigdy nie czuł czegoś takiego! Nigdy do tej pory nie odzywał się w nim Jeff! Przez całe istnienie Izzyego Stradlina nikt nie sterował jego czynami! Co się dzieje?! Dlaczego?! Przecież Emily nie żyła. Nie żyła od jedenastu lat. Dobry uczynek Jeffreya nie wróci jej życia. Nic nie sprawi, że chłopak zamknie oczy i znów je otwierając zobaczy całą i zdrową ukochaną.

11 marzec 1993 (teraźniejszość)
Szlochał. To wszystko było ponad jego siły. Tyle wspomnień. Radosnych, które z perspektywy czasu raniły jeszcze bardziej. Smutnych, które rozdzierały mu serce. Ból, pustka, złość, wstyd… tyle mu zostało. Bał się spojrzeć w oczy Marcie. Bał się, że zobaczy w nich Emily i przerażała go myśl, że brunetka może go znienawidzić, za wszystko, co jej przed chwilą wyznał. Dlaczego się złamał? Po co opowiadał jej o… no właśnie o kim? Kim on w końcu jest? Jest Jeffreyem Isbellem, który zagubił się po śmierci Emily i pozwolił rządzić swoim życiem Izzyemu? Jeffem, który znów zaczął odzyskiwać władzę? A może Isbella faktycznie już nie było? Może leżał tutaj w tym grobie razem z Emily? Może teraz był tylko Izzym Stradlinem? Mówiła coś do niego, nie reagował. Ciągle przed oczami przelatywały mu obrazy z przeszłości. Spacery z Emily, rozmowy, chwile bliskości z nią, pocieszanie jej, gdy byli na grobie jej rodziców. Ciało. Pamiętał ten obraz. Nawiedzał go w koszmarach. Jak oni mogli pokazać szesnastoletniemu chłopakowi zwłoki jego dziewczyny?! Przebłyski z pogrzebu. Rozpacz. Izzy. Panienki, które wyrzucał bezpardonowo z łóżka. Narkotyki, alkohol, więcej panienek. Marta. Jak on mógł? Jak mógł czuć to wszystko? Tak bardzo ją zawiódł. Zranił tym, co myślał. Ale to wszystko wina Izzyego! Gdyby nie Jeffrey, to przecież Marty by tutaj nie było! Nie miałaby Jeffa, nie uważała Isbella za swojego brata. Dlaczego on jej to powiedział? I co ona do niego mówi? Poczuł jej dłoń. Po chwili przytulała go mocno, jakby chciała zniwelować tym drżenie jego ciała.
- Iz… Jeff… c-czemu nie powiedziałeś m-mi tego wszystkiego w-wcześniej? – wymamrotała, walcząc ze łzami, które cisnęły się jej do oczu – c-czemu nigdy nie w-wspomniałeś o Emily?
- A co miałem ci powiedzieć?! Że się zatrzymałem, b-bo masz takie same oczy jak ona? Bo nie wiem, czemu przypomniałem sobie, jak bardzo ją kochałem? Miałem ci powiedzieć, że chciałem cię potraktować, jak te wszystkie dziewczyny, które weszły w drogę Stradlinowi? Że nie skrzywdziłem cię tylko dlatego, że jesteś podobna? Że przy tobie poczułem to samo, co osiemnaście lat temu?! To chciałaś usłyszeć? Marta, ja się modliłem, żebyś nie brała tego pieprzonego ślubu z Duffem, rozumiesz?! Brzydzę się sobą, ale marzyłem, żeby wam nie wyszło! Chciałem cię przy sobie zatrzymać, bo jestem pieprzonym egoistą! Bo chciałem mieć jakąś idiotyczną namiastkę Emily! Tak jakby twoja obecność mogła mi przywrócić to wszystko! – wylewał z siebie cały ciężar, z którym walczył od pięciu lat – Nawet nie wiesz, jak bardzo ją przypominasz… jak bardzo jesteście podobne. Nawet… nawet nie zdajesz sobie sprawy, co czułem, gdy proponowałem ci ten pieprzony obiad! Byłaś nieufna… uparta, tak samo jak ona! Gdybym tylko mógł się do końca znienawidzić… gdybym… nie wahałbym się ani chwili… skończyłbym to wszystko. To by naprawiło to wszystko, co schrzaniłem swoim zachowaniem. Przestałbym żyć w tej pierdolonej zazdrości! Spójrz mi w oczy i powiedz… niby w czym Izzy Stradlin jest lepszy od Slasha, co? Chyba tylko w tym, że nie próbowałem cię pieprzyć na twoim ślubie!
- N-nie mów tak! Może i używasz teraz imienia Izzy, ale… - odsunęła się od niego i otarła łzy – tutaj jesteś i zawsze byłeś Jeffem – dotknęła klatki piersiowej w okolicy serca – Jeffem, który potrafił kochać, współczuć, który tęsknił i troszczył się o bliską mu osobę. M-może się pogubiłeś po jej… j-jej… o-odejściu, ale ciągle tam byłeś. Ja tak naprawdę, nie wiem, kim jest Stradlin. Znam tylko Jeffa, tego o którym mi opowiadałeś.
- Próbujesz oszukać samą siebie. Może i obudziłaś we mnie człowieka, którym kiedyś byłem, ale… nie potrafiłem powstrzymać myśli, że możesz być kolejną naiwną idiotką albo, że robię to tylko dlatego, żeby sobie coś udowodnić! Pierwsze tygodnie naszej znajomości były horrorem! Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje! Z jednej strony chciałem po prostu… p-po prostu – spuścił wzrok – ok… wiesz, co chciałem? Wykorzystać cię… uwieść i zranić, tak jak wszystkie inne. Ale gdy tylko myślałem w ten sposób, sam siebie przeklinałem i nienawidziłem bardziej! Jak mogłem w ogóle o takim czymś myśleć? Budził się pieprzony Jeff i doprowadzał mnie do pionu. Zatrzymywał mnie. Kazał mi opiekować się tobą, a nie krzywdzić cię – prychnął – ale mimo to… możesz mnie znienawidzić… jestem gorszy do Slasha… on chyba faktycznie robił to z miłości, a ja? Ja tak myślałem, bo miałem jebaną zachciankę na krzywdzenie następnych dziewczyn!
- Pamiętasz? Pamiętasz, jak mnie nazywałeś? – warknęła i popatrzyła mu w oczy – jak mnie nazywałeś i doprowadzałeś tym do białej gorączki?
- S-siostrzyczka Isbell…
- No właśnie… Isbell! Nie siostrzyczka Stradlin! Nie widzisz tego? Nie jesteś złym człowiekiem! – pogładziła go po twarzy – Chciałeś nim być, chciałeś się odciąć od wspomnień i bólu, chciałeś być kimś innym – przysunęła się do niego – ale nie jesteś… jesteś moim braciszkiem, facetem, któremu wszystko zawdzięczam, dzięki któremu jestem szczęśliwa, dzięki któremu mam Duffa i Jeffa. Może nie zawsze robiłeś właściwe rzeczy, ale to niczego nie zmienia. Kocham cię – cmoknęła go w czoło i odgarnęła włosy, które zakrywały mu oczy – wiesz o tym. I wiesz, że nic tego nie zmieni.
- Zachowywałem się jak dupek. Nie wiem, co w tobie jest. Nie wiem, jak… jak obudziłaś we mnie tą… dobrą stronę. Nie wiem – zamknął oczy i wtulił twarz w jej gęste, ciemne włosy – on… coraz bardziej walczy, wiesz? To znaczy… Jeff. Nawet nie tylko przy tobie. Jak mówiłaś mi o Lucy… zrobiło mi się jej żal, chciałem pomóc. Jeffrey chciał jej pomóc, więc ją zatrudniłem w tym sklepie. Bolało mnie to, co stało się Joan. Mimo, że zawsze była tylko siostrą Duffa. Przejąłem się jej losem, martwiłem. To… to jest nienormalne!
- Normalne… dla dobrych ludzi to jest normalne – wyciągnęła do niego rękę – chodź… wrócimy do domu. Przyjdziesz tu jutro… jeśli będziesz chciał to… przyjdę z tobą, hm?
- Wiesz? Codziennie przychodziłem z jedną różą… ostatni raz byłem tu… - zamyślił się – cztery tysiące pięćset trzydzieści dni temu… tyle kwiatów powinienem jej przynieść, żeby nie pomyślała, że już o niej nie pamiętam…
- Na pewno tak nie pomyślała – objęła go i otarła mu policzki z ostatnich łez – chodź…
Była w szoku. Nie miała o niczym pojęcia. Miała wrażenie, że zna tego człowieka, że wie o nim bardzo dużo, dużo więcej niż inni. Okazało się, że to wszystko było tylko marną cząstką całego jego życia, wspomnień, przykrych doświadczeń, ogromu bólu, który siedział w nim tyle lat i przede wszystkim wewnętrznej walki, którą toczył, a o której nikt nie miał pojęcia. Było jej wstyd. Była na siebie zła, że ten mężczyzna był dla niej tak ważny, a nigdy nie zadała mu pytań, które już dawno powinny być zadane i na które powinna znać odpowiedzi. Dopiero teraz wszystko było dla niej jasne, ale jednocześnie zbyt trudne, żeby się z tym pogodzić i przejść z tym do porządku dziennego. Rozumiała, czemu Izzy tak bardzo przeżywał, że zaczęła spotykać się z Duffem, czemu bał się, że Marta o nim zapomni i że ją straci. Ten człowiek panicznie bał się samotności. Bał się odrzucenia. Myślała, że pęknie jej serce, gdy Stradlin próbował między kolejnymi falami szlochu opowiedzieć jej o znalezieniu Emily i o jej pogrzebie. Nigdy nie widziała go w takim stanie. Wiedziała, że to będzie prześladować ją za każdym razem, gdy zobaczy, że jest przygnębiony. Będzie się zastanawiała, czy znów wspomina swoją pierwszą miłość. Zastanawiała się, czemu te dość wstrząsające wyznanie o jego uczuciach względem niej, nie zrobiły na niej takiego wrażenia, jak powinny. Powinna być zła, rozżalona, zdruzgotana, wręcz zniesmaczona. A co czuła? Współczucie. Było jej żal Izzy’ego, tego, co przeżył i co się w nim kryło przez tyle czasu, tego, z czym musiał się zmagać. Była tak zamyślona, że nawet nie zauważyła, kiedy dotarli do domu pani Isbell.
- Mamo, naprawdę nie jestem głodny – mruknął po kilkudziesięciu minutach, gdy kobieta postawiła przed nimi talerze z obiadem – i nie… nie wyglądam mizernie, wszystko jest ok…
- Ja… mam nadzieję, że Jeff nie sprawiał kłopotów? – odezwała się Marta, chcąc odciągnąć kobietę od wypytywania Stradlina, co się stało – Nie płakał i ładnie wszystko zjadł?
- Och to taki aniołek! Chwilami zapominałam, że jest ze mną w domu – zawołała, uśmiechając się szeroko – wykąpałam go i teraz śpi. Jest taki uroczy! Możecie był z Duffem dumni – gdy zauważyła, że brunetka zjadła już posiłek, przyniosła ciasto i spojrzała na swojego syna – Jeffrey, na pewno dobrze się czujesz? – chciała sprawdzić, czy mężczyzna nie ma gorączki, ale od razu się odsunął - Jesteś taki dziwny… powinieneś coś zjeść… poczujesz się lepiej.
- Mamo! Mówiłem, że nic mi nie jest – burknął – miałem zły dzień, to wszystko. Marta, chciałaś o czymś pogadać – zwrócił się do przyszywanej siostry tak, jakby nagle sobie coś przypomniał.
- C-co? – spojrzała na niego niepewnie – ach… tak! Zupełnie zapomniałam – widząc, że Izzy wstaje, niepewnie zerknęła na jego matkę – ja… przepraszam, że tak…
- Nie szkodzi, kochaniutka, macie swoje sprawy. Ja i tak chciałam się zaraz położyć.
Po chwili Stradlin pociągnął ją w stronę schodów na piętro. Nie była pewna, czy Izzy czytał jej w myślach i wiedział, że chciała z nim porozmawiać, czy po prostu miał nadzieję, że prawidłowo zinterpretuje jego sugestię. Teraz to nieistotne. Nie miałaby serca teraz zadręczać go swoimi problemami. Nie chciała dokładać mu zmartwień. Przecież, gdyby wyznała mu, co się dzieje ostatnio z Duffem i jej małżeństwem, to na pewno by się przejął. Nie chciała tego.
- Dzięki… myślałem, że zaraz zacznie traktować mnie jak małe dziecko – odetchnął przed drzwiami do jego sypialni – Jeff jest u mnie, więc nie wiem, chcesz go wziąć do siebie? – pokazał głową na przeciwległe drzwi, w których miała przygotowany pokój.
- Mogę… zostać z tobą, jeśli chcesz – wymamrotała.
Miała wrażenie, że nie chciał być sam, że potrzebował teraz czyjejś obecności. Nawet, gdyby nie chciał już nic mówić na temat Emily, mogli po prostu milczeć. Mogła przy nim być, odwdzięczyć się za te wszystkie chwile, kiedy to on ją wspierał. Poczuła, jak złapał ją za rękę. Nic nie powiedział. Zaprowadził ją do sypialni i zamknął drzwi. Spojrzał na nią zamglonym wzrokiem. W oczach ponownie zaczęły gromadzić się łzy. Nie mogła na to patrzeć. Nie mogła patrzeć, jak ten mężczyzna cierpi.
- Hej… już dobrze – objęła go i pogładziła po plecach – J-jeff… już wszystko jest dobrze…
- Nawet… n-nawet nie wiesz, jakbym chciał c-cofnąć czas – wyjąkał – ż-żeby znów z nią być, ż-żeby zmusić ją d-do zamieszkania ze mną… wtedy nic by się nie stało… n-nie musiałbym.. n-nie p-pokazywaliby m-mi jej c-ciała, n-nie musiałbym j-jej i-identyfikować – zadrżał – gdy… g-gdy za dużo o n-niej myślę… boję się spać, bo to wraca. O-obiecała mi, że musi zniknąć tylko na d-dwa góra trzy dni, bo pojawili się ludzie z t-tego domu dziecka… ż-że ją szukają… n-nie b-było jej ponad miesiąc, p-później p-przyszli z p-policji…
- Ciii… to nie była twoja wina…
- M-myślisz, że ona jest teraz n-na mnie zła?
- O co? O czym ty mówisz?
- Gdyby n-nie… g-gdyby ona żyła, n-nigdy bym cię nie poznał… - odsunął się od nie i spojrzał na nią załzawionym wzrokiem – n-nie wyjechałbym do Los Angeles, nie zostałbym gitarzystą w Guns n’Roses, nie włóczyłbym się tamtego dnia po u-ulicach… n-nie m-miałbym m-mojej m-małej, s-słodkiej, s-siostrzyczki I-isbell.
- O-och…
Wiedziała, że miał rację. Gdyby Emili Gordon nie zmarła w wieku siedemnastu lat, Jeffrey Isbell pewnie zostałby jej mężem. Wiedliby spokojne, szczęśliwe życie, może mieliby dzieci. Nawet gdyby Jeff związał swoje życie z muzyką, pewnie nigdy nikt nie usłyszałby o Izzy Stradlinie, gitarzyście Najniebezpieczniejszego Zespołu Świata. Całkiem możliwe, że Marta już dawno znalazłaby się na cmentarzu, bo nikt nie przejąłby się jej losem i zmarłaby z wyziębienia albo z głodu. Gdyby nie śmierć tej wesołej, optymistycznie nastawionej do świata nastolatki, Marta nie miałaby teraz męża i dziecka, nie miałaby najwspanialszego przyjaciela i brata, o jakim mogła tylko marzyć.
- Kocham c-cię, wiesz?
- Wiem… ja ciebie też, braciszku…