niedziela, 27 stycznia 2013

42.



 Tak więc kochani... jest to najdziwniejszy rozdział, jaki do tej pory stworzyłam... 
dziwne sceny, dziwne myśli... sami zobaczycie
Dziękuję moim cudownym recenzentkom Mii i Rose (bez was, to było by totalne dno!)
 wiecie co mi się marzy? żeby te WSZYSTKIE osoby, które zagłosowały w ankiecie, zostawiły chociaż krótki komentarz... żebym wiedziała, że faktycznie to czytają...
Tym samym zachęcam do wzięcia udziału w ankiecie, do polubienia fejsbukowej strony i do KOMENTOWANIA i WYRAŻANIA OPINII (tak... łudzę, się, że jeśli napiszę to drukowanymi literami i większą czcionką, to ktoś się do tego zastosuje :D)
za wszelkie błędy przepraszam, ale jestem ślepa i nawet czytając to 10 razy nic bym nie wyłapała... 
*** 
            Kurczowo obejmowała mężczyznę i wtulała twarz w jego kurtkę, chroniąc się przed wiatrem. Ufała mu oczywiście, ale nie na tyle, żeby dobrowolnie wsiąść z nim na motor. Nie po tym, jak dała się wieźć do szpitala samochodem, mimo że wcale nie miał prawa jazdy. Ale teraz… okoliczności zmusiły ją do tego. To był najszybszy sposób, żeby dostać się do szpitala. Nie docierało do niej to, co usłyszała przez telefon. Joan w szpitalu. Krew. Jakieś dziwne obrażenia, zero kontaktu z otoczeniem. Przerażenie w głosie Matta. Co się takiego stało? Dlaczego był taki roztrzęsiony?  Czy Duff już wiedział? Był z nim na miejscu?
- T-trzymaj kierownicę! – pisnęła, gdy Izzy złapał jej dłonie splecione na jego torsie.
- Spokojnie… zaraz będziemy na miejscu, hm?
Jak tylko znaleźli się na miejscu, Marta pobiegła do budynku. Nie zwracała uwagi na to, czy jej towarzysz dotrzymuje jej kroku. Szybko nacisnęła przycisk windy. Drzwi się rozsunęły i wpadła do środka. Izzy zdążył w ostatniej chwili. Dotarło do niej, jak bardzo jest zdenerwowana. Cała się trzęsła. Bała się tego, co zastanie na czwartym piętrze. Co mogło tak bardzo wstrząsnąć dwoma dorosłymi mężczyznami? Usłyszała cichy szept. Poczuła silne męskie ramiona, które przyciągnęły ją do siebie i czule objęły. Kolejny szept. Nie mogła się skupić. Co przed chwilą usłyszała? Pytał o coś? Powinna coś odpowiedzieć? Zakręciło się jej w głowie. Całe szczęście przytulał ją i nie pozwolił jej osunąć się na podłogę.
- Hej, hej… Marta – jego głos z trudem przedarł się do jej świadomości – dobrze się czujesz? Co się dzieje?
- T-trochę mi słabo – oparła czoło o jego tors – boję się… boję się tego, co się mogło wydarzyć…
- Wiem… wiem, ale nie martw się na zapas, hm? – pogładził ją pocieszająco po głowie, drugą ręką ciągle mocno i asekuracyjnie ją obejmując – zaraz się wszystkiego dowiemy.
Jak tylko wysiedli z windy, zauważyli stojącego na korytarzu wysokiego mężczyznę. Trzymał w dłoni kubek z parującym płynem. Opierał się o ścianę, mając spuszczoną głowę, zupełnie jakby przysypiał. Garnitur. To był Matt. Dopiero teraz zauważyli, że prócz papierowego kubka, dzierżył w drżących dłoniach fiolkę z lekami. Znowu te tabletki. Za dużo, za silne, za często. Każdy, kto zadałby sobie trud przeczytania etykietki, w prostym rachunku doszedłby do wniosku, że właściciel restauracji łyka te medykamenty w co najmniej dwa razy krótszym czasie, niżby to wynikało z zaleceń jego lekarza. Co robił, gdy tabletki się skończyły przed czasem? Oczywiście nie przyznałby się do tego nikomu, bo to przestępstwo, ale jednym z jego stałych restauracyjnych klientów był starszy człowiek, który prowadzi prywatną praktykę. Przysługa za przysługę. McKagan zapewni kilka kolacji czy obiadów na koszt firmy, mężczyzna wypisze mu receptę na leki.
- Matt? – podeszła szybko do niego i zauważyła, że nie tylko ręce mu się trzęsą – M-matt, co się stało? Gdzie Duff?
- Z J-joan – zamknął oczy – J-joan… o-ona… m-moja Joan… - mamrotał i chciał otworzyć wieczko fiolki – n-nawet n-nas n-nie rozpoznała… - wyszeptał i próbował zażyć kolejną zbyt dużą porcję leków.
- Nie… - złapała szybko jego dłoń – n-nie bierz tego świństwa…
- K-kurwa – wyjęczał, upuszczając kubek z kawą – k-kurwa, d-daj mi t-te tabletki…
- Powiedz, c-co się stało… spokojnie powi… M-matt? – zaskoczona i przestraszona patrzyła, jak mężczyzna osunął się po ścianie i usiadł na podłodze wyłożonej jasnymi płytkami.
Spojrzała bezradnie na Stradlina, który póki co postanowił nie ujawniać swojej obecności. Przykucnęła przy swoim szwagrze. Poczuła nieprzyjemne uczucie w żołądku. Stało się coś poważnego. Bardzo poważnego. Nie wierzyła, że tego człowieka tak poruszyła jakaś błahostka. Ukrył twarz w dłoniach. Nie wiedział, jak długo jeszcze wytrzyma. Ktoś zrobił krzywdę jego siostrze. Ktoś ośmielił się tknąć jego kochaną siostrzyczkę, bez jej zgody. Poczuł delikatną dłoń tej drobniutkiej brunetki. Odgarnęła mu włosy z twarzy i pokrzepiająco pogładziła po ramieniu. Po co to wszystko? Niech po prostu odda mu te pieprzone tabletki. Potrzebował ich! Nie ważne, że nie minęły nawet dwie godziny, odkąd brał je ostatnim razem. Tylko one mogą mu pomóc!
- K-ktoś ją skrzywdził – wyszeptał – k-ktoś… j-jakiś… p-przetrzymywał j-ją…
- C-co?! – jej palce mimowolnie zacisnęły się na jego przedramieniu – jak p-przetrzymywał? Kto?
- K-krzywdził… krzywdził m-moją Joan – nieporadnie otarł łzy – b-boi s-się nas… n-nie w-wie, kim j-jesteśmy… j-jakiś c-chuj z-zrobił jej krzywdę! J-jakiś d-dupek dotykał j-ją s-swoimi ł-łapskami!
- O-och…
Zrozumiała. Nie potrzebowała już ani słowa więcej. Dokładnie wiedziała, co Matt chciał powiedzieć. Nie musiał wyjaśniać. Nie chciała słuchać wyjaśnień. Wszystko przecież zostało powiedziane. Joan doświadczyła podobnej krzywdy. Padła ofiarą jakiegoś zwyrodnialca. Była uwięziona i wykorzystywana w najgorszy możliwy dla kobiety sposób. Została poniżona… skrzywdzona… fizycznie i psychicznie. Co musiało dziać się teraz w jej głowie? Co musiała przeżywać, gdy tylko zamknęła oczy? Czym była dawna krzywda Marty w porównaniu z jej cierpieniem? Jak poniesie się po takich przeżyciach? Jak zdoła uporać się z upokorzeniem i poczuciem winy? Czy będzie kiedykolwiek w stanie zaufać jakiemuś mężczyźnie?
- O B-boże…– ze łzami w oczach, objęła swojego szwagra, który siedział z twarzą ukrytą w dłoniach - Matt, tak m-mi przykro…

Szlochała cichutko. Jego ramiona dawały minimalne ukojenie. Dawały bezpieczeństwo, obietnicę, że wszystko będzie dobrze. Jego ramiona, które próbowały wymazać z jej umysłu ten straszny widok. Jednak nie dawały rady. Nie mogły podołać. Nie, w sytuacji, gdy ich właściciel sam był rozbity i zszokowany. Kim musiał być człowiek, który tak strasznie zranił drugą osobę? Jak nazwać mężczyznę, który dopuścił się takich brutalnych i przerażających czynów? Co musiało nim kierować, żeby doprowadzić wesołą i pewną siebie kobietę do takiego stanu. Początek psychozy… pierwsze objawy psychozy i całkiem możliwe, że zespołu stresu pourazowego. Cały stan, w jakim znalazła się Joan, mógł się pogłębić. Lekarz powiedział, że to kwestia czasu. Będą potrzebować psychiatry. Zaburzenia posttraumatyczne. W najlepszym wypadku będzie to tylko czasowy stan lękowy. Jednak… niewykluczone, że to, co ją spotkało, zmieni ją w zupełnie innego człowieka. Czas pokaże. Potrzeba czasu. Ile jeszcze razy to usłyszą? Ile jeszcze razy będą mamieni głupim, ulubionym tekstem lekarzy? Jak długo będą karmieni określeniami w tym stylu? Musimy czekać… czas pokaże, jak bardzo to wydarzenie wyryje się w jej pamięci… czas pokaże, czy będzie na tyle silna, żeby z tym wygrać… musimy czekać… Te słowa wracały, powtarzane jak mantra. Boleśnie wypełniały jego świadomość. Zastanawiał się, co musiał czuć jego przyjaciel. To przecież jego siostra. Ukochana siostra. Jeśli na nim wywarło to takie wrażenie, to co dopiero na Duffie? Czas, kurwa, pokaże… jebcie się wszyscy! Udławcie się tym swoim pierdoleniem! Zamknął oczy. Kiedy ostatni raz ją tak tulił? Kiedy ostatni raz tak bardzo się rozkleiła? Była taka krucha. Taka delikatna. Wyglądała jakby miała się zaraz rozsypać. Więc… kiedy ostatni raz była w takim stanie? Przecież doskonale to pamięta… pamięta to cholerne, nieszczęsne wesele! Pamięta, co zrobił ten dupek. Jak ona zareagowała. Czy mógł się jej dziwić? Oczywiście, że nie. To, co się wtedy wydarzyło… nigdy nie powinno mieć miejsca. Tak samo jak ta sytuacja. Nie powinien jej teraz przytulać i próbować pocieszać. Nie powinna płakać, nie powinni tu teraz być i martwić się, co dalej będzie z Joan. Ona nigdy nie powinna wpaść w sidła jakiegoś zwyrodniałego psychopaty.
- Serduszko… - wymruczał jej do ucha i poczuł, jak jeszcze bardziej i rozpaczliwiej do niego przyległa – ciii… niczego nie zmienimy… - nowa fala łez zaczęła wsiąkać w jego koszulę – nie pomożesz jej tym… ciii… musisz być silna… ona będzie cię potrzebować…
Odsunął ją od siebie i otarł jej policzki. Te oczy. Śliczne, duże oczy, w które tak bardzo uwielbiał się wpatrywać, które teraz były szkliste i zaczerwienione. Ból. Nieznośny ból, którego nie potrafił opisać słowami. Ból, który wręcz rozrywał mu serce. Skup się, Stradlin! Dobrze wiesz, że jesteś silny. Dobrze, kurwa, wiesz, że potrafisz sobie radzić! Kim ona jest, żeby doprowadzać cię do takiego stanu?! Do chuja, to nie jest Emily, idioto! Nie jest i nigdy nią nie będzie! Nie masz… nie masz żadnego jebanego prawa! Kiedy to, kurwa, do ciebie dotrze! Nie pamiętasz, co mówiłeś? Nie pamiętasz, jak zarzekałeś się, że dla nikogo nigdy nie będziesz taki jak dla Emily? Więc pierdolony dupku skąd nagle zachciało ci się wracać?! Po chuja wpierdalasz się w moje życie, Isbell?! Nie chcę tego! Rozumiesz?! Nie chcę być jebanym, słabym palantem! Nie chcę mieć uczuć! Nie chcę patrzeć w jej oczy i czuć tego bólu! Nie chcę jej przytulać i czuć jak coś mnie rozpierdala od środka! Nie chcę ocierać jej łez i walczyć, żeby kurwa samemu się nie rozryczeć! Wracaj do pierdolonego Lafayette! Wracaj do Emily i daj mi, kurwa, święty spokój! Wracaj do cholernej Indiany i zabieraj to całe gówno, które teraz czuję! Izzy Stradlin nie miał uczuć i tak ma kurwa zostać!
- Błagam… nie płacz… - wymamrotał, ciągle walcząc z samym sobą – nie cofniesz tym czasu…
Pokiwała tylko głową. Nie miała władzy nad tym, co czuła i nad tym, co się z nią działo. Mogła otrzeć łzy, ale za kilka sekund pojawiały się nowe. Usłyszała za sobą dźwięk zamykanych drzwi i ciche kroki. Odwróciła się i zamrugała, chcąc odzyskać ostrość widzenia. Duff. Nie pamiętała, czy kiedykolwiek widziała go w gorszym stanie. Nawet najbardziej przykre wspomnienia, które mogła teraz przywołać, nie równały się z tym, co zobaczyła teraz.
- Duffy… - podbiegła i mocno go objęła – k-kochanie…
- P-przysięgam… z-znajdę go i z-zajebię gołymi rękami… kimkolwiek jest… z-znajdę i zajebię…
Izzy, widząc tulącą się i nawzajem pocieszającą parę, odszedł kilka kroków dalej. Czuł się jak intruz. Powinien oswoić się z tym uczuciem. Ostatnio ciągle miał wrażenie, że nie znajduje się w odpowiednim miejscu… o czasie już nie wspominając. Pozwolił im na chwilę prywatności. Zresztą… czy zniósłby ich rozmowę? Wytrzymałby, słuchając dalej ich słów? Nagle wszystko wokół zaczęło go interesować. Brudny, popękany sufit. Krzesełka, które powinny być chyba wycofane z użycia kilkanaście lat temu. Drzwi… identyczne drzwi różniące się tylko numerkiem. Pielęgniarki spieszące do pacjentów. Znajoma twarz. Zamrugał. Przecież był trzeźwy. Nie ćpał od bardzo dawna. Jakim cudem ma omamy wzrokowe? Odwrócił się w kierunku pary. Ona też go widzi! Izzy nie mógł nie zauważyć, jak nagle przysunęła się do Duffa. Nawet z tej odległości dostrzegł strach.
- Co ty tu, kurwa robisz?! – wysyczał.
- Słyszałem, że Joan jest w szpitalu…
- I co ci do tego?
- Weź się odwal! Joan jest moją przyjaciółką! Mam prawo wiedzieć, co się z nią dzieje! I chcę pogadać z Martą. Po chuj oni się wyprowadzają?
- Nie będziesz z nią rozmawiał – warknął ostrzegawczo – nawet się do niej nie zbliżysz.
- Co ty pierdolisz?! Naćpałeś się zaś czegoś? – odgarnął loki z twarzy – nie będziesz nią rządzić.
- No jasne… rządzenie nią mam pozostawić tobie, tak?!
Wyminął gitarzystę rytmicznego i skierował się w kierunku małżeństwa. Nie wiedział, o co temu Stradlinowi chodzi. Ubzdurał sobie, że ma ją na wyłączność? A może, że ma prawo za nią decydować? Zawołał ją. Drgnęła i wtuliła się w Duffa. Co do cholery?! Zrobiła się strachliwa? Coś się stało z Joan? O chuj jej chodzi? I do tego, kurwa, jeszcze Stradlin i jego pierdolone fochy! Wszystko z powodu tych dwóch głupich słów? Tak?! O to wam chodzi? O głupie „kocham cię”?! Co w tym złego? Może i źle zrobiłem, że powiedziałem to dopiero teraz, ale to powód do robienia takiej afery?! Przez jedno kurewskie „kocham cię” będą się teraz zachowywać jak idioci?
- N-nie chcę z t-tobą r-rozmawiać! – wyjąkała – zostaw nas teraz…
- No o co ci chodzi? Chcę tylko pogadać i zapytać, co się sta…
- Duff… chyba powinieneś pójść do Joan – znikąd pojawił się Izzy i rzucił mu sugestywne spojrzenie – Marta zaraz do was przyjdzie…
Spojrzał pytająco na swoją żonę i dwójkę przyjaciół i skierował się do sali, w której leżała jego siostra. Jak tylko McKagan zniknął za drzwiami, Marta zaczęła się cofać. Zachowywała się tak, jakby bała się, że gitarzysta Guns n’Roses rzuci się na nią lada moment. Straciła z oczu swojego przyszywanego brata. Jedyne, co teraz widziała, to on. Człowiek, który prawie zniszczył jej wesele. Ten sam, który potraktował ją jak szmatę. Mężczyzna, którego traktowała jak przyjaciela, a który chciał ją zranić i upokorzyć, tylko dlatego, że to nie z nim dzieliła łóżko. Zderzyła się z czymś. Pisnęła przestraszona i odwróciła się. Nie ma się czego bać. To tylko Izzy, który znikąd pojawił się tuż za nią. To tylko Stradlin, który wpatrywał się w Slasha z rosnącą nienawiścią.
- O co wam, kurwa, chodzi?! Od kiedy nie mogę z tobą rozmawiać? Od kiedy to Stradlin za ciebie decyduje?!
- Daj jej spokój! – warknął gitarzysta – więcej razy jej nie skrzywdzisz!
- O czym ty pierdolisz?! Nikogo, kurwa, nie skrzywdziłem! Od kiedy powiedzenie, że się kogoś kocha to skrzywdzenie?!
- P-powiedzenie? – odezwała się cicho – p-powiedzenie?! T-to, co z-zrobiłeś… t-to nie było zwykłe p-powiedzenie…
- Niby co zrobiłem? – zapytał niezbyt pewnie.
Usłyszał prychnięcie. Agresywne, ostrzegawcze prychnięcie. Co oni sobie wymyślili? W co próbują go wrobić? Co to za zmowa? Co to za cholerny spisek przeciwko niemu? To jakiś odwet za jego zachowanie w stosunku do Duffa? To kara za to, że im przeszkadzał w jebaniu albo budził im dziecko, bo nie zachowywał się cicho? A może Marta się mści za to, że ośmielił się ją kochać? Ale jak mogłaby być taką… suką? Ona? To przecież niemożliwe! Ale jeśli niemożliwe… to o co w tym wszystkim chodzi?
- Co zrobiłeś?! Jeszcze się, kurwa, pytasz, co zrobiłeś?! – sekundy dzieliły Izzyego od utraty panowania nad sobą – Masz, kurwa, czelność stać sobie tutaj i zachowywać się, jakbyś nic nie zrobił?! – Dzięki ci, kurwa, Boże, że jest tu Marta, bo bym go chyba, kurwa, zabił! – jakim jebanym prawem tu stoisz po tym, jak chciałeś… jak chciałeś ją zerżnąć na jej weselu!
- Ciebie chyba pojebało, Izzy! – Slash wytrzeszczył oczy – jebnąłeś w coś głową?! – spojrzał na Martę, szukając poparcia.
Jednak ona tylko wtuliła się w mężczyznę, wybuchając płaczem. Slash przełknął ślinę. Krew odpłynęła mu z twarzy. Przecież nie mogłaby tak udawać. Nie mogłaby go tak okłamać i wrobić w coś, czego nie zrobił. Jezu, co ja kurwa zrobiłem? Co ten Izzy wygaduje?! Jak… ja chciałem ją… zerżnąć? Na weselu? Ale… jak? Jak do cholery, skoro tylko zapytałem, czy nie porozmawia ze mną chwilę! Przecież poszliśmy tylko na spacer i powiedziałem jej, co czuję! Nic więcej! O czym oni mówią? I nagle przed oczami zaczęły przelatywać mu dziwne, nieskładne obrazy. Przebłyski niepokojących go scen. Daniels. Dużo Danielsa. Biały proszek. Pomieszczenie pełne zadowolonych, ładnie ubranych ludzi. Dźwięczące w uszach słowo. Jedno pieprzone słowo, które zniszczyło mu marzenia. Tak. TAK. Gniew. Wszechogarniający gniew. Więcej Danielsa. Nikt przecież nie zwraca uwagi, na postać stojącą w ciemnym kącie kościoła. Zakręciło mu się w głowie. Co było dalej? Szampan. Wesołe śpiewy. Duff z tym swoim pieprzonym uśmieszkiem i triumfem wymalowanym na tej parszywej gębie. Marta… JEGO śliczna Marta. Marta i ręce tego dupka, które przyciągają ją do niego, które w bezczelny sposób ją obmacują. Alkohol podszedł mu do gardła. Zaraz się porzyga, patrząc, jak on ją całuje. Błysk. Szarpiąca się Marta, która każe mu, żeby ją puścił. Uporczywe myśli. Dlaczego nie on? Zapomniał czegoś powiedzieć? Pojawił się w złym momencie? Ulga. W końcu ją dotknął. W końcu poczuł to cudo pod swoimi dłońmi. Nie raz wyobrażał sobie, jakie są w dotyku. Słowa. Tyle słów. Jeszcze większa złość. Jeszcze większa furia. Podniecenie. Jej miękkie, słodkie usta. Pragnął ich. Pragnął jej całej. W tej chwili… zawsze. Ból… co go zabolało? I jeszcze raz. Nicość… ale coś było dalej! Co było dalej?! Daniels. A może wódka? Złapał pierwszą lepszą butelkę. Trzask szkła. Przeszywający ból w plecach. Jakiś krzyk. Czy to Izzy? Co mu odpowiedział? Czemu on się tak wydzierał? Co Slash takiego złego zrobił? Powiedział mu prawdę? Osunął się na ziemię. Ile czasu tak siedział? Godzinę? Dwie? A może kwadrans?
- T-to nie może być prawda… - poczuł kropelki potu na plecach – to jakiś… jakiś pieprzony żart! Nie mogłem… to nie… to nie byłem ja!
Brunetka wyswobodziła się z troskliwych ramion byłego gitarzysty rytmicznego Najniebezpieczniejszego Zespołu Świata i pobiegła do pomieszczenia, w którym kilkanaście minut wcześniej zaszył się jej mąż. Hudson stał jak sparaliżowany. Nie docierało do niego, że to wszystko prawda. Jak mógł do czegoś takiego dopuścić? Owszem… był tylko facetem. Marzył o tej dziewczynie. Śnił o niej w sposób, który wcale by się jej nie spodobał. Nie raz nie był w stanie oderwać od niej oczu. Nieraz wręcz rozbierał ją wzrokiem. Być może miał obsesję na jej punkcie. Ale… jakim cudem mógł chcieć zrobić coś takiego?
- Dobrze ci radzę… nie zbliżaj się do niej… - wycedził Izzy – nawet, kurwa, nie próbuj, bo to będzie ostatnia rzecz, jaką w życiu zrobisz…

Otworzył drzwi. Stała za nimi przemoczona kobieta. Gęste, ciemne włosy przykleiły jej się do twarzy. Dygotała z zimna. Nawet nie zwróciła uwagi, że doczekała się gospodarza domu, bo wpatrywała się w swoje buty na dość wysokim obcasie. Nie miał zielonego pojęcia, co tutaj robiła. To znaczy miał świadomość, że pojawiła się w Los Angeles, ale co robiła pod jego domem? Nie powinna być przypadkiem w szpitalu? Albo u jednego ze swoich wujków?
            - Kate? Co ty tu robisz?
            - Och… - oderwała wzrok od szpilek i spojrzała na niego – ja… mogę wejść?
            - Jasne… czemu nie masz parasola w taką ulewę? – przepuścił ją w drzwiach.
            - Nie pomyślałam – wymamrotała jak małe dziecko – Izzy?
            - Hm? Coś się stało?
            - Mogę… - przestąpiła z nogi na nogę i otuliła się szczelniej ramoneską – pozwolisz mi tu dziś przenocować?
            Spojrzała na niego wręcz błagalnym wzrokiem. Wyglądała jak siedem nieszczęść. Zawsze nienaganny wygląd pozostawiał teraz wiele do życzenia. Nawet jej standardowy mocny makijaż, pod wpływem deszczu zaczął rysować ciemne strumyczki na jej policzkach. Czy chodziło o Joan? Wiedział, że Kate przyleciała rano ze swoim ojcem, żeby odwiedzić w szpitalu jej ciotkę. To nią tak wstrząsnęło? Widok kompletnie bezbronnej, przerażonej kobiety? Kobiety, która początkowo nie rozpoznawała swoich braci i panicznie się ich bała, która nawet nie dała się im dotknąć, złapać za rękę? A może rozbiło ją to, co siostra jej ojca musiała przeżyć? Stradlin sam był w szoku i nie mógł sobie znaleźć miejsca po wizycie w szpitalu. A przecież Joan była dla niego głównie rodziną jego przyjaciela, była koleżanką. Nie była tak naprawdę nikim bliskim. Zresztą czy Izzy tak naprawdę miał osobę, która była bliska jego sercu? Po co kurwa pytam… przecież są dwie takie osoby… przecież jest Marta… jest Emily… no i… kiedyś zespół był moją drugą rodziną… ale czy dalej są dla mnie tak ważni? Może Duff? Z nim utrzymuję najlepszy kontakt…
            - Miałam się z ojcem zatrzymać u Matta, ale… nie wytrzymam z nimi! – jęknęła i znów wbiła swoje duże, piękne oczy w gitarzystę – jak tata zobaczył Joan, to myślałam, że zaraz dostanie zawału. Wyglądają, jakby mieli nad nią siedzieć i beczeć jak małe dzieciaki! Nie chcę widzieć ich w takim stanie.
            - Bo… sama zaczniesz płakać? – zapytał niepewnie i zaprowadził ją do łazienki i podał ręcznik, żeby wytarła włosy.
            - Ja nie płaczę. Nigdy. Nie umiem – burknęła i zerknąwszy w lustro, wytrzeszczyła oczy – jak ja wyglądam!
            Izzy zaproponował, że zrobi jej herbatę i zostawił ją samą. Chyba lepiej, jeśli da jej czas, żeby doprowadziła się do ładu. Nic z tego nie rozumiał. Wiedział, że Kate oczywiście przejęła się stanem panny McKagan, ale nie zamierzała tego okazywać. Chciała pokazać, że nie wzrusza ją takie coś? Albo pokazać, że jest twarda? Gdzie się tego nauczyła? Będąc kilka dobrych lat wśród muzyków? Stając się groupie, która nie za bardzo mogła okazywać słabość? To ludzie pokroju Izzyego uczynili ją taką? To ci wszyscy rockmani, z którymi szła do łóżka? Stradlin pamiętał pierwsze spotkanie z nią. To było zaraz na samym początku ich drogi do sławy, gdy Guns n’Roses było jeszcze raczkującym, garażowym zespołem. Pojawiła się znikąd i została przedstawiona jako bratanica Duffa. Była wesołą dziewczyną, która dopiero co otwierała się na świat. Można powiedzieć, że kiedyś była nawet trochę nieśmiała. Ale to było prawie siedem lat temu. Od tego czasu w jej życiu zaszła rewolucja, poznała dość dobrze i intensywnie kilkunastu, jeśli nie kilkudziesięciu muzyków. Zetknęła się ze światem alkoholowych libacji, które toczyły się wśród naćpanych gitarzystów, wokalistów, perkusistów i basistów.
- Pożyczyłam sobie koszulę – dobiegł go jej cichy głos – nie umiałam niczego innego znaleźć, a moje ciuchy są całe mokre.
Odwrócił się. Miała na sobie jedną z jego białych koszul, przez którą prześwitywał czarny stanik. Zjechał wzrokiem na dół. Jedne z jego przetartych jeansów, ściągnięte paskiem, żeby nie spadły jej z bioder. Była niewiele niższa on niego, więc podwinęła troszkę nogawki. Zauważył, że zmyła rozmazany makijaż. Zamrugał. Nie był do końca pewny, czy z jego oczami jest wszystko w porządku. Po raz pierwszy widział ją taką naturalną. Bez tuszu, bez pudru, cieni do powiek i tych wszystkich innych rzeczy, które kobiety używały, by wyglądać ładniej i atrakcyjniej. Przełknął z trudem ślinę i kolejny raz zamrugał. Skoro te wszystkie rzeczy i ten makijaż… skoro to wszystko po to, żeby… jakim cudem ona wygląda teraz… lepiej? To przecież nienormalne! Po co ma się malować, skoro jest taka ładna? Nie spodziewał się, że Kate ma tak delikatne i łagodne rysy. Zupełnie nie rozumiał, dlaczego dziewczyna nosi tak ciężki i mocny makijaż, który sprawia, że jest zupełnie inną osobą. W zamyśleniu nawet nie zauważył, że kobieta zaczęła się z niego śmiać. Odchrząknął i zadał jej pierwsze lepsze pytanie, jakie przyszło mu na myśl, żeby odwrócić jej uwagę.
- Myślałem, że jesteś gdzieś w Europie na trasie…
- Mam w dupie Motley Crue… z Sixxem na czele – warknęła i podeszła do chłopaka – pierdolony dupek.
- Uuu… aż tak? – podał jej kubek z gorącą herbatą – chodź do salonu, tam jest cieplej.
- Nienawidzę go! Po prostu nienawidzę! – wybuchła i opadła na kanapę – Najpierw pieprzył, jak to jest zajebiście i czego to on by nie chciał, a później… ugh! Niedobrze mi się robi jak o nim myślę.
Usiadł koło niej i okrył ją kocem. Zastanawiał się, czy przypadkiem dziewczyna nie czuła do Sixxa czegoś więcej i dlatego tak bardzo się zdenerwowała i rozczarowała. Ale chyba nie chciał wiedzieć. A skoro ona sama nie wykazała chęci, by mówić coś więcej, postanowił nie ciągnąć jej za język. Dziwnie czuł się w jej towarzystwie. Znali się wprawdzie kilka dobrych lat, ale nie widywali się zbyt często. No może ostatnio jakoś się to poprawiło. Od czasu, jak Kate pojawiła się w domu Duffa, jak jeszcze Marta była w ciąży. I wesele! Chyba tylko dzięki niej jakoś przeżył tą nieszczęsną noc. Przez to, że nie dawała mu za bardzo spokoju, mógł chociaż na chwilę zapomnieć o tym, co właśnie tracił i przede wszystkim dzięki Kate wyparł ze świadomości chęć dokonania mordu za to, co Slash chciał zrobić Marcie.
- To… masz już upatrzony jakiś nowy zespół?
- A co? Zamierzasz coś założyć i szukasz groupie? – mruknęła smutno i dodała – to chyba nie dla mnie… to znaczy już nie dla mnie. Było fajnie jak… - urwała i nie wiedząc, co zrobić z rękami, zaczęła bawić się mankietami - teraz mam dwadzieścia sześć lat i nie dość, że pojawiają się o wiele młodsze i ładniejsze koleżanki, to jeszcze… kurde… jest mi coraz trudniej… coraz gorzej…
- Za bardzo się przywiązujesz? – wszedł jej w słowo, widząc, że nie potrafi się wysłowić.
- No właśnie… jestem chyba za stara na skakanie z kwiatka na kwiatek. Dlatego było miło z Sixxem. W sumie wtedy byłam tylko… dla niego i obojgu nam to odpowiadało, a przynajmniej tak myślałam, póki się nie dowiedziałam, że prócz mnie ma jeszcze dwie inne przyjaciółeczki, którym pieprzył to samo co mi… - Izzy postanowił przemilczeć wrażenie, że kobieta coś ukrywa - nawet nie wiem czy te gówniary były pełnoletnie – westchnęła i oparła głowę na ramieniu gitarzysty – nie sądziłam, że mnie to tak zaboli.
- Niepisane zasady, hm? Nie zakochiwać się. Nie przywiązywać się. Nie dać po sobie poznać, że ci zależy?
- Dokładnie… skąd wiedziałeś? – zapytała zaskoczona.
- Może stąd, że to też były moje zasady? – wymamrotał – chcesz coś mocniejszego od tej herbaty? Whisky? Wódka? Chyba powinienem, gdzieś mieć wino…
- Nightrain?
- Niezmiennie – uśmiechnął się.
Po chwili siedzieli koło siebie i popijali co jakiś czas alkohol. Izzy sam się sobie dziwił, że prowadził z nią taką swobodną rozmowę na tematy, których zawsze unikał. Zdziwiła go też jej otwartość. Nie znali się przecież na tyle dobrze, żeby tak sobie zaufać i opowiadać o problemach czy rozterkach.
- Wiesz… jak usłyszałam, że Joan jest w szpitalu, że… że ktoś zrobił jej takie straszne rzeczy… w jakim my żyjemy świecie? Przecież to mogło się zdarzyć każdemu! Patrz, co spotkało wcześniej Martę… niedługo będziemy bali się wyjść na ulicę! To nienormalne! – nawet nie zauważyła, kiedy prawie pusta butelka wina, została zastąpiona kolejną – Duff teraz tam siedzi razem z Mattem… nie mogą nic dla niej zrobić. Są, kurwa, kompletnie bezsilni! Muszą tam siedzieć i patrzeć, jak ona cierpi! Mój ojciec musi patrzeć na swoją skrzywdzoną siostrę i nawet nie może jej pocieszyć i przytulić, bo ona się boi! – nie przerywał jej, wiedział, że chyba potrzebowała się wygadać – mój ojciec, który zawsze był dla wszystkich wsparciem, teraz… t-teraz s-sam… t-teraz…
Zesztywniał, gdy poczuł, jak kobieta drży. To mogło oznaczać tylko jedno. To, czego najbardziej się obawiał. Płacz. Nie umiał pocieszać. Nie wiedział, co wtedy robić. Kate nie była Martą, przy której działał bardziej instynktownie i na wyczucie. To, że potrafił uspokoić i pocieszyć swoją przyszywaną siostrę, wcale nie znaczyło, że to wszystko zadziała w stosunku do innej kobiety. Zwłaszcza w stosunku do kobiety, która zapierała się, że nigdy się nie rozkleja i nie okazuje słabości. Usłyszał cichutki szloch. Był zaskoczony jej zachowaniem, ale rozumiał to. Rozumiał, że dziewczyna za długo wszystko w sobie tłumiła, że za długo grała zimną, odporną na wszystko kobietę. Wiedział, że zbyt długo chciała pokazać, że jest silna i twarda, bo tego od niej oczekiwano. Zdawał sobie sprawę, że w końcu musiała się złamać, że w końcu przyjdzie moment załamania, że brunetka po prostu się rozsypie. Dodatkowo jeszcze alkohol. Wypiła przecież prawie półtora butelki Nightraina. To ją jeszcze bardziej osłabiło. Miał jednak nadzieję, że pocieszanie jej przypadnie zupełnie komuś innemu.
- Kate…
- N-nie w-wiem, j-jak m-mam m-mu p-pomóc… n-nie w-wiem, c-co m-mam z-zrobić dla J-joan – wyjąkała przez łzy – n-nie u-umiem p-patrzeć, j-jak oni cierpią… n-nie mam siły u-udawać, że świetnie s-sobie ze wszystkim d-daję radę… n-nie u-umiem już u-udawać, że n-nic mnie nie obchodzi…
- Hej… - przysunął się i otarł jej łzy z policzków – nie musisz niczego udawać. Bądź sobą i bądź przy nich – mruknął i widząc nieme pytanie w jej oczach, objął ją – Jon na pewno będzie ci wdzięczny za to, że jesteś przy nim… bardziej mu to pomoże, niż jakieś głupie zapewnienia, że wszystko będzie ok… - pogładził ją niepewnie po plecach – nie płacz… wszystko się jakoś… naprawi…
- N-nic n-nie będzie d-dobrze – rozszlochała się bardziej – o-ojciec m-mnie… o-on… o-on mnie z-zabije!
- Kate, co ty mówisz? Zwariowałaś? – nie wiedział, skąd u tej dziewczyny takie pomysły i histeria – nie mów takich rzeczy…
- T-ty nic n-nie rozumiesz! On m-mnie znienawidzi… z-zabije, j-jak…
Przylgnęła do niego i krztusząc się łzami, ciągle mamrotała pod nosem, że Jon jej nie wybaczy. Izzy był bezradny. Nie miał pojęcia, co brunetka mogła takiego zrobić, żeby wywołać w tym spokojnym i dobrotliwym człowieku tak negatywne emocje. Nie potrafił tego połączyć z dramatem, który spotkał Joan. A może to nie ma związku? Może to tak… przy okazji? Sytuacja z Joan ją jeszcze bardziej rozbiła i miała już dość wszystkiego? Dlatego teraz o wszystko płacze? O co, kurwa, chodzi?! Przecież sama mówiła, że nigdy się nie rozkleja i nie płacze, a teraz, kurwa, płacze jak małe dziecko! Nie nadawał się do tego. Nie potrafił pocieszać. Nienawidził tego. W podświadomości widział zapalającą się lampkę ostrzegawczą. Co ty odpierdalasz?! Zapomniałeś, kurwa, kim jesteś?! Zapomniałeś, czego się tyle lat uczyłeś?! Chcesz robić kolejny, jebany wyjątek?! Tak Stradlin? O to ci chodzi?! Już zapomniałeś o Emily? Zapomniałeś, kogo stworzyła?! Zapomniałeś, kim się przez nią stałeś?! Gdzie są twoje zasady, palancie?! No kurwa mać! Już wystarczy, że przy Marcie zachowuję się jak… mięczak, który ma uczucia! Ale ty mnie z nich odarłaś, Emily! Zrobiłaś ze mnie pierdolonego skurwiela! Te wszystkie… tyle ich było… naiwne małolaty… dziwki… groupies… fanki… to wszystko przez ciebie, wiesz?! To przez ciebie traktowałem je wszystkie jak szmaty! Miałem gdzieś, czy je zranię! Gówno mnie obchodziło, że kogokolwiek mogę skrzywdzić! Dalej taki jestem! Więc kurwa, co się ze mną dzieje?! Ogarnęła go chęć odepchnięcia kobiety. Walczył ze sobą. Wszystko w nim krzyczało, żeby zostawił tą płaczącą brunetkę i po prostu wyszedł. Przecież w tym był mistrzem. Mistrzem w porzucaniu potrzebujących go dziewczyn. Co się z nim dzieje? Czemu on w ogóle się zastanawia? Czemu jeszcze przy niej siedzi i ją obejmuje?! Czemu jakaś głupia siła go powstrzymuje? Gdzie jest, kurwa, Izzy? Gdzie jestem prawdziwy ja?! Czemu nie wstanę i po prostu nie pójdę się najebać, olewając Kate?! Przecież to nie Marta! Nie muszę być miły! Nie muszę się starać! Nic kurwa nie muszę, a mimo to siedzę i dalej ją pocieszam i mruczę to jebane Don’t Cry! 
- Powiesz mi, co się stało? – silił się na troskliwy ton i o dziwo nawet mu to wychodziło – Kate?
- O-ojciec… j-jak się d-dowie… o-on… S-sixx… o-oni o-obaj mnie z-zabiją…
- Co ma Jon do Sixxa? – zapytał zaskoczony i coraz bardziej zaciekawiony.
Znowu. Kolejny raz czuł to dziwne kłucie. Zdarzało mu się to coraz częściej. Bał się tego. Przerażało go to, że nie miał kontroli nad sobą. Paraliżowało go. Wiedział, że nie może zapobiec temu obezwładniającemu uczuciu. Rozsypywał się. Coś w jego sercu boleśnie dawało o sobie znać. Czuł się tak, jakby wewnątrz coś rozpadło się na milion kawałeczków. Coś, co raniło jak odłamki szkła, z rozbitej butelki. Nie radził sobie. Chciał, żeby to się skończyło, ale było coraz gorzej. Dopadało go w najmniej oczekiwanym momencie. Coraz częściej… nie wiedział, jak się bronić. Był bezradny jak malutkie dziecko. Nie mógł sobie na to pozwolić! Nigdy nie tracić kontroli nad życiem. Tego nauczyła go Emily. A co on teraz robił? Jakimiś głupimi kłuciami w sercu niszczył wszystko. Niszczył wszystko, co budował latami. Psuł fundamenty, które zakorzeniła w nim Emily. Co byś powiedziała, Moja Słodka, gdybyś wiedziała, co teraz robię? Byłabyś zawiedziona, Emily? Rozczarowałbym cię? Pewnie byś mnie wyśmiała… lubiłaś się ze mnie śmiać… pamiętasz? Bawiło cię, że aż tak mi na nas zależało. Zostawiłaś mnie, bo nie chciałaś zrobić z tego czegoś poważniejszego… zostawiłaś, a ja stałem się Izzym. Izzym, którym jestem nadal… wiesz? Już nawet nie pamiętam, kim był Jeffrey Isbell… nie wiem, kim był człowiek, który żył przez prawie szesnaście lat w moim ciele. Został tylko Izzy. Jeffey umarł, gdy miałaś go dość i go zostawiłaś…
- J-jestem… j-jestem w ciąży – wydukała, szlochając jeszcze bardziej.
- Co jesteś? – wyrwał się z zamyślenia.
- Z S-sixxem… z t-tym d-dupkiem… o-ojciec m-mnie z-zabije, j-jak się d-dowie…
- Och…
Wiadomość go zszokowała. Ciąża. Z Nikkim Sixxem. Tym samym, którego tak wyzywała na początku jej wizyty. Tym samym basistą, który nie traktował Kate poważnie. Ciąża z Sixxem, dla którego Kate była tylko kolejną groupie w jego łóżku. Spojrzał z przerażeniem na butelki wina. O kurwa! Czy kobiety w ciąży mogą pić alkohol? Tyle alkoholu! Kurwa… mogła mówić wcześniej! Ale przecież nie musiała pić! Do cholery, czemu nie powiedziała, że nie może pić?!
- N-nie c-chcę… n-nie mogę… w-wiesz, c-co mi powiedział? D-dupek… p-pieprzony c-chuj… p-powiedział, że t-to m-mój j-jebany problem i m-mam s-się T-TEGO p-pozbyć, b-bo t-to na pewno nie j-jest jego!
- Idiota – mruknął i mocniej ją objął – nie płacz… wszystko będzie dobrze… Jon nic ci przecież nie zrobi… - rozpadasz się Stradlin… coraz bardziej się rozpadasz! – ciii… nie powinnaś się chyba denerwować…
- M-mogę z-zostać? P-proszę… t-tata nie m-może… n-nie chcę…
- Spokojnie – pogładził ją po plecach – chcesz się już położyć?
Widząc, jak kiwa potakująco głową, pomógł jej wstać. Podtrzymał ją, gdy się zachwiała i zaprowadził pijaną i roztrzęsioną brunetkę do pokoju gościnnego. Posadził ją na skraju łóżka i przygotował pościel. Przyklęknął przy niej i spróbował zajrzeć jej w oczy. Kolejny raz nie wiedział, co się z nim działo. Jakby ktoś zupełnie obcy kierował jego ciałem i decydował za niego, co robi. Mimowolnie pogładził kobietę po policzku, ocierając łzy.
- Mogę coś dla ciebie zrobić? Zadzwonić do Jona?
- N-nie! B-błagam… n-nie c-chcę, żeby mnie w-widział… ż-żeby pytał…
- Będzie się martwił… zadzwonię i powiem, że miałaś do mnie sprawę, hm? – w jej oczach pojawiła się niepewność – będzie spokojniejszy… jak nie wrócisz, to może pomyśleć, że stało ci się coś… coś podobnego do Joan… - wiedział, że tym ją przekona – wiesz, że mu na tobie zależy…
Wiedział, że Kate chce zostać sama. Kiedy tylko położyła się i zwinęła w kłębek, okrył ją kołdrą i skierował się w kierunku drzwi. Wymamrotał, że będzie u siebie, jeśli czegoś by potrzebowała i wyszedł. Nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. W dalszym ciągu nie mógł się pozbierać. Nadal był Izzym, który się sypał i nie miał kontroli nad sobą. Dlaczego coraz częściej go to dopadało? Co się takiego wydarzyło? Co sprawiło, że jego życie tak diametralnie się zmieniało? I przede wszystkim po co to wszystko? Kurwa… wszystko jeszcze bardziej się jebie! Co ja takiego kurwa zrobiłem?! Ile jeszcze będę płacić za przeszłość?! No kurwa ile?! Zabrał z kuchni kolejną butelkę whisky i poszedł do swojej zagraconej sypialni. Ostatnio udało mu się sklecić kilka wersów utworu. Pewnie i tak nic z tego nie wyjdzie, bo kompletnie stracił wenę, ale czemu by nie spróbować? Pisanie tekstów nigdy nie sprawiało mu problemów. Teraz ma wystarczająco dużo czasu, żeby coś wymyślić. Wystarczająco dużo rzeczy na głowie, żeby postarać się je stłumić.

She'd always be out late a drinkin
You'd always let it go down
Now she's gone, why ya bleedin...let it go

Ya gotta know better now you're older
This ain't the end of the world
So get off your ass and get over her
Let it go
Let it go

What ya dyin about, ya gotta let it go,
no need ta be crying for her man, come on now
You should know

Now time has passed, you're an old man
Way up there high on the hill
Back on the streets it ain't changed much
Yeah I know
Let it go

Zmarszczył brwi. Nie było to jakieś rewelacyjne, ale przynajmniej coś napisał. Zerknął na zegarek i zakrztusił się Danielsem. Pamiętał, że gdy zaczynał, było koło ósmej wieczorem. Jakim cudem spędził nad tym tekstem ponad cztery godziny? Tracił formę, wenę, radość z pisania. A może to wina bezsenności, na którą cierpiał ostatnimi czasy? Kto wie? Chociaż może teraz, gdyby się położył… może w końcu zmorzy go sen? Zwłaszcza, że jest zmęczony i pulsujący ból głowy coraz bardziej się nasila. Przybił kartkę z zarysem nowego utworu do drzwiczek od szafki i skierował się do łazienki, żeby wziąć prysznic. Nie wiedział, ile stał pod natryskiem, ale z pewnością dość długi czas, bo zabrakło mu ciepłej wody. Nie zwracał jednak na to uwagi. Teraz przynajmniej mógł się wyciszyć, uspokoić; mógł przywrócić kontrolę. Przymknął oczy. Jak zawsze w takich chwilach widział Emily, uśmiechniętą Emily, która mówiła mu, że nigdy nie powinno się zawierzać swojego życia drugiej osobie. Emily, która twierdziła, że ludzie nigdy nie powinni dawać swoim wrogom broni do ręki; nigdy nie powinni się zbytnio uzewnętrzniać. Uśmiechnięta Emily, która twierdziła, że lepiej dobrze ukryć uczucia, albo całkiem się ich wyzbyć. Kiedy w końcu nadeszła zbawienna chwila, wyszedł spod prysznica i szybko wciągnął stary tshirt i spodenki.
- Kurwa… - mruknął pod nosem, gdy usłyszał cichutki szloch, dobiegający z pokoju, który udostępnił Kate.
Skierował się do kuchni i zaczął przeszukiwać szafki. Pamiętał, że kiedyś Marta zostawiła tu prawie całą paczkę melisy. Pomyślał, że to chyba bardziej odpowiednie dla kobiety w ciąży niż leki uspokajające, które posiadał. Przygotował napar i zaniósł go nocującej u niego kobiecie. Położył filiżankę na komodzie i usiadł na skraju łóżka. Kate leżała w takiej pozycji, w jakiej zostawił ją prawie pięć godzin temu. Jedyne, co się zmieniło, to jej oczy. Były zapuchnięte i czerwone od nieustającego płaczu.
- P-przepraszam, Izzy… - wyszeptała – n-nie m-miałam d-dokąd p-pójść… p-przepraszam, że t-tak s-się… t-tak rozklejam.
- Nie masz za co… - pogładził ją po włosach i podał melisę – wypij i spróbuj zasnąć, hm?
- Nazwał m-mnie szmatą… - pociągnęła nosem i usiadła – w-wiesz, Izzy? J-jestem g-głupią szmatą, która nawet s-się z-zabezpieczyć n-nie potrafi – ponownie wybuchła płaczem – p-powiedział, że a-albo m-mam s-się… m-mam s-się pozbyć… a-albo wypierdalać…
- Skurwiel… Katie… nie płacz… - przysunął się i otoczył ją ramionami – wszystko się jakoś ułoży… Jon może będzie na początku zły, ale zobaczysz… później będzie się cieszył i na pewno ci pomoże…
- W-wiesz? M-marta t-to s-szczęściara… - wymamrotała i wtuliła twarz w jego koszulkę – j-jesteś n-naprawdę dobrym i w-wspaniałym facetem…
Dobry i wspaniały facet?! Ja? Kate, ty wiesz, co mówisz? Wiesz, jak bardzo się mylisz? W niczym nie jestem wspaniały! Jestem skurwielem! Podłym chujem, który tylko rani innych! Skurwysynem, który nie ma uczuć! Czego zazdrościć Marcie? Chyba tylko tego, że zrobiłem dla niej wyjątek! Sam kurwa, nie wiem czemu! Nie ma w tym nic godnego podziwu! Nie miał pojęcia, co ma odpowiedzieć na takie słowa. Po prostu siedział i gładził kobietę po plecach, mając nadzieję, że w końcu się uspokoi i przestanie płakać.  Zastanawiał się nad jej słowami. Nie miała dokąd pójść? Co to znaczy? Owszem, rozumiał, że nie chciała pojawiać się teraz u rodziny, bo oni zajęci byli sprawą Joan. Ale co ze znajomymi? Co z przyjaciółmi? Przecież nie uwierzy w to, że Kate nie ma kogoś takiego! Nie ta przebojowa, sympatyczna dziewczyna, której wszędzie pełno i którą każdy lubi!
- D-dziękuję, że… ż-że jesteś – zaszlochała cichutko – w-wiesz? Z-zdałam sobie sprawę z t-tego… że ja t-tak naprawdę n-niczego nie mam…z-zostałam z-zupełnie s-sama z p-problemami… wcześniej po prostu jeździłam z różnymi kapelami, nie zastanawiałam s-się, co będzie dalej… a t-teraz… j-jak nie chce już t-tak żyć… t-to…
- To? – przemieścił się trochę i okrył ich kołdrą – wiesz, że możesz się wygadać… - zapewnił, gdy zobaczył wahanie w jej oczach - po to tu siedzę – mruknął i pozwolił, by kobieta znów się przytuliła i moczyła mu koszulkę łzami, których na szczęście było coraz mniej.
- Nie mam z-znajomych, ani p-przyjaciół… utrzymywałam t-tylko kontakt z innymi d-dziewczynami a-albo siedziałam z muzykami i n-na tym zamykał się i kończył m-mój świat. T-teraz… w-widzisz? T-teraz nawet n-nie miałam g-gdzie pójść… - pociągnęła nosem – nie mam pracy, nie mam d-doświadczenia, nie mam w-własnego mieszkania i k-kasy… n-nie mam…
- Nie myśl teraz o tym, hm? To da się jakoś pozałatwiać – cmoknął ją w czoło – ważniejsze jest teraz, żebyś przestała płakać i się uspokoiła, bo jeszcze się rozchorujesz od tego wszystkiego – otarł jej łzy z policzków i dodał – i pamiętaj, że do mnie zawsze możesz przyjść…

- Proszę… nie możecie tu cały czas siedzieć – jęknęła – musicie odpocząć…
Popatrzyła na nich. Nie ruszali się z miejsca od trzech dni. Przez ponad siedemdziesiąt dwie godziny siedzieli albo przy łóżku swojej siostry, albo rozmawiali z lekarzem na korytarzu. Prawie w ogóle nie spali. Czuwali przy pobitej i poranionej psychicznie kobiecie. Nie chcieli spać, nie chcieli odejść od jej łóżka, nie chcieli jeść. Sukcesem było, że wmusiła w nich kilka naleśników, które przyniosła dla nich z domu. Zwróciła się w kierunku trzeciego mężczyzny. Starszego. Zmęczonego, ale on przynajmniej zachował zdrowy rozsądek i wracał do domu, żeby odpocząć, zjeść coś albo wziąć prysznic.
- Jon… powiedz im, że mam rację – mruknęła, patrząc na niego błagalnie – Duff… przecież nie pomożecie Joan, jak się tutaj wykończycie…
Pogładziła go po ramionach i leciutko masowała mu obolały od siedzenia w bezruchu kark. Oparła brodę na jego głowie i objęła go. Nie miała siły patrzeć na to, co się z nim działo. Podpuchnięte, zaczerwienione oczy. Wymalowany na twarzy ból i cierpienie. Tłumiona od kilkudziesięciu godzin senność. Trzydniowy zarost, z którym nie zamierzał nic zrobić, bo przecież nawet na chwilę nie mógł zostawić swojej siostrzyczki.
- Marta ma rację… jedźcie do domu – mruknął – przecież ja tu zostanę… Joan nie będzie sama. Odpoczniecie i mnie zmienicie. Pielęgniarki i lekarze już teraz krzywo na was patrzą… tylko czekać, jak was stąd wyrzucą i nie pozwolą wejść, póki się nie ogarniecie…
Kolejne pół godziny stracone. Ale w końcu najmłodsi z rodzeństwa McKagan ulegli i wrócili do domów, żeby zregenerować siły. Brunetka spojrzała wdzięcznie na szwagra.
- Dziękuję… sama nie dałabym rady ich przekonać – westchnęła.
- Wiem… po części ich wychowywałem… zdaję sobie sprawę z tego, jacy są – przyjrzał się jej uważnie – dobrze się czujesz, moje dziecko?
- J-ja? – niepewnie spojrzała mu w oczy.
Dlaczego pyta, jak ona się czuje? To chyba ona powinna zadać mu to pytanie. Albo powinni się zadręczać, czy z Joan wszystko w porządku. Skąd u Jona pomysł, że coś mogłoby być nie tak? Marta aż tak źle wygląda? Owszem, nie spała zbyt dobrze. Mogła mieć sine cienie pod oczami, włosy w lekkim nieładzie, ale żeby to było aż tak widoczne? Zamrugała i wbiła wzrok w starszego mężczyznę w poszukiwaniu jakiejś wskazówki.
- To jak czuje się Duff i Matt wiem… z J-joan… no nie mamy za bardzo kontaktu… no a ty – urwał, jakby szukał odpowiedniego słowa – przeżywasz to inaczej niż my… wiesz… albo… a-albo chociaż potrafisz wyobrazić sobie c-cząstkę tego, co przeszła… - spojrzał na nią przepraszająco – ja nie chcę, żebyś… źle mnie zrozumiała…ja…
Potrafisz sobie wyobrazić, co przeszła… przeżywasz to inaczej… słowa boleśnie kołatały się w jej świadomości. Nie wiedziała, co dalej mówił. Nie docierało to do niej. Przeżywa inaczej. Musi przeżywać inaczej. Jest kobietą. Kobietą, która doświadczyła podobnej krzywdy. Skąd wiedział, żeby o to zapytać? Skąd wiedział, że odkąd dowiedziała się, co się stało Joan, znowu nawiedzały ją koszmary? Jakim cudem skojarzył to wszystko? Wyczytał to z jej oczu? Zobaczył w jej oczach ten ból? Dostrzegł, że kolejny raz przeżywała na nowo tę sytuację, jakby ta wydarzyła się miesiąc temu, a nie ponad pięć lat temu? Nie chciała, żeby ktoś się dowiedział, co przeżywa. Teraz najważniejsza była Joan. Ważne było, żeby ona doszła do siebie, żeby odzyskała siły i spróbowała poradzić sobie z niedawną przeszłością. Nie chciała, żeby ktoś skupiał się na tym, co ona odczuwa. Wszyscy powinni skupić się na biednej Joan.
- T-to nieważne… - mruknęła, gdy zauważyła, że Jon czeka na odpowiedź – to było dawno… teraz to tylko wspomnienia – niepewnie spojrzała na jego wyciągniętą dłoń – Joan… to jej trzeba pomóc.
Ujęła jego rękę i poczuła, jak mężczyzna delikatnie przyciągnął ją ku sobie. Nie minęła chwila, a przytulał ją lekko do siebie, mrucząc w podzięce jakieś słowa. Nie potrafiła się skupić. To, co teraz czuła… bała się tego, wręcz wstydziła. To przecież takie głupie. Takie dziwne, wręcz irracjonalne. Jak mogłaby komukolwiek o tym powiedzieć? Zostałaby przecież wyśmiana. Przecież to starszy brat jej męża. Jak mogłaby zapałać miłością, której nigdy nie doświadczyła, akurat do tego człowieka? Marzyła, żeby ta chwila trwała dłużej. Żeby nie wypuszczał jej z objęć. Zupełnie tak, jakby chciała nadrobić, trwającą prawie dwadzieścia cztery lata pustkę. Była prawie pewna, że Jon rozszyfrował, co teraz czuła. Boże, dziewczyno! Co ty najlepszego robisz?! Co ty sobie wyobrażasz? To jest chore! Gdzie ty masz głowę?! Uroiłaś sobie coś przez te cholerne wspomnienia?! Przeklinała się w myślach i szybko odsunęła się od mężczyzny.
- J-ja… b-bo… p-przepraszam – wymamrotała bardziej do swoich stóp – b-bo…
- Ale… przecież… nic się nie stało – nie bardzo wiedział, o co chodzi – na pewno dobrze się czujesz?
Już miała odpowiedzieć, ale pojawiła się dwójka ludzi. Pokazali odznaki. Policja. Szpital zawiadomił ich o możliwości popełnienia przestępstwa i musieli przesłuchać ofiarę. Idealnie. Marta może uciec. Nie musi spojrzeć Jonowi w oczy. Może wrócić do domu do swojego męża. Szybko wykorzystała sytuację. Szybkim marszem dotarła do miejsca, które obecnie jeszcze pełniło funkcje jej domu. Na szczęście był to spory kawałek od szpitala. Mogła wszystko przemyśleć. Utwierdziła się w przekonaniu, że zrobiła z siebie idiotkę. Będzie musiała jakoś to wszystko odkręcić i przeprosić. Ale teraz najważniejszy jest Duff. Usłyszała szum wody. Wbiegła po schodach i zajrzała do łazienki.
- Duff… - podeszła szybko do kabiny prysznicowej – Kochanie…
Nawet nie ściągnął ubrań. Siedział na płytkach i pozwalał, by zimna woda, boleśnie smagała jego ciało. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że trwał w takiej pozycji ponad dwie godziny. Poczuł ciepło. Dostrzegł jakiś ruch koło siebie. Podniósł głowę i zobaczył zatroskaną twarz Marty. Usiadła obok niego i pozwoliła, by się w nią wtulił. Nic nie mówiła. Trwali w ciszy. Była ukojeniem. Żadne słowa nie mogłyby mu bardziej pomóc. Nic nie byłoby w stanie bardziej zagłuszyć i uśmierzyć jego bólu jak ta cisza. Cisza i obecność drobnej brunetki koło niego.
- Chodź… - mruknęła po kilkunastu minutach – przeziębisz się… - wstała i podała mu dłonie – prześpisz się i wrócisz do Joan, dobrze? – potulnie pokiwał głową i poszedł za nią.
- Zostaniesz z-ze mną?
- Przecież wiesz… - objęła go i zaprowadziła do sypialni.

czwartek, 10 stycznia 2013

41.

Silna wola poszła w pizdu... miało nie być tego rozdziału tak szybko xd
ale jakoś się ogarnęłam... napisałam COŚ 
ostatni fragment... chyba najlepszy w mojej... "pisarskiej" karierze 
szkoda, że nie mogę zobaczyć waszych twarzy jak będziecie to czytać...
CIĄGLE MOŻECIE ZADAWAĆ PYTANIA :)
Kolejny raz apeluję! KOMENTUJCIE jeśli czytacie tego bloga... to nie zajmuje wiele czasu, a jest źródłem cennych wskazówek i sugestii dla mnie!
 wybaczcie... nie mam siły sprawdzać błędów
enjoy! haha ciekawe jak bardzo zaskoczy was ten rozdział! 
btw.. nie wiem co się dzieje, ale coś mi się z tekstem dzieje i formatowaniem... 
*** 
         - P-puść mnie, Steven! Nie mamy o czym rozmawiać, rozumiesz? – próbowała wyswobodził ramię z jego uścisku – ja nie mam nic wspólnego z t-tym, że cię wyrzucili!
   
     - Co? Mi nie o to, kurwa, chodzi! - zaskoczony spojrzał na nią i zmrużył oczy – chcę pogadać z tobą, a nie z nimi! I jebie mnie to, czy mnie wywalili! Wygrałem sprawę... nie chwalili się?         
         Nie wiedziała, co ma powiedzieć, żeby blondyn odpuścił. Bała się cokolwiek powiedzieć, bo nie wiedziała, jak ten naćpany muzyk może zareagować. Pamiętała, jak poznała tego wesołego chłopaka z zaraźliwym uśmiechem. Nie mogła zapomnieć, jak z każdym dniem stawał się coraz bardziej ponury albo humorzasty. Ciągle miała przed oczami, jak bez umiaru zatracał się w przeróżnych narkotykach, jak przestawał być sobą. Ciągle pamiętała, jak bardzo ją zranił swoim podstępem. Pamiętała, jak bardzo skrzywdził ją i Duffa, wrobieniem go w zdradę, która tak naprawdę nigdy nie miała miejsca. Wreszcie nie mogła się wyzbyć z pamięci ostatnich spotkań z nim. Nie potrafiła zapomnieć i wybaczyć mu tego, jak zachował się w stosunku do Axla, jak prawie spowodował śmierć żony Rose'a, jak zepsuł mu małżeństwo i jak zachował się, gdy go wyrzucili z zespołu. Po głowie kołatało się jej każde słowo, które wypowiedział pod jej adresem, gdy pojawił się kompletnie pijany i naćpany i zrobił awanturę Slashowi, o to jak go potraktowali. I o czym ja mam z nim rozmawiać? Co mam mu powiedzieć? Czego mam znowu słuchać? Nie wystarczy, że jestem dla niego dziwką Duffa, która zabrała mu przyjaciół i zespół? Zadrżała, gdy mocniej ścisnął jej ramię, próbując ją tym nakłonić do przystania na jego propozycję. Zupełnie tak, jakby chciał powiedzieć, że może pożałować, jeśli mu odmówi.
         - N-nigdzie z tobą nie pójdę! - zawołała, nieudolnie próbując ukryć strach. 
         - Boisz się? - uniósł brew i rozejrzał się – gdzie chcesz iść? Możemy pogadać tam, gdzie poczujesz się... bezpieczna, ok? 
         - Nie chcę z tobą rozmawiać... n-nie możesz dać mi spokoju? 
         - Nie, dopóki nie usłyszysz tego, co chcę powiedzieć – warknął, próbując nie irytować się jeszcze bardziej jej uporem. 
         Wiedziała, że nie odpuści. Była pewna prawie w stu procentach, że jeśli będzie bardziej się zapierać, to jeszcze bardziej go rozsierdzi. Wiedziała, że zdenerwowany i do tego jeszcze naćpany Steven rzadko kiedy umiał nad sobą zapanować. Nawet na początku ich znajomości, gdy był jeszcze uśmiechniętym i wesołym chłopakiem, gdy był do niej przyjaźnie nastawiony, zdarzały mu się niekontrolowane napady gniewu i szału. Co powinna teraz zrobić? Zgodzić się na rozmowę? Pójść w jakieś oblegane przez przechodniów i spacerowiczów miejsce? Zbyć go i uciec? W sumie... niedaleko jest restauracja Matta... tam raczej nie próbowałby czegoś... może tam będzie spokojny? Albo... no tam chyba będę bezpieczna... Ale no... czy na pewno to dobry pomysł? Biła się z myślami i zupełnie nie wiedziała, co zrobić. Bała się zaryzykować. Przerażały ją możliwe konsekwencje jej lekkomyślnego zachowania. 
         - Wolałbym jakąś knajpę, a nie to... coś – burknął po kilkunastu minutach, gdy usiedli przy stoliku – czyje to w ogóle jest? 
         - Matta... to znaczy brata Duffa – mruknęła skubiąc rękaw swetra, który miała na sobie – nie mam dużo czasu... co chcesz?
          - Słyszałem o ślubie, gratuluję – zdawał się nie zwracać uwagi, na jej wcześniejsze słowa. 
         - Steven... - jęknęła i mimowolnie zasłoniła dłonią obrączkę. 
         - Czytałem, że macie dziecko... więc mimo wszystko się wam układa... 
         - Nie narzekamy. Steven, przejdź do rzeczy – nerwowo stukała palcami o blat. 
         - Ostatnio wiele myślałem... o zespole... o chłopakach... o tym, jak mnie potraktowali -  będąc na narkotycznym głodzie, zaczął wykręcać sobie palce – o was... to znaczy o tobie i Duffie... wiesz, co mam na myśli, prawda? 
         - Nie trudno zapomnieć – wyszeptała i wzięła głęboki oddech. 
        Dlaczego teraz? Dlaczego teraz musiała go spotkać i dlaczego teraz on musiał jej to wszystko przypominać? Tak strasznie walczyła z tym powracającym obrazem Duffa, Duffa w łóżku z jakąś prostytutką, w łóżku które zaczęła z nim dzielić jakiś czas wcześniej. Tak bardzo chciała wyrzucić to wspomnienie z pamięci. Wspomnienie, które z biegiem czasu stało się jej obsesją i jedną z największych obaw. Bała się, że to wspomnienie powróci, ale tym razem nie będzie to głupim  żartem Adlera. Panicznie bała się tego, że pewnego dnia Duff się nią znudzi i będzie szukał przygód. Że będzie dokładnie tak, jak wykrzyczał jej Slash na weselu, dokładnie tak, jak wykrzyczał jej to, gdy dowiedział się o ślubie. Bała się, że Duff w końcu ją skrzywdzi, a ona znów rozpaczliwie będzie szukała pomocy u Izzyego, że znów będzie go zadręczała swoimi problemami i sprawami zabierając mu znaczną część czasu, który mógłby poświęcić na jakiś ewentualny związek. Nie chciała do tego dopuścić. Nie mogła. Wiedziała, że jest w stanie zrobić wszystko, byle tylko coś nie zepsuło jej małżeństwa, byle tylko nie musiała przyznać Slashowi racji... byle tylko nie musieć zawracać Izzyemu głowy, bo teraz to on bardziej potrzebował jej, niż ona jego. 
        - Płaczesz? - dobiegł ją ten charakterystyczny głos, który jeszcze kilka lat temu słyszała niemal codziennie. 
         - C-co? N-nie... - nawet nie poczuła, kiedy pierwsze łzy spłynęły z jej oczu – w-wydaje ci się – udając, że odgarnia włosy z twarzy, szybko otarła policzki – c-co mówiłeś, bo  nie... 
         - Mówiłem, że mi przykro, że tak cię potraktowałem i prawie spierdoliłem ci życie – wymamrotał niezrozumiale i wbił wzrok w filiżankę, która stała przed brunetką – nie zasłużyłaś na to wszystko... 
         - O-och... 
         - Wtedy myślałem, że... - skierował wzrok na sufit, jakby tam mógł znaleźć odpowiedź – że jesteś zwykłą suką, która chce mi zabrać przyjaciół... teraz zrozumiałem, że sam ich straciłem na własne życzenie... 

         Okrył chłopczyka kocykiem i zapatrzył się w jego spokojną, pogrążoną w śnie twarzyczkę. Maluch miał dopiero nieco ponad cztery miesiące. Rzadkie włoski, które miał na główce, już teraz niesfornie się układały i zupełnie nie chciały poddawać się wszelkim zabiegom pielęgnacyjnym. Wiedział, że Marta rozkładała bezradnie ręce, gdy próbowała je jakoś przyklepać i ułożyć, ale jego to bawiło. Dodawało Jeffowi jeszcze więcej uroku. Mimo że ta kruszynka nie była jeszcze świadoma do końca tego, co się wokół niej dzieje, podbijała serce każdego, kto spędził chociaż chwilę w jej towarzystwie. Nie sposób było się nie uśmiechnąć, gdy malec zaczynał się śmiać. Nie sposób było go nie wziąć na ręce i przytulić, gdy zaczął kwilić i płakać. Jeff McKagan roztaczał wokół siebie urok nie do odparcia. Był w stanie zaczarować każdego, kto spędził z nim dosłownie kilka minut. 
         - No, Młody... fajnie się gadało, ale zaraz mam gości... - mruknął – zawsze wiesz, kiedy masz iść spać... mamusia znowu posądzi mnie o jakieś czary – uśmiechnął się i pogładził swojego chrześniaka po główce. 
         Cicho zamknął drzwi pokoju i skierował się do swojej zagraconej sypialni. Do wizyty Marty z dziewczyną, którą miał zatrudnić u siebie w sklepie został jeszcze kwadrans. Miał chwilę spokoju od pilnowania Jeffa. Rozejrzał się wokół siebie. Nie było istotne, że pomieszczenie wyglądało, jakby było pozostałością po przejściu tornada. Na podłodze znajdowało się praktycznie wszystko. Od porozrzucanych ubrań, które walały się po  brudnym dywanie; poprzez pomięte i podarte kartki papieru, kawałeczki drewna z gitary, którą w przypływie szału potrzaskał; kończąc na kawałkach szkła z kilku szklanek i butelki whisky, a także licznych paczek po papierosach i samych petach. Nie zważając na brud i bałagan, podszedł do szafy i ściągnął z niej zakurzone pudło. Przejechał rękawem po pokrywie, oczyszczając ją z grubsza. Odstawił karton na podłogę i otworzył jedyną szafkę, w której panował nieskazitelny porządek, szafkę z winylami. Odnalazł Come Taste the Band  i przejechał dłonią po okładce. Pamiętał, kiedy dostał od matki tę płytę. Pamiętał, jak z zapałem uczył się grać I Need Love, bo chciał sprawić komuś przyjemność. Wziął pudełko i czarną płytę winylową i udał się do salonu. Ustawił na odpowiednim nagraniu i usiadł w fotelu. Otworzył kartonowe pudełko i wyciągnął z niego zdjęcia. Większość z nich przedstawiała zespół, w którym jeszcze do niedawna grał, Martę, a także całkiem pokaźny stos wspomnień z okresu jego dzieciństwa. Dotarł do jednej zniszczonej fotografii.

                                                      I keep singing the same old song
                                                      Like I did before
                                                      When you left me
                                                      You left me in darkness
                                                       I'd never known before
                                                      I was restless
                                                      A fool for your time
                                                      Waiting 'round for you to call
                                                      But now I've found me
                                                      An angel of mercy
                                                      I don't feel bad at all

                                                      Your body was honey
                                                      I tasted a lot
                                                      But let me tell you babe
                                                      I need more than you got
                                                      I want someone to hold me
                                                      An' keep me satisfied
                                                      I need love

         Przejechał kciukiem po twarzy młodej dziewczyny, która została utrwalona na tym zdjęciu. Pamiętał, jakby wczoraj widział ten słodki uroczy uśmiech. Ciągle słyszał w głowie jej zaraźliwy śmiech. Pamiętał, jak zastanawiał się, skąd tyle radości w jej życiu. Nie mógł uwierzyć, że minęło tyle lat. Nie mógł zaakceptować i pogodzić się z faktem, że widział ją ostatni raz prawie piętnaście lat temu. Dlaczego? Dlaczego tak musiało się stać? Dlaczego wszystko potoczyło się nie tak, jak chciał? Przecież, gdyby było tak, jak sobie planował i marzył jako nastolatek... kto wie? Być może teraz mógłby odprowadzać jakiegoś chłopca albo dziewczynkę do szkoły? Mógłby każdego popołudnia wracać do domu, do żony, mógłby zastanawiać się, co przyniesie kolejny dzień i jak bardzo nabroją jego dzieci? Codziennie zadawał sobie te pytania. Od piętnastu lat nie dawało mu to wszystko spokoju. Codziennie zastanawiał się, czy jako nastolatek mógł zrobić coś, żeby to wszystko odkręcić. Czy mógł zrobić coś, żeby zmienić bieg wydarzeń? I przede wszystkim czy powinien coś zrobić, żeby wydarzenia z Lafayette nie miały nigdy miejsca? Dlaczego kurwa, wszystko się spierdoliło?! No kurwa, dlaczego jestem takim jebanym pechowcem?!  Co ja takiego zrobiłem?! Za co kurwa, mnie tak karzesz?! Urodziłem się w jakiejś pierdolonej „zasłużonej” rodzinie?! Tak? O to kurwa chodzi? O pierdoloną Indianę i mojego ojca?! Nawet nie zauważył, kiedy w jego oczach zgromadziły się łzy. Kilka kropel skapnęło na czarno-białe zdjęcie. Jedyne zdjęcie, które było namacalnym dowodem na to, że kiedyś ta nastolatka stanowiła istotną część jego młodzieńczego życia. Istotną to chyba mało powiedziane, bo tak naprawdę, gdy miał czternaście lat, ta brunetka była całym jego światem. A może to ty? Może ty sprawiłaś, że taki się stałem? Może to przez ciebie stałem się zimnym gnojem bez uczuć? Czy to ty mnie tego nauczyłaś? Dzięki tobie miałem gdzieś innych? Może niesłusznie obwiniałem za to wszystko, co dzieje się z moim życiem, Martę? Zwalałem winę na Annicę... a może to wszystko przez ciebie? Emily... kochana, Emily... czy to twoja zasługa, że mam takiego pecha do kobiet? Że nie potrafię, żadnej pokochać, bo przypominam sobie ciebie? Bo za każdym pieprzonym razem myślę  o tobie i o tym co mogło by się wydarzyć, gdybyśmy byli razem? Wiem... kurwa pamiętam, jak mówiłaś mi, że to chyba się nie uda! Pamiętam! Nie chciałem ci wierzyć... wiedziałaś, że zrobiłbym wszystko, prawda Emily? Wiedziałaś, że nigdy o tobie nie zapomnę... wiedziałaś, że zawsze będę cię kochał...
          - Emily... - wymamrotał i nerwowo zapalił Marlboro – czemu mi to zrobiłaś, Emily? Czemu mnie nie słuchałaś? Dlaczego, kurwa, zawsze byłaś taka uparta? Przecież to wszystko nie musiało się wydarzyć. Moglibyśmy teraz sobie żyć razem... zastanawiać się, czy zapisać dzieci do szkoły muzycznej... czy powinny grać na gitarze czy perkusji... Emily... moja piękna, Emily, zawsze lubiłaś, jak przychodziłem z moim akustykiem... 
         Powtarzał ciągle jej imię, jakby miał nadzieję, że ją tym przywoła. Jakby chciał w ten sposób sprawić, że zaraz zapuka do jego drzwi i wszystko naprawią. Emily... co ja bym dał, żebyś była tu teraz ze mną. Co bym dał, żebym mógł ci powiedzieć, co czuję... Emily, to takie niesprawiedliwe! Spojrzał na zegarek. Marta spóźniała się już ponad dwadzieścia minut. Podejrzewał, że zagadała się z tą całą Lucy i nawet nie wiedzą, która godzina. To dobrze... więcej czasu, żeby się ogarnąć i pozbyć tych wspomnień. Przecież nie musi o niczym wiedzieć. Nikt o tym nie wie. Nikt nie powinien wiedzieć. Przecież to niczego nie zmieni, nie cofnie czasu, nie pozwoli podjąć innych decyzji; decyzji, które tak strasznie zmieniły i prawie zniszczyły mu życie. 
         - Eee... tak? - słysząc dzwonek do drzwi, pobiegł otworzyć – szukasz kogoś?
          Stała przed nim chudziutka dziewczyna. Na oko mogła mieć siedemnaście, może osiemnaście lat. Ubranie, które miała na sobie było poszarpane i wisiało na niej tak, jakby było co najmniej rozmiar za duże. Nerwowo przygryzała wargę i spoglądała to na Izzyego, to na karteczkę, którą trzymała w dłoni.
          - Bo ja... miałam tu dziś przyjść – mruknęła i nieśmiało spojrzała mężczyźnie w oczy – t-to znaczy w sprawie pracy... miałam przyjść z Martą, ale mówiła, że gdyby się spóźniała to... że da mi adres do pana. 
         - Ach... - teraz wszystko było jasne, już wiedział, czemu dziewczyna wyglądała tak młodo i czemu była taka zaniedbana – Lucy, tak? No... to wejdź... eee... napijesz się czegoś? Albo... - zlustrował wzrokiem jej wiotką sylwetkę – jesteś głodna? Chcesz coś zjeść? - widząc jej minę, szybko dodał – to nie kłopot... i tak miałem sobie coś zrobić. 
         - Och... t-to... ja... bo nie chcę przeszkadzać... może przyjdę innym razem, jak pan... 
         - Żaden pan, po prostu Izzy – uśmiechnął się – siadaj – zgarnął porozrzucane zdjęcia z kanapy – to... Marta nie mówiła, że nie przyjdzie?
          - No właśnie... umówiłyśmy się eee... na kawę i miałyśmy do pana... to znaczy... - zaparzyła się z niszczone tenisówki, które miała na stopach i zaczęła wykręcać sobie palce - no miałyśmy tu przyjść.
          - Mhm... Marta mówiła, że kiedyś uczyłaś się... - urwał, słysząc płacz – o... poznałaś już Jeffa? Chyba się obudził...zaraz wracam...

         Popełniła tyle błędów w życiu. Tyle rzeczy mogła rozegrać inaczej. Czy było warto zrezygnować z tego wszystkiego? Nie lepiej było żyć dokładnie tak, jak planował jej ojciec? Zawsze był dla niej wzorem. Był autorytetem i wyrocznią. Od najmłodszych lat mogła na nim polegać. Mogła przyjść do niego i się wypłakać, gdy jakiś chłopak ją zranił albo gdy pokłóciła się z przyjaciółką. Miała z nim lepszy kontakt niż z matką. Nawet lepiej jej było rozmawiać z nim niż z bratem, który był tylko dwa lata starszy. Wiedziała, że ojciec ją bezgranicznie kochał, wiedziała, że kocha ją nadal, mimo że tak bardzo go zraniła. Kochał, mimo że tak bezczelnie i chamsko postąpiła. Że zupełnie nie liczyła się z jego zdaniem. Była świadoma tego, że jeśli teraz będzie chciała wszystko naprawić, jej kochany tatuś przywita ją z otwartymi ramionami. Tylko zawsze było jakieś ale. Tym razem była to jej duma. Nie wyobrażała sobie sytuacji, w której miałaby błagać go o wybaczenie. Nie było opcji, aby przyznała się do swojego błędu. Nigdy nie zamierzała pokazać mu, że się pomyliła, nie zamierzała okazać słabości. Przecież nie tak ją wychował! Chciał, żeby była silną, niezależną kobietą. Żeby potrafiła sama o sobie decydować. Nie mogła go zawieść! Nie mogła! Nigdy! Była w stanie zrezygnować nawet z własnego szczęścia, byle tylko nie dać mu możliwości powiedzenia „a nie mówiłem”. W sumie... czy tak właśnie się nie stało? Czy nie prowadziła teraz jałowego życia? Czyż nie była w stanie cieszyć się z nawet małych, głupiutkich rzeczy które ją otaczały? Tatuś miał pieprzoną rację! Mogłam nie rozwalać sobie życia! Mogłam go słuchać gdy miałam te cholerne piętnaście lat! Mogłam tyle rzeczy zrobić! Mogłam nie odrzucać znajomych i przyjaciół. Mogłam nie odrzucać jego... faceta, któremu na mnie zależało. Jedynemu facetowi, który mnie kochał i chciał ze mną być! Wszystko spierdoliłam! Nic już nie będzie takie samo. Niczego nie da się naprawić!

          Zziajana biegła przez ulice Los Angeles. Takie spóźnienie! I to wszystko przez Stevena, któremu zachciało się rozmowy. Sam fakt tego, że w ogóle zamierzał jej cokolwiek mówić był dla niej szokiem. Ale jeszcze większym zaskoczeniem było to, co chciał jej powiedzieć. Nie była do końca pewna, czy aby na pewno perkusista był z nią szczery. Skąd u niego nagle taka skrucha? Dlaczego chciał z nią pogadać i wyjaśnić sytuację? Co skłoniło go do przyznania się do błędu? A może to jego kolejna zagrywka? Kolejny podstęp? Ugh... muszę to wszystko na spokojnie przemyśleć. I przez niego Lucy mnie chyba zabije! Godzinę temu miałyśmy być u Izzyego! Nawet nie miałam możliwości ją zawiadomić, że nie przyjdę! Cholerny Steven! 
         - Izzy! - wydyszała, gdy tylko otworzył jej drzwi – Jezu, przepraszam... ja... 
          - Wszystko ok? - zapytał zaniepokojony. 
         - Miałam... z Lucy przyjść... a-ale... ale Steven... 
         - Jaki Steven?! Co ty mówisz? - wpuścił ją do środka – Lucy zacznie pracę od nowego roku... 
         - Och... dziękuję – cmoknęła go w policzek – no... a miałam przyjść... ale no Steven... s-spotkałam go jak szłam do parku do Lucy... no i... eee... no chciał ze mną pogadać i się uparł! 
         - Spokojnie... po kolei... jaki Steven? 
         - No jaki Steven? No Adler! Chciał mnie... przeprosić? Za to, że wrobił Duffa w... n-no wiesz... i że nie powinien być taki chamski... i w ogóle... nieważne – kaszlnęła i wymamrotała – muszę się czegoś napić... biegłam tu od restauracji Matta... 
         Po chwili siedziała i relacjonowała mu spotkanie z niskim blondynem i podzieliła się swoimi wątpliwościami co do uczciwości byłego perkusisty Guns n' Roses. Zauważyła, że Stradlin był zaniepokojony i nie podobało mu się zbytnio to, że Marta w ogóle zgodziła się na  spotkanie z tym człowiekiem. Nie pamiętała, jakie on robił awantury? Już zapomniała, że swoją lekkomyślnością prawie spowodował śmierć Erin? A co z rozwaleniem całego małżeństwa Rose'a? Co z tą cholerną rzekomą zdradą Duffa? Nie pamiętała, jak się wtedy czuła? Jak bardzo ją to zraniło? Jak mogłaś być tak nieodpowiedzialna? Spotkać się sama z facetem, który tak bardzo chciał ci rozjebać życie? Z facetem, który miał gdzieś ilu osobom spierdoli życie, byle tylko osiągnąć swój cel? Nie mógł tego wszystkiego zrozumieć i z ulgą przyjął zmianę tematu. Teraz to on musiał mówić. Co myśli o Lucy, co go przekonało,żeby ją zatrudnił? A czy mu się spodobała? A może jeszcze czy mógłby ją traktować ulgowo na początku? A nie przeszkadza mu, że dziewczyna jest jeszcze nieletnia? 
         - Izzy? Bo... no... to znaczy nie zrozum mnie źle... ale no... bo ona nie ma gdzie mieszkać i... - widząc, że marszczy brwi, szybko dodała – nie, nie! Nie chodzi mi o to, żeby tutaj mieszkała! Ale... no... może mogłaby spać na zapleczu w sklepie? Czy... czy no... - spuściła wzrok – nie powinna ciągle mieszkać na ulicy. Wzięłabym ją do nas, ale się wyprowadzamy, a z tym... ze Slashem jej nie zostawię samej. A nowy dom... no Duff go szukał, bo chciał, żebyśmy byli sami... no... 
         - Spoko – uśmiechnął się – nie ma sprawy. Jakoś to załatwię. 
         Nie dał tego po sobie poznać, ale kamień spadł mu z serca. Przez chwilę naprawdę myślał, że Marta chce go poprosić o udostępnienie tej Lucy jakiegoś pokoju u niego w domu. Nie wyobrażał sobie tego i dziękował w duchu, że brunetka nie wpadła na taki pomysł. Nie wyobrażał sobie tego, że nagle miałby zamieszkać z kimś zupełnie obcym w domu. Co gorsza nie wyobrażał sobie spędzania czasu pod jednym dachem z jakąś kobietą! Nie był przygotowany na takie rewolucje. Co innego pomóc tej dziewczynie, a co innego pozwolenie jej mieszkać ze sobą.
          - Wiesz? Przypomina mi trochę ciebie – mruknął i zaczął chować zdjęcia do pudełka – ty też zawsze mówiłaś, że nie chcesz sprawiać kłopotu - zaśmiał się – i jest chyba tak samo nieśmiała... 
        - Może ty ją onieśmielasz? Może powinieneś... 
         - Marta – burknął ostrzegawczo – wystarczy. 
         - Oj Izzy! Ja chcę dobrze!
         - Wiem – wywrócił oczami – kurwa wiem, ale nie możesz mnie swatać ze wszystkimi! Najpierw Kate teraz ona! Przecież ona chyba nawet nie jest pełnoletnia! Marta, ja mam trzydzieści lat! 

         - Nie denerwuj się – rozczochrała mu włosy – ja tylko chcę, żebyś był szczęśliwy braciszku - uśmiechnęła się i sięgnęła po zdjęcie, które wypadło mu z ręki – ładna - zerknęła i zobaczyła młodziutką, uśmiechniętą dziewczynę – kto to? 
         - To... t-to nikt ważny – wymamrotał i szybko zabrał fotografię – nie wiem skąd się tutaj wzięło...

         Drżącymi dłońmi zaczął błądzić po jej brzuchu i piersiach, szukając źródła krwi, która pokrywała całą powierzchnię białego materiału. Gorączkowo rozdarł bluzkę i zaszklonym wzrokiem próbował odnaleźć jakąś ranę. 
         - Błagam... s-skarbie otwórz oczy – wyszlochał i próbował ocucić kobietę – no... k-kochanie... s-siostrzyczko – otarł łzy i rozpaczliwie potrząsnął jej ramieniem – o-och... -słyszysz mnie?
          Widząc, że Joan się nieznacznie poruszyła, szybko wziął ją na ręce i prawie wbiegł do domu. Ułożył ją na kanapie i patrzył wyczekująco. Modlił się, by to nie były przywidzenia. Błagał w myślach, żeby naprawdę odzyskała przytomność. Rzucił się do telefonu i próbując zapanować nad trzęsącymi się dłońmi, wybrał numer na pogotowie, a później do swojego brat. 
         - M-matt, błagam przyjedź tu jak najszybciej! - krzyknął do słuchawki, nie trudząc się nawet na powitanie – J-joan... o-ona... k-krew... n-nieprzytomna u mnie... 
         - Co? Duff, co ty gadasz?! 
         - N-no Joan! Z-zadzwoniłem do szpitala... krew... t-tyle krwi... 
         - Hej... czekaj na mnie... zaraz będę! - nie czekając aż basista zareaguje rozłączył się. 
        Klęknął przy kanapie i gładził bladą, wychudzoną dziewczynę po twarzy, szepcząc, by  otworzyła oczy. Nie miał pojęcia skąd się w ogóle wzięła pod jego drzwiami, skąd ta krew, skąd te wszystkie sińce i otarcia. Jeszcze raz próbował znaleźć jakąś ranę, która mogła być przyczyną pojawienia się takiej ilości szkarłatnego płynu na jej koszulce. Dziękował w duchu, że Marta miała się spotkać z Lucy i wpaść do Izzyego odebrać Jeffa. Nawet nie chciał myśleć, co by było gdyby jego rodzina zobaczyła to samo co on. Co by było, gdyby to jego żona z synkiem na rękach znalazła Joan w takim stanie. Jezu Chryste, skąd ta pieprzona krew?! Przecież nigdzie nie ma żadnych ran prócz tych siniaków! Czemu kurwa, nie otworzy oczu?! Bijąc się z myślami, ponownie próbował przywrócić świadomość starszej siostrze. 
         - P-pomocy... - usłyszał cichutki, słaby szept – b-błagam... n-niech m-mi ktoś pomoże... 
         - J-joan? S-słyszysz mnie? - z nadzieją w głosie, odgarnął jej w twarzy sklejone krwią włosy – Joan? 
         - N-nie m-mogę... m-muszę u-uciec... p-proszę – mamrotała nieskładnie, jakby nie słyszała słów brata. 
         - S-skąd uciec? Siostrzyczko... popatrz na m-mnie – jęknął – to ja Duff...
          - P-proszę... n-nie m-mogę... o-on n-nie... 
         - Joan... - wyszeptał i chciał pogładzić ją po głowie – słyszysz mnie? K-kochana... 
         Gdy tylko ją dotknął, zaczęła nerwowo łapać powietrze i się odsuwać. Skuliła się jeszcze bardziej i mamrotała ciągle jakieś nieskładne, urywane zdania. Zachowywała się, tak jakby Duffa zupełnie przy niej nie było, jakby była w jakimś świecie, który zna tylko ona.

         - Panowie są... - zerwali się z miejsca, gdy zobaczyli mężczyznę w białym kitlu. 
         - J-joan to nasza siostra – wydukał Matt i próbował zapanować nad drżeniem rąk – c-co z nią? 
         - No właśnie... mówili panowie, że... wyjechała i nie widzieliście jej od tej pory? - gdy pokiwali potakująco głowami, dodał – obawiam się, że... zbadaliśmy dokładnie pannę McKagan i jej organizm jest wycieńczony. Przez kilka... a nawet kilkanaście dni praktycznie nic nie jadła. Ale nie to jest najgorsze – odchrząknął – istnieje podejrzenie, że państwa siostrę gdzieś... przetrzymywano. Wezwaliśmy już psychiatrę, żeby z nią porozmawiał, bo nie potrafimy z niej nic wydobyć... 
         - J-jak przetrzymywana?! Co ty, kurwa... 
         - Niech mnie pan wysłucha do końca... znaleźliśmy liczne otarcia na nadgarstkach i kostkach a także... - spojrzał współczująco na braci – na jej skórze... na wewnętrznej stronie ud... - nie bardzo wiedział, jak ma przekazać taką informację dwóm mężczyznom, którzy wychowywali się z tą kobietą – wszystko wskazuje na to, że pacjentka była wielokrotnie i dość bruta...
          - Niech pan nie k-kończy! Nie chcę tego s-słuchać!
          Wyższy z mężczyzn zamknął oczy i gorączkowo zaczął szukać czegoś w kieszeniach. Wydobył z wewnętrznej kieszeni marynarki fiolkę z lekami i próbował wyciągnąć z niej pigułki. Po głowie kołatała mu się tylko jedna myśl. Jak ktoś mógł skrzywdzić jego siostrę? Kto śmiał w ogóle ją dotknąć? Jakim prawem miał czelność tak z nią postąpić? Joan... Boże, Joan... kto ci to zrobił?! Nawet nie wiedział, kiedy tabletki posypały się po podłodze. Nie dotarło do niego, że nie trzyma już w rękach pojemniczka, który nie raz wręcz ratował mu życie, gdy nadciągała kolejna fala lęku, strachu, nerwów, które niszczyły go od środka. Rzucił się na kolana i zaczął zbierać różnokolorowe pastylki. Walczył ze łzami, które cisnęły się do jego oczu. Siostrzyczko... jak ktoś mógł cię tak... tak skrzywdzić? Joan, jak to możliwe?! Nie zauważył, że lekarz pochylił się i pomagał mu zebrać leki. On sam co chwila wypuszczał z dłoni zebrane tabletki, bo nie potrafił zapanować nad swoim ciałem, które coraz bardziej się trzęsło. Joan... dlaczego nic nie wiedzieliśmy? Dlaczego nie mogliśmy temu zapobiec?
          - To bardzo silne leki – mruknął człowiek, który badał Joan – wie pan, że... - urwał widząc, jak Matt połyka naraz trzy pigułki – powinien pan stosować się do zaleceń z etykietki – westchnął, chociaż do końca nie wiedział, po co próbuje pouczać tego mężczyznę. 
         - C-czy... m-możemy do niej w-wejść? - odezwał się farbowany blondyn, nie zważając na swój zachrypnięty głos.
          - Oczywiście, ale nie wiem czy to ma sens... nie ma w ogóle z nią kontaktu – uśmiechnął się smętnie – jest w ciężkim szoku, mamrota coś sama do siebie. Ach... musimy powiadomić policję.
          - C-czemu? 
         - Zachodzi podejrzenie popełnienia przestępstwa. Musimy zgłaszać takie przypadki i... krew, którą miała na koszulce i swetrze nie jest jej. Sprawdziliśmy grupę krwi. Jak się panowie domyślają, nie zgadza się z grupą krwi panny McKagan.

         Nie wytrzyma tego dłużej. Nie może mu na to pozwolić... nie może! Musi zadziałać! Musi coś zrobić! Ale czemu nikt jej nie szuka?! Dlaczego?! Czy to przez to, że powiedziała, że wyjeżdża? Sama pomogła mu w przygotowaniu pułapki? O to chodzi? Czekał na moment, kiedy zostanie sama bez przyjaciół i rodziny? Miała dość. Chciała skończyć to wszystko. Pragnęła nie czuć więcej bólu. Nie zniesie więcej upokorzenia. Nie da rady dalej słuchać jego głosu. Nie potrafi znieść jego dotyku kolejny raz. Musi coś zrobić! Musi uciec. Albo musi skrócić swoje cierpienie. Ale jak ma się najpierw wydostać z tych więzów, którymi ją skrępował? Jak ma znaleźć jakiś przedmiot, którym mogłaby odebrać sobie życie? Którym mogłaby go zaatakować albo spróbować uciec? Jej sytuacja jest beznadziejna. Nie może na nikogo liczyć. Nikt jej nie pomoże. Jest zdana tylko na siebie. Ale nie ma siły. Nie ma już chęci do życia. Bo nawet jeśli uda się jej wydostać, to co dalej? Jak będzie wyglądało jej życie? Kroki. Usłyszała te charakterystyczne kroki. Co teraz? Co robić? Przecież jeszcze nie wymyśliła planu! 
         - Tęskniłaś? - pierwsze co zauważyła, to kpiący uśmieszek – bo ja bardzo...        
         Dostrzegła nóż. Co on chce zrobić? Co zaplanował tym razem? To już jej koniec? Skróci w końcu jej cierpienia? Błagała w myślach, by tak właśnie się stało. Wiedziała, że nie może wypowiedzieć swoich próśb na głos. Była pewna, że zrobi jej na złość. Była na sto procent pewna, że jeśli tylko wspomni o tym, żeby z nią skończył, to on skrzywdzi ją jeszcze bardziej i wcale nie ulży jej doli. 
         - Dziś zabiorę cię na mały spacer – wyszczerzył białe zęby – cieszysz się? Chcesz się gdzieś przejść? Jak będziesz grzeczna może nawet dam ci coś do jedzenia? Na co masz ochotę? Ravioli? Zawsze je lubiłaś...
         Czyli się przeliczyła. To kolejna jego zagrywka. Kolejna zabawa, na którą nie ma siły. Kolejna krzywda, której nie będzie w stanie znieść. Znów jej to zrobi. Później będzie leżeć w bezruchu. Jeśli tylko się poruszy, ból dopadnie ją ze spotęgowaną siłą. Czuła jak przecinał jej więzy. Prawie nie miała czucia w dłoniach. Opadły bezwiednie wzdłuż jej smukłego, wychudzonego ciała. Z trudem docierało do niej, co się dzieje. Bardziej podświadomie wiedziała, co jej oprawca robi. Czuła jego oddech. Wyczuwała podniecenie i przyspieszone bicie serca. Czuła nieprzyjemne uczucie w żołądku. Bała się, że nie opanuje mdłości, które zaczęły targać jej ciałem. Nagle ogarnęło ją coś dziwnego. Czyż nie wychowała się w wielodzietnej rodzinie? Czyż nie miała pięciu braci? Nie nauczyła się latami walczyć o swoje? Czy męska część jej rodzeństwa niczego jej nie nauczyła? Wyczekać tylko moment zawahania. Poczekać, gdy mężczyzna poczuje się zbyt pewnie. 
         - Wiesz? Nigdy nie rozumiałem, co jest w tobie takiego... niezwykłego – mruczał jej do ucha – zawsze byłaś taka...          
         Nie wiedziała, co się stało. Usłyszała jęk. Jęk człowieka, który od kilkunastu dni przetrzymywał ją w jakiejś ciemnej piwnicy i znęcał się nad nią. Poczuła jakiś zimny przedmiot w swojej prawej dłoni. Jakaś ciepła maź oblepiła jej ręce. Kolejny jęk bólu. Mężczyzna odsunął się od niej. Słyszała, jak jego oddech stał się rzężący i urywany. Spojrzała w dół na swoje dłonie. Nóż. Czerwona cieć, która przemoczyła brudny, biały t-shirt, który miała na sobie. Kropelki krwi kapały z jej palców na brudną podłogę. Odrzuciła metalowy przedmiot. Rozpaczliwie zaczęła wycierać dłonie w koszulkę. Usłyszała chrapliwe kaszlnięcie i dostrzegła jakiś ruch. Puściła się pędem w stronę światła. Światła, które zwiastowało upragnioną wolność.