piątek, 25 września 2020

56.

 Bez większego pieprzenia, zapraszam na 56.! 

Może nie najlepszy, ale okres przejściowy między paroma wydarzeniami i sytuacjami też się przyda. Wiem, że czas szybko płynie, a blog stoi w miejscu, ale starość nie radość i inne takie.

Czytajcie, komentujcie, bo to i tak wszystko dla Was!

PS. W końcu tajemnica, którą sporo czasu skrzętnie ukrywałam i zasygnalizowałam w okolicy rozdziału 44. ujrzy światło dzienne! 

Enjoy! Chociaż w tym przypadku ciężko mówić o radości...

***

- Matt, skończ chrzanić. Nie jestem ani ślepy, ani tym bardziej głupi – mruknął i sięgnął po szklankę bursztynowego płynu. - Uprzedzałem, żebyś…

- Jon, na miłość boską! Nie traktuj mnie jak dziecka. - Uciął poirytowany mężczyzna i poluzował krawat. - Jakbyś nie zauważył, mam pierdolone trzydzieści trzy lata! Jestem dorosły, tak samo jak ona.

Wiedział, że w końcu do tego dojdzie. Wiedział, że nadejdzie dzień, w którym jego starszy brat zacznie robić mu wykłady i karmić go umoralniającą gadką. Dokładnie tak jak się spodziewał, do Jona nie docierały żadne argumenty. A wszystko przez to, że wpadł do niego z wizytą w nieodpowiedni dzień. Wszystko przez to, że kompletnie zapomniał o jej obecności i nie uprzedził, że pojawił się najstarszy z McKaganów. Nawet nie chciał myśleć, jakie mieli miny, gdy zobaczyli siebie nawzajem. Z pewnością Marta była po prostu zaskoczona i trochę zawstydzona, że Jon zastał ją w tym domu o tak wczesnej porze. Ale on… Jon zapewne został wytrącony z równowagi, gdy pojawiła się w kuchni w tej obłędnej sukience, jakby właśnie wybierała się na randkę. Nie musiał się zastanawiać i analizować. Wystarczyło dodać dwa do dwóch, żeby wiedzieć, co to wszystko znaczy. Wystarczyło zobaczyć rumieniec na jej twarzy i niedający się z niczym pomylić błysk w oczach.

- Kurwa, Matt! To ciągle jest żona twojego... NASZEGO brata!

- Z całym szacunkiem, Jon, ale mam głęboko w dupie to, czy oni są jeszcze małżeństwem czy nie! Dla mnie Marta jest przede wszystkim przyjaciółką i bliską mi osobą. Dopiero później myślę o tym, że NIESTETY jest też żoną Duffa.

- Jest twoją przyjaciółką i to daje ci prawo do uwodzenia i mieszania jej w głowie?! -Jon uderzył dłonią w stół. - Matt, co z tobą?!

- Nikomu, kurwa, nie mieszam w głowie! - Całkiem ściągnął krawat i cisnął go w kąt. Po co w ogóle on go zakładał? - Za kogo ty mnie masz, co? Myślisz, że planowałem z premedytacją zaciągnąć ją do łóżka i się pieprzyć, jak tylko nadarzy się okazja? Myślisz, że tylko czekałem, aż Duff się znudzi, żeby wsadzić w nią swojego fiuta?

- Nie bądź wulgarny, Matt… to kompletnie do ciebie nie pasuje…

- To ty przestań prawić mi kazania! - rozlał końcówkę whisky do dwóch szklanek i przesunął jedną w stronę swojego najstarszego brata. - Jon… proszę, nie rób ze mnie jakiegoś napalonego gnoja. To nie jest takie…

- Jakie? - Starszy z McKaganów z rezygnacją przyjął alkohol i spojrzał na Matta. - Wyjaśnisz mi, co… jak… co ci w ogóle strzeliło do głowy?


Była pogrążona w niespokojnym śnie. Nawet nie wiedziała skąd ten niepokój. W końcu nie śniło jej się nic traumatycznego. W zasadzie miała wrażenie, że to całkiem neutralne obrazy. A może to nie o to chodziło? Może to nie miało związku? Może to coś kompletnie z zewnątrz tak na nią oddziaływało? Może zaniepokoił ją szlochający i krzyczący przez sen mężczyzna, który leżał obok niej? Może to jego rozpaczliwe błagania i chaotyczne ruchy przez sen nie dawały jej spokoju?

Otworzyła oczy i z przerażeniem spojrzała na swojego najlepszego przyjaciela. Nawet nie wiedziała, co ma zrobić. Bała się w ogóle go dotknąć, ale z drugiej strony nie mogła pozwolić, żeby nadal trwał w tym dziwnym, przerażającym stanie.

- O matko… - podniosła się i próbowała obudzić gitarzystę, który miotał się, jakby był w amoku. - Izzy? Hej… obudź się… - poklepała go lekko po policzku i położyła dłoń na jego zbyt szybko unoszącej się klatce piersiowej – spokojnie… Jeffrey… otwórz oczy… hej?

Isbell zerwał się z łóżka i dysząc ciężko, jakby przed chwilą przebiegł maraton, rozejrzał się rozbieganym wzrokiem po ciemnym pomieszczeniu. Koszulka, którą miał na sobie, przykleiła się do jego mokrego od potu ciała. Dygotał, bynajmniej nie z zimna i nie potrafił uspokoić drżenia rąk. Nie docierało do niego nawet to, że nie był sam w łóżku. Przerażające sceny nie chciały uciec. Nawet wyrwanie się z tego koszmaru, nie mogło sprawić, że te obrazy wymażą się z jego świadomości. Przez tyle lat miał spokój i te przebłyski przeszłości nie nawiedzały go w snach. Czemu teraz? Dlaczego przeszłość dopadła go właśnie teraz? Dlaczego widział tak drastyczne sceny?

- Jezu… Izzy, co… co się dzieje? - zapytała spanikowana, wytrzeszczając na niego oczy.

Nigdy nie widziała go w takim stanie. Nawet wtedy, gdy kompletnie załamany i zdruzgotany opowiadał jej o Emily i w roztrzęsieniu nie potrafił stłumić płaczu. Co musiało mu się przyśnić, że teraz dygotał na całym ciele i nie potrafił skupić na niej wzroku. Co musiało go gnębić w sennych koszmarach, że widziała w jego oczach rozpacz pomieszaną z obłędem.

- Izzy? - odezwała się niepewnie i nie wiedząc, co mogłaby zrobić, ostrożnie pogładziła go po rozpalonej twarzy. - Wszystko… wszystko ok?

- C-co… co się… - w końcu udało mu się spojrzeć w jej oczy – ona… ona o-odeszła… i… zabrała… moje… m-moja przyszłość… - dukał, próbując zrobić cokolwiek, co ukoiłoby jego ból.

Po chwili, nie zważając na nic, wtulił się w piersi dziewczyny i rozszlochał jak małe dziecko. Modlił się, żeby przyniosło to choć chwilową ulgę. Jeśli ona mu nie pomoże, to nic innego nie będzie w stanie uśmierzyć tego wszystkiego, co teraz czuł i przeżywał. Nic nie będzie w stanie zagłuszyć poczucia winy, które wrzeszczało w jego głowie. Nic nie będzie w stanie wymazać z pamięci tych traumatycznych obrazów.

- Błagam… - wyjęczał przez ściśnięte od szlochu gardło - ja już nie daję rady… już nie mam siły…

- Cii… spokojnie… - wyszeptała i niepewnie zaczęła gładzić go po głowie – j-jestem przy tobie… - przysunęła się bliżej i zaczęła leciutko się kołysać – Jeff… to był tylko sen… już wszystko w porządku...

Nawet nie wiedziała, jak bardzo się myli. W tym momencie dla tego mężczyzny nic nie było w porządku. Całe jego życie było jednym wielkim nieporozumieniem. Całe dorosłe życie zmagał się z przeszłością. Szukał ukojenia bólu i uciszenia wyrzutów sumienia, które trawiły jego duszę. Szukał odkupienia i wybaczenia, które mógł dostać tylko od dwóch osób. Jedna od kilkunastu lat nie żyła, a druga nigdy nie pogodzi się z tym, co zrobił. Nie był w stanie wybaczyć samemu sobie.

- Przestraszyłeś mnie… - wyszeptała, ciągle gładząc go uspokajająco po głowie i plecach. - Co się stało?

Odpowiedziała jej cisza, przerywana tylko jego niespokojnym oddechem. Nawet nie zmienił pozycji i na nią nie spojrzał. Trwał praktycznie w bezruchu, ciągle tuląc się do piersi brunetki. Miał nadzieję, że jej bliskość go uspokoi, że pozwoli wymazać te wszystkie straszne sceny, które raz po raz przemykały mu przed oczami.

- Chcesz coś na… uspokojenie? - odezwała się, gdy mężczyzna nieznacznie się od niej odsunął i próbował unormować oddech. - Matt dał mi kiedyś parę tabletek.

- M-masz wódkę? - zapytał i ciągle drżącymi dłońmi próbował zapalić papierosa.

- To… chyba nie najlepszy pomysł – mruknęła, ale widząc jego błagalny wzrok, skinęła głową. – Coś chyba powinno się znaleźć.

Pobiegła do kuchni, modląc się w duchu, by w lodówce stały jakieś zapasy Slasha. Zazwyczaj irytowała się, gdy widziała wódkę i inne trunki, które z takim umiłowaniem „degustował” jej przyjaciel, jednak teraz miała nadzieję, że mężczyzna nie zmienił swoich przyzwyczajeń. Boże… co się z nim dzieje, do cholery?! Czemu nic nie mówił? Przecież nie uwierzę, że to jednorazowa sytuacja! Pokręciła z niedowierzaniem głową i wyciągnęła dwie butelki przezroczystego płynu. Miała zabrać też szklankę, ale znając Stradlina, nie będzie się tym kłopotał.

- Izzy? - przyklęknęła przy nim i spróbowała spojrzeć mu w oczy. - Co się dzieje?

Wyciągnął z jej rąk alkohol i bez słowa, jednym pociągnięciem opróżnił pół butelki. Marta zamrugała i spojrzała na niego z niedowierzaniem. Pił wódkę tak jak normalni ludzie piją sok czy wodę. Nawet na ułamek sekundy się nie skrzywił. Niby była przyzwyczajona do ich pijaństwa, ale nie na taką skalę. Nawet nie wiedziała, jak miałaby to skomentować. Zresztą teraz nie interesowało jej to, ile i w jakim tempie wypije, ale powód, dla którego zamierzał się znieczulić.

- Masz jeszcze? - wycharczał przez zmęczone szlochem i podrażnione alkoholem gardło.

- Jeff… z-zwolnij...nie wypiłeś jeszcze tego, co przynio… - zaczęła i urwała, widząc jak odrzucił puste szkło i sięgnął po następną butelkę.

Nawet nie wiedziała, co powiedzieć. Po prostu patrzyła jak w rekordowym tempie opróżnia wszystkie zapasy alkoholu, jakie udało jej się znaleźć. Wiedziała, że to niezbyt dobra chwila, by prawić mu morały abo próbować wciągnąć go w rozmowę i zażądać wyjaśnień. Jednak patrzenie na to, jak upija się i traci kontakt z rzeczywistością, też nie było najszczęśliwszym pomysłem.

Nagle Izzy poderwał się z miejsca i chwiejnym krokiem ruszył w stronę telefonu. Wódka przytępiła jego zdolności motoryczne, ale jednocześnie dodała mu odwagi. Musiał się spieszyć. Wiedział o tym aż za dobrze. Musiał zdążyć, zanim zabraknie mu odwagi. Zanim znowu pogrąży się w marazmie, z którego nie potrafił się wydostać i otrząsnąć. W myślach nie raz, nie dwa wybierał ten numer. Teraz zastanawiał się, czy będzie miał wystarczające jaja, by wybrać go na tarczy telefonu.

- Haa-aalo? - usłyszał zaspany głos i stłumione ziewnięcie.

- J-ja… Jestem… jestem gotowy, ż-żeby porozmawiać – wybełkotał, nie zważając na zaskoczony wzrok Marty, która podeszła do niego, myśląc, że mężczyzna nie da rady utrzymać się samodzielnie na nogach. – Te-eraz...

- Panie… Isbell, jest środek nocy… ja... – wymamrotała, a mężczyzna usłyszał w jej głosie zawahanie. - Niech mi pan da pół godziny, dobrze?

- Co?

- Porozmawiamy… za pół godziny, jak pan przyjdzie. Proszę wziąć taksówkę – powiedziała i nie czekając na odpowiedź, odłożyła słuchawkę.


Stał pod drzwiami i niecierpliwie czekał, aż kobieta otworzy mu drzwi. Ledwo docierał do niego fakt, że była czwarta nad ranem, a on czekał na swoją terapeutkę i na kolejną sesję. Może gdyby wypił mniej, zrozumiałby jak dziwna i nienormalna jest ta sytuacja. Może gdyby wypił mniej, w ogóle nie znalazłby w sobie odwagi i nie przyszedłby tutaj?

- Przepraszam, że w takim stroju… - Linton otworzyła mu drzwi w piżamie i narzuconym na ramiona szlafroku. - Zazwyczaj nie przyjmuję pacjentów o tak nieludzkiej porze. - Odsunęła się i wpuściła go do mieszkania. - Pił pan… - zauważyła i zmarszczyła brwi – a nawet jest pan bardziej niż pijany, Jeffrey. Wie pan, że w normalnej sytuacji wyrzuciłabym pana z sesji, prawda?

- Nie dało… inaczej nie dałbym rady – mruknął i drżącą dłonią sięgnął po papierosa.

- Udawajmy, że tego nie widzę – burknęła i gestem zaprosiła go do salonu. - Przepraszam, że nie w gabinecie, ale… - wzruszyła ramionami – napije się pan kawy? Ja muszę, jeśli mam zachować przytomność.

Patrzyła, jak Izzy wtoczył się do pomieszczenia i opadł na kanapę. Pokręciła z niedowierzaniem głową i zastanawiała się, gdzie zniknął jej zdrowy rozsądek. Był środek nocy, a ona, ubrana w piżamę i szlafrok, wpuściła do domu, w którym mieszkała sama, obcego i kompletnie pijanego mężczyznę. Nie miała pojęcia, jak mógł się zachowywać po spożyciu niebotycznej ilości alkoholu. Nie miała pojęcia, czy jest wtedy agresywny i czy nie stwarza zagrożenia. A mimo to siedział teraz w jej salonie, a ona zamierzała wysłuchać wszystkiego, co ma jej do powiedzenia.

Stradlin ukrył twarz w dłoniach i milczał. Trzymany między palcami papieros powoli wypalał się niebezpiecznie blisko włosów gitarzysty, który nawet nie zwracał na to uwagi. Jeśli zachował trzeźwość umysłu, z pewnością bił się teraz z myślami, czy dobrze zrobił, przychodząc tutaj. Podejrzewała, że właśnie układał sobie w głowie, co mógłby jej powiedzieć i ile zdradzić. O ile w ogóle był w stanie cokolwiek wyartykułować, bo nigdy nie widziała tak zalanego człowieka. Zwłaszcza, że najprawdopodobniej zaprawił się w bardzo krótkim czasie. Gdy rozmawiała z nim przez telefon, niecałe czterdzieści minut temu, był chyba jeszcze całkiem trzeźwy, choć już wtedy plątał mu się język.

Patrząc na niego, widziała wrak człowieka. Od pierwszej sesji wiedziała, jak bardzo jest poranionym na duszy i skrzywdzonym przez los mężczyzną. Teraz to wszystko się uzewnętrzniło i nie musiał się nawet odzywać, by być ucieleśnieniem wszystkiego, co przeżywał i ukrywał przez lata.

Zniknęła na chwilę w kuchni i po chwili wróciła z parującym dzbankiem i dwoma kubkami. Rozlała ciemny napój i usiadła w fotelu podkulając nogi. Może i w tym momencie złamała wszystkie normy i postąpiła tak nieetycznie, że powinna stanąć przed komisją, ale miała to gdzieś. Patrząc na tego mężczyznę, wiedziała, że to, co dziś usłyszy, będzie ważniejsze i bardziej przełomowe niż cała ich dotychczasowa terapia. Zresztą, czy ostatnio nie mówiła mu i nie oferowała pomocy o każdej porze dnia i nocy? Może mówiła metaforycznie o tych późnych godzinach, jednak skoro doszło do takiej sytuacji, nie mogła go zostawić w potrzebie. To by było kompletnie nie w jej stylu. Zwłaszcza, że jej zdaniem ten mężczyzna był praktycznie na skraju poważnego załamania nerwowego.

- Jest pan gotowy, Jeffrey?

- C-chyba tak… - oderwał dłonie od twarzy i spojrzał na nią wzrokiem pozbawionym nadziei.

- Ok… więc historia pana i Emily… - zaczęła łagodnie i w ramach zachęty ciepło się do niego uśmiechnęła. - Co się wtedy jeszcze wydarzyło?

- Odeszła… zabrała mi wszystko… - z zaszklonych oczu popłynęły pojedyncze łzy - w-wszystko… rozumie pani?

- Mówił pan już o tym… mieliście plany na wspólną przyszłość, a wraz z jej śmiercią…

- Zabrała ze sobą d-dziecko… - wyszeptał. - N-nasze wspólne, p-przyszłe dziecko...

Ponownie ukrył twarz w dłoniach, a ona nie odrywała od niego oczu. Nie śmiała pytać, czy mówił hipotetycznie i metaforycznie, czy opowiadał jej o faktach. W zasadzie w jego stanie, obie opcje wydawały się równie prawdopodobne. Linton podejrzewała jednak, że to, o czym mówił, naprawdę wydarzyło się kilkanaście lat temu. W ciszy słuchała jego szlochu i zastanawiała się, jak pomóc mu przejść przez tę niecodzienną sesję. Wiedziała, że siłą niczego nie osiągnie. W tym przypadku gnębienie go pytaniami i chęć wyciągnięcia z niego prawdy, doprowadziłyby do przykrych konsekwencji.

- Powiedzieli… B-boże… dlaczego ona… - wyrzucał z siebie nieskładne słowa zniekształcone przez szloch i drżenie głosu - dlaczego m-mnie nie słuchała? - Zatopił palce w swoje kruczoczarne włosy i zacisnął na nich pięści. -T-trzeci… to był… trzeci m-miesiąc…

- Dowiedział się pan tego, gdy poprosili pana o… potwierdzenie tożsamości? - zapytała cichym głosem i uważnie obserwowała mowę jego ciała.

- Oni nic… oni w ogóle nie chcieli… traktowali mnie jak gówniarza… jak o-obcego… - wybełkotał. - P-pastor mi… jemu powiedzieli… dzień po p-pogrzebie…

Rozszlochał się jeszcze bardziej i nie potrafił wydusić z siebie jakiegokolwiek słowa. Jeszcze nigdy nie czuł tak wszechobecnego i paraliżującego bólu. To, co teraz się z nim działo, było jeszcze gorsze niż to, co przeżywał po stracie Emily i informacji, że w chwili śmierci była w ciąży. Wtedy poza żałobą głównymi emocjami, jakie odczuwał, był szok i niedowierzanie, złość i rozczarowanie. Teraz po tylu latach od tych tragicznych wydarzeń i po tylu latach ukrywania przed światem swojej historii, wszystko spadło na niego jak lawina, której nie sposób zatrzymać. Pękła tama, którą tak rozpaczliwie budował i uszczelniał, gdy na jej powierzchni pojawiła się nawet najmniejsza rysa. Był tak pogrążony w marazmie i rozrywającym mu serce bólu, że nie spostrzegł, że kobieta usiadła obok niego i próbowała mu coś podać.

- Jeffrey, niech pan to wypije – poczuł jej dłoń na ramieniu i gdy w końcu podniósł wzrok i zdołał na chwilę pozbyć się napływających do oczu łez, dostrzegł wypełnioną przezroczystą cieczą szklankę. - To tylko woda z cukrem… pomoże się panu choć trochę uspokoić.

Patrząc na jego drżące jak u chorego na parkinsona ręce, zastanawiała się, jak wiele brakuje mu do znalezienia się na skraju załamania. W całej swojej karierze nie miała jeszcze takiego pacjenta jak on. Nawet jej najbardziej kłopotliwy i skomplikowany „klient” nie sprawiał, że czuła się tak bezradna. Nawet w przypadku Matta McKagana nigdy nie miała tak poważnego dylematu. Nawet u tego lekomana po próbie samobójczej nie widziała tak bezkresnej rozpaczy. McKagan nie zbliżył się do stanu, w jakim teraz znajdował się Stradlin, nawet gdy walczył z silną depresją. Idiotko… przecież nie pomożesz mu tym pieprzonym cukrem! Jemu za chwilę potrzeba będzie silnych leków uspokajających i hospitalizacji! Przeklinała w myślach i pluła sobie w brodę, że pozwoliła mężczyźnie zjawić się u siebie w środku nocy. Nie dość, że już teraz wszyscy koledzy po fachu traktowali ją jak pariasa, to gdyby w tym momencie zawiozła go do jakiegokolwiek szpitala, doprowadziliby do odebrania jej prawa do wykonywania zawodu.

- Nasze d-dziecko… gdyby tylko… - dygotał tak, jakby siedział nago na dwudziestostopniowym mrozie - g-gdyby mnie wtedy posłuchała... - jakimś cudem udało mu się wyciągnąć papierosa i umieścić go między drżącymi wargami – o-oboje by ż-żyli… m-miałoby teraz… miałbym nastoletnie… b-byłbym ojcem…

- Nie musisz już nic mówić – nawet nie zauważyła, że porzuciła formalny ton i zaczęła mówić do niego po imieniu. - Wyrzuciłeś to z siebie i teraz spróbuj spokojnie oddychać… - wyciągnęła z jego dłoni zapalniczkę i pomogła mu odpalić Marlboro. - Najgorsze już za tobą… - pogładziła go niepewnie po ramieniu i dodała - teraz wymyślimy coś, żeby ci pomóc.

Być może późna godzina, być może stan, w jakim znalazł się jej pacjent, sprawił, że kobieta wyszła z roli psychoterapeuty, psychiatry, psychoanalityka, czy jakkolwiek była przez swoich klientów nazywana. Zachowywała się, jakby miała przed sobą znajomego albo przyjaciela, który potrzebuje wsparcia i pocieszenia, a nie medycznego, czy wystudiowanego bełkotu. Może to go choć trochę uspokoi i pozwoli jej na wykonanie jednego telefonu?

- Halo? Ja… przepraszam, że dzwonię o takiej porze… - po kilkunastu minutach przeprosiła na chwilę Stradlina i podeszła do telefonu, który znajdował się po drugiej stronie salonu. - Mam… nietypową prośbę…

- Abby? - dobiegł ją niski, przyjemnie zaspany głos, który w normalnej sytuacji doprowadziłby jej serce do szybszego bicia. - Co się dzieje?

- Mógłbyś do mnie teraz przyjechać?

- Jest środek nocy i to chyba nie jest… dobry pomysł – mruknął, tłumiąc ziewnięcie. - Miałem dziś naprawdę parszywy dzień… poza tym...

- Mam u siebie pacjenta… - zaczęła niepewnie.

- Co?! Jest… nie ma nawet czwartej!

- Matt… to dość specyficzna sytuacja. Proszę, przyjedź i… weź ze sobą swoje leki.

- Abby, co…

- Nie prosiłabym o to, ale… posłuchaj – obróciła się przez ramię i spojrzała na Izzy’ego, który od kilku minut siedział w kompletnym bezruchu. - Jest u mnie twój przyjaciel… - zniżyła głos - pijany i załamany Jeff Isbell. Obawiam się, że jest na skraju załamania nerwowego i za chwilę nie będę…

- Daj mi dziesięć minut – rzucił szybko i zanim zdążyła coś jeszcze powiedzieć, odłożył słuchawkę.


Nosił na rękach kilkumiesięcznego chłopczyka i próbował nie wyrwać go ze snu. Nie do końca znał się na dzieciach, ale ten maluch podbił jego serce. I jeszcze miał to szczęście, że został jego ojcem chrzestnym. Był bardzo zaskoczony, gdy świeżo upieczeni rodzice poprosili go o tę rolę. Jeszcze bardziej był zaskoczony, gdy dowiedział się, że Maria w ogóle była w ciąży. Ostatnio Bach tak często kłócił się ze swoją żoną, że Rachel myślał, że ich małżeństwo chyli się ku upadkowi, a tutaj Paris doczekał się braciszka.

- Dzięki, że wpadłeś – Maria wróciła do pokoiku dziecięcego i z rozczuleniem popatrzyła na mężczyznę. - Może też byś o tym pomyślał, co?

- Do tego to chyba potrzebuję jakiejś kobiety – mruknął i ostrożnie podał jej małego Londona. - A ta, z tego co wiem, nie jest mną zainteresowana.

Uśmiechnął się krzywo i udawał, że zapatrzył się na karuzelę wiszącą nad łóżeczkiem. Ciągle bolała go sprawa z Kate. Jeszcze jakiś czas temu łudził się, że zraniona przez Sixxa kobieta, będzie szukała u niego pocieszenia i coś z tego wyjdzie. W końcu przespali się ze sobą po tej nieprzyjemnej konfrontacji McKagan z muzykiem z Motley Crue, było miło; wiedział, że Kate lubi spędzać z nim czas, że dobrze czuje się w jego towarzystwie. Jednak to wszystko było niewystarczające. Pluł sobie w brodę, że nie walczył; że tak szybko porzucił temat i przystał na postanowienie kobiety. Gdyby się uparł i starał o nią, czy teraz nie byliby ze sobą szczęśliwi? Czy nie znalazłby żadnego ekwiwalentu, który mógłby zastąpić rodzicielstwo?

- Powinieneś dać komuś szansę – powiedziała cicho i ułożyła syna w łóżeczku. - Nie możesz całe życie być taki niedostępny. I zimny.

- Jaki? - zapytał unosząc brwi i zgodnie z jej sugestią, opuścili sypialnię i skierowali się do salonu.

- No Bolan, kiedy ostatni raz pozwoliłeś się komuś do siebie zbliżyć? I nie mam na myśli tych kurewek, które z wami jeżdżą – zastrzegła od razu.

- To kurewsko niesprawiedliwe, Maria – burknął i sięgnął po szklankę z whisky, którą mu wcześniej przygotowała. - Dobrze wiesz, że ktoś, na kogo czekam, po prostu mnie, kurwa, nie chce!

- A próbowałeś chociaż? - nie zważała na jego oburzoną minę i kontynuowała – No nie patrz tak na mnie. Jak dla mnie, to po prostu schrzaniłeś sprawę i się nie starałeś. Stradlin wcale nie jest lepszy od ciebie, a jakoś…

- Stradlin?! Co Izzy ma do tego?

- Rachel, ty jesteś ślepy czy głupi? Przecież oni od kilku dobrych miesięcy pieprzą się i bawią w pseudo rodzinę!

Bolan poczuł bolesny ucisk w sercu. Sam nie wiedział, czy faktycznie nie pokojarzył faktów, które strzępkami do niego dochodziły, czy po prostu nie chciał ich zaakceptować. Łatwiej było przyjąć do wiadomości, że Kate wróciła do swojego dawnego trybu życia i chodziła do łóżka z różnymi muzykami, nawet jeśli nie jeździła z nimi na trasy, niż że upatrzyła sobie na stałe jednego z nich i próbowała tworzyć z nim związek. Maria miała rację – Izzy wcale nie był lepszym człowiekiem od niego. Więc dlaczego Kate wybrała właśnie jego? Był lepszy w łóżku? Był mniej wymagający? Udzielił jej lepszej odpowiedzi na pytanie odnośnie powiększania rodziny? A może Kate wcale nic nie czuła do Bolana i basista sam sobie to ubzdurał?

- Co… co ty pierdolisz?

- Myślałam, że wiesz… - powiedziała niepewnie i zrobiła przepraszającą minę. - Niech to szlag, Rachel, przepraszam. Naprawdę myślałam, że to żadna tajemnica i wszyscy wiedzą, że ona pomieszkuje ze Stradlinem.

- Kurwa mać…

Bolan przymknął oczy i starał się uspokoić. Zabolało jak diabli, ale nie chciał, żeby Maria robiła sobie wyrzuty. To przecież nie jej wina. Nie powinna zawracać sobie tym głowy. Zwłaszcza, że nawet mały London nie sprawił, że zdołała dogadać się z Bachem i przestała oskarżać go o zdrady na każdym możliwym kroku. Teraz znowu wykopała go parę dni temu z domu. Nawet nie był pewny, który to już raz. Tym razem wokalista Skid Row wylądował z mieszkaniu Dave’a Sabo i zamiast próbować przekonać Marię o swojej niewinności, zalewał się w trupa wszystkim, co wpadło mu w ręce.

- Ale… to… to chyba już nieaktualne. Ostatnio znowu przyczepiła się do Sebastiana – spochmurniała i dodała – a on ciągle tylko do niej lata i chuj jeden wie, co robią. Tak jakby nie wiedziała, że mamy maleńkie dziecko w domu i może mój pieprzony mąż mógłby mi przy nim pomóc!

- To dlatego wyjebałaś go z domu? - zapytał, żeby zmienić temat. - Dlatego, że widuje się z Kate?

- Dlatego, że poświęca jej tyle czasu! Dlatego, że jest dla niego ważniejsza niż ja! I dlatego, że pewnie pieprzy ją na boku, mimo że ciągle się tego wypiera – wzburzona zerwała się z krzesła i podeszła do okna. - Wiem, że ciągle mnie oszukuje! Przez całe nasze cholerne małżeństwo zdradza mnie z nią, jak tylko ma okazję!

- Maria… - wstał i zbliżył się do niej, kładąc jej dłoń na ramieniu. - Maria, co ty mówisz?

- A może tak nie jest? - odwróciła się do niego ze łzami w oczach. - Przecież widzę, jak on na nią patrzy i jak się przy niej zachowuje. Wiem, kim ona jest i po co jeździła z wami na koncerty…

- Daj spokój. Teraz oni się po prostu przyjaźnią. Wiem, że to dość specyficzna i popierdolona relacja, ale oni od lat nie…

- Jasne… jak mam ci wierzyć? Jak mam jej wierzyć? Przecież nie chodzisz za nimi i nie sprawdzasz, co robią w łóżku.

- Ale jestem jego przyjacielem – westchnął i pogładził Marię pocieszająco po plecach. - I naprawdę… od lat nic, kurwa, między nimi nie ma. Nie mówię, że Bach nigdy jej nie posuwał, ale wydaje mi się, że odkąd Paris się pojawił, to Kate sama postawiła granicę. Wiem, że wiesz swoje, ale ona naprawdę nie jest tym, za kogo ją masz.

- A za kogo ją mam?

- No… nie wiem? Za puszczalską sukę, która z premedytacją pieprzy się z żonatymi facetami?

- Chciałabym ci wierzyć – wymamrotała i nerwowo wytarła samotną łzę, która potoczyła się po jej policzku. - Ale on ostatnio nawet nie próbuje zaprzeczać… nawet nie próbuje udawać i przekonywać mnie, że nie mam powodu do robienia awantur!

- Maria, posłuchaj… ja wiem, że ten dupek nie jest idealnym facetem i daje ci kurewsko dużo powodów do zazdrości, igra z twoimi uczuciami i traktuje podryw jak sport – urwał na chwilę, zastanawiając się czy właśnie nie pogrąża swojego najlepszego kumpla. - Ale mimo wszystko teraz wie, gdzie jest granica. I…

Urwał, słysząc bełkotliwy, znajomy głos. Głos, który dość nieudolnie śpiewał utwór, nad którym ostatnio pracowali razem z Dave’em. Maria zerknęła przez okno i dostrzegła pijanego Bacha, który wręcz wydzierał się, próbując nadać słowom melodię.


Slowly I heal the love that's found its way
Onto another path in times of change
Crossing a bridge unknown
Hoping our strength will hold
Should they both let go then let me lay
...Let me lay

Show me a sign
To a light that shines
One direction into another
Sheltered peace of mind

Somehow I lost a piece of memory
Somehow I know my legs will carry me
Searching for circle's end
Hoping the wounds will mend
Should they scar, then it was meant to be

- I błagam… wybacz mu, cokolwiek przeskrobał, bo jeszcze parę takich „koncertów” - skrzywił się, słysząc pijacki fałsz w głosie Bacha. - I stracimy wszystkich fanów…

- Przysięgasz, że nic go nie łączy z McKagan?

Skinął głową i objął ją na chwilę ramieniem, by ją pocieszyć i uspokoić. Nie chciał tego mówić, ale gdyby jej oskarżenia się potwierdziły, były bardziej niż wkurwiony na wokalistę Skid Row. Przecież w ich zespole nie było tajemnicą, co Bolan czuł do Kate i byłoby ogromnym skurwysyństwem ze strony Sebastiana, gdyby ten w jakiś sposób zalecał się do byłej groupie. Poczułby się zdradzony w najgorszy możliwy sposób. No prawie. Jeszcze gorzej czuł się z faktem, że jego Katie regularnie pieprzyła się ze Stradlinem i jak widać świetnie się ze sobą bawili. Naprawdę nie był w stanie pojąć, w czym Izzy był lepszy. Od kiedy Maria powiedziała, co łączy tę dwójkę, w jego głowie ciągle kołatały się te same pytania. Jest lepszy w łóżku? Chce dać Kate to „więcej”, o którym wtedy rozmawiali? Dał jej lepszą odpowiedź na pytanie o założenie rodziny?

- Dzięki, Rachel – wymamrotała Maria, ciągle wtulona w jego klatkę piersiową. - Dobry z ciebie przyjaciel. Mam nadzieję, że ułożysz sobie życie i będziesz szczęśliwy.


- Kate? - Marta zawołała za dziewczyną, która właśnie wyszła z gabinetu Matta. - Słuchaj… bo chciałam… czy u Izzy’ego wszystko w porządku? - zapytała z troską w głosie.

- A czemu mnie o to pytasz? - bardziej burknęła, niż odpowiedziała.

- Ostatnio ledwo ze mną rozmawia i chyba nie za bardzo chce mnie widzieć… Za każdym razem jak chcę go odwiedzić, to mam wrażenie, że jest w domu, ale nie otwiera. Pomyślałam, że może coś wiesz?

- Bo może jest cholernym, samolubnym dupkiem? Nie pomyślałaś o tym? - powiedziała niezbyt przyjemnie i dodała – Nie chcę o nim rozmawiać i nie jestem jego cholerną żoną!

Brunetka wytrzeszczyła oczy i nie zdążyła odpowiedzieć, bo wysoka kobieta odwróciła się na pięcie i pospiesznie odeszła. Była tak zaskoczona, że ledwo dotarło do niej, co Kate powiedziała. Może gdyby chwilę dłużej przypatrywała się bratanicy Duffa, zauważyłaby, że ma zaczerwienione oczy. Może dostrzegłaby smutek, który od jakiegoś czasu praktycznie nie schodził z jej twarzy. O co chodzi? Pokłócili się? Dlatego Kate była taka nerwowa? Dlatego Izzy nie chce ze mną rozmawiać, żebym niczego od niego nie próbowała wyciągnąć? Ciekawe… a może po prostu Kate ma dziś gorszy dzień? Może zapytam Matta, bo pewnie coś wie na ten temat... W końcu to jego bratanica. Podeszła do gabinetu swojego szwagra i cichutko zapukała. Usłyszała niewyraźne zaproszenie i otworzyła drzwi.

- Masz chwilkę?

Matt siedział pogrążony w myślach z pięścią przytkniętą do ust. Marta domyśliła się, że to stłumiło jego głos. Nie wyglądał najlepiej; zupełnie tak jakby się czymś martwił albo niepokoił. Może to rozmowa z Kate tak go wyprowadziła z równowagi? Może to po prostu kłopoty w restauracji?

- Tak, tak, siadaj – zerwał się szybko z krzesła i odsunął jej drugie, by mogła usiąść. - Przepraszam, zamyśliłem się. - Przejechał dłonią po twarzy, jakby tym samym miał odgonić złe myśli. - Napijesz się czegoś?

- Nie. Ja tylko na chwilę. Matt… - zaczęła niepewnie. - Czy u Izzy’ego i Kate wszystko w porządku? Eee… - zająknęła się, widząc jego wzrok. - Stradlin prawie w ogóle nie chce się do mnie odzywać. Teraz próbowałam zapytać Kate, czy coś się stało, to na mnie naskoczyła i wydaje mi się, że się pokłócili albo nawet… rozstali?

Zapadła cisza. McKagan zastanawiał się, co właściwie miałby powiedzieć swojej przyjaciółce. Relacja Kate i Isbella to była kompletnie odrębna i prywatna sprawa kobiety i nie miała żadnego związku z tym, czy Izzy rozmawia ze swoją przyszywaną siostrą czy nie. Czy w takim razie powinien o tym wspominać? Czy powinien skupić się na obecnym stanie psychicznym gitarzysty? Przecież doskonale wiedział, co się dzieje z mężczyzną i dlaczego unika Marty. Nie wiedział tylko, czy najpierw spróbować przekonać Isbella, żeby sam wyjawił brunetce prawdę? A może powinien uprzedzić ją przed szokiem, którego mogła poniekąd doznać, słysząc o rewelacjach, jakie nastąpiły w jego życiu?

- Ekhm… Marta… teoretycznie… nie powinienem ci tego mówić, ale... – potarł idealnie ogolony policzek i podjął decyzję. - Izzy ostatnio… zachowanie Izzy’ego ma związek z terapią, na którą od jakiegoś czasu chodził i… myślę, że najwyższy czas, żebyś jakoś zmusiła go do kontaktu z tobą, bo on celowo unika ludzi… zwłaszcza ciebie. On… eee… jakby to powiedzieć, przeżywa załamanie nerwowe i…

- Co?! J-jak to? Jakie załamanie? Dlaczego?

- Nie wiem, naprawdę nie wiem. - wstał z miejsca i przysiadł na biurko koło niej. - Jakiś czas temu Abby… to znaczy nasza… eee… jego terapeutka, zadzwoniła do mnie i okazało się, że na jednej z sesji… - westchnął i kontynuował – nie wiem, o co chodzi, nie wiem, co się stało, co jej powiedział, ale kompletnie się załamał i hm… posypał. Abby co jakiś czas go odwiedza i próbuje z nim rozmawiać. Mnie parę razy wpuścił do domu, ale…

- Ja… j-ja… - wpatrywała się w niego niewidzącym wzrokiem, kompletnie oszołomiona tym, co usłyszała. - Powinnam… j-ja muszę wyjść… - poderwała się z fotela i spojrzała niepewnie na Matta. - Ja…

- Nie ma problemu – uciął szybko, wiedzą, że kobieta chce go prosić o zwolnienie z pracy. - Zaczekaj moment, ok? - Sięgnął po marynarkę, która leżała rozłożona na kanapie i kładąc kobiecie dłoń w okolicy nerek, skierował ją ku drzwiom. - Podwiozę cię, tylko zerknę na chwilę na kuchnię.


Od samego myślenia, co mogło się stać, robiło jej się słabo. Jak długo Stradlin ignorował jej telefony i się nie odzywał? Dwa tygodnie? Trzy?? A może to już miesiąc od tej przerażającej nocnej akcji? Co przez ten czas przeżywał? Z czym się mierzył? Dlaczego nie poprosił jej o pomoc? Czemu siedział sam ze swoimi przeżyciami i przeszłością? Kobieta była praktycznie pewna, że jego stan dotyczy poniekąd Emily. Chryste, Jeff, zabiłabym cię za to, że nic mi nie powiedziałeś! Przecież… przecież cię kocham i nie mogłabym cię zostawić w potrzebie! Przecież nawet nie musiałbyś nic mówić! Ja nie musiałabym niczego mówić i cię pocieszać, ale po prostu bym była! Jak tylko podjechali, chciała pobiec do drzwi i dobijać się do skutku. Matt powstrzymał ją, łapiąc szybko za rękę. Zaproponował, że to on zapuka i uda, że chce wejść do Izzy’ego. Przecież wystarczyło tylko, że gitarzysta otworzy drzwi i zaskoczony gościem, nie zdąży ich ponownie zamknąć.

- Izzy! Otwórz, przyniosłem ci leki! - Zawołał McKagan, waląc dłonią we framugę i zniżył głos, tak by tylko Marta go usłyszała – nie jestem z tego dumny, ale Stradlin faszeruje się moimi lekami na uspokojenie, więc nie mam pojęcia, w jakim jest stanie. - Zrobił przepraszającą minę i ponownie załomotał w drzwi. - Stradlin! To ja, Matt!

Kiedy usłyszeli powolne kroki, Matt mruknął, że na wszelki wypadek poczeka w samochodzie i gdyby potrzebowała jakiegoś wsparcia wystarczy, że go zawoła. Kiwnęła niepewnie głową i wciągnęła mocno powietrze, gdy Izzy przekręcał zamek.

- Co do… - Zanim Stradlin zdążył zareagować i zatrzasnąć drzwi, Matt przesunął stopę na próg i praktycznie wepchnął Martę do domu.

- Mój Boże… - jęknęła kobieta i wlepiła wzrok w swojego przyszywanego brata.

Powiedzieć, że wyglądał źle, to nie powiedzieć nic. Wymięta koszula, której nie zmieniał chyba od kilku dni, wisiała na nim, jakby była o rozmiar za duża. Przetłuszczone włosy w kompletnym nieładzie zakrywały mu przeraźliwie bladą twarz. Policzki pokrywał mu gęsty, kilkunastodniowy zarost. Przygarbiona sylwetka idealnie odwzorowywała obraz pokonanego i zrezygnowanego człowieka. Patrzył na nią przekrwionym, nieobecnym wzrokiem.

- Co ty tu robisz – wymamrotał głosem praktycznie wypranym z emocji. - Proszę… zostaw mnie, kurwa, samego…

Walczyła ze sobą, żeby się nie rozpłakać. Wypuściła powoli powietrze, próbując powstrzymać napływające do oczu łzy. Miała ochotę go udusić za jego upór i zgrywanie twardziela, a jednocześnie chciała pocieszyć i w jakikolwiek sposób ulżyć jego cierpieniu. Cierpieniu, o którym ciągle nie miała pojęcia.

- Ty głupku! - wyszeptała i w jednej chwili zmniejszyła dystans między nimi. - Przecież wiesz, że nigdy cię nie zostawię! Do cholery, Jeff, co ty sobie myślałeś?!

Rzuciła mu się na szyję i przytuliła z takim impetem, że mężczyzna aż się zachwiał. Przymknął oczy i zaciągnął się jej zapachem. Dziękował opatrzności, że niecałą godzinę temu nafaszerował się lekami uspokajającymi od Matta. Czuł przyjemny odlot i kojące wypranie z silnych emocji. Gdyby nie te leki, teraz, tuląc się do jej ciepłego ciała, pewnie rozkleiłby się jak dziecko. Właśnie z tego powodu unikał jej tyle czasu. Właśnie dlatego praktycznie zamknął się w czterech ścianach, nie chcąc dopuścić do siebie nikogo bliskiego. Dlatego praktycznie zerwał kontakt i z nią i z Kate. Kate. W przebłyskach trzeźwości zżerały go wyrzuty sumienia, że tak potraktował te kobiety. Jedną, jedyną, która chciała tworzyć z nim jakikolwiek związek i która akceptowała jego wady i niedoskonałości. Drugą, która darzyła go bezwarunkową, siostrzaną miłością i była jedynym światełkiem, w jego pogrążonym w mroku życiu.

- Nie uciekaj ode mnie, Jeff… - szepnęła. - Cokolwiek się dzieje, zawsze będę przy tobie…

Zdał sobie sprawę, jak rzadko zwracała się do niego prawdziwym imieniem. Może to i lepiej, bo gdy miewał ciężki okres, pogrążał się tym jeszcze bardziej. Z ulgą przyznał, że na szczęście kobieta nie wie, jak mówiła do niego Emily. Pękłoby mu serce, gdyby usłyszał od Marty tę pieszczotliwą formę, której używała w ostatnich miesiącach życia jego ukochana. Jeffy… Nie miał pojęcia, skąd wytrzasnęła takie zdrobnienie, ale uwielbiał, gdy tak do niego wołała. Boże… jeśli w ogóle istniejesz… daj mi, kurwa, siłę…

- Nie… nie powinnaś tu przychodzić – wymamrotał i oderwał się od niej, patrząc zamglonym wzrokiem na jej zatroskaną twarz. - Nie powinnaś teraz…

- Skończ pierdolić – burknęła i czule pogładziła zarośnięty policzek mężczyzny. - Nie chcesz rozmawiać to trudno, ale nie myśl, że się mnie pozbędziesz, Jeff.

Złapała go za rękę i zaprowadziła do salonu. W skrócie, pomieszczenie przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy. Kiedy ostatnio tu była, nie panował tu pedantyczny porządek, ale można było bez problemu się przemieszczać. Teraz dotarcie do kanapy wymagało odgarnięcia i ominięcia sterty śmieci, brudnych ubrań, jednorazowych opakowań po jedzeniu, petów, pustych fiolek po lekach, butelek po alkoholu i Bóg jeszcze wie czego. Owszem Marta wiedziała, jakie Izzy ma zdolności do zapuszczania mieszkania, gdy miał problemy, ale to co zobaczyła teraz, przebiło najśmielsze wyobrażenia. Jednak nie to było teraz najważniejsze.

- Jesteś naćpany, prawda? - W końcu usadziła go na kanapie i spróbowała spojrzeć mu w oczy.

- Tylko Xanax i Klomipramina – mruknął i zamrugał, próbując skupić na niej wzrok. - Nie biorę już twardych dragów, przecież wiesz.

- I zapijasz to alkoholem?! - zerknęła na blat szafki, na której leżały pigułki i napoczęta butelka whisky. - Jeffrey, na miłość boską…

- Proszę… muszę… muszę się jakoś znieczulić - jęknął i odwrócił od niej twarz. - Marta… czy… c-czy jeśli coś ci powiem… czy będziesz męczyć mnie… pytaniami? Czy będziesz… czy p-pozwolisz mi…

- Po prostu mów – złapała go za rękę i mocno ścisnęła.

Ogarnęła go panika. Z jednej strony chciałby wyznać jej wszystko; zdradzić jej największą z tajemnic; wyrzucić z siebie cały żal i ból; znaleźć ukojenie. Jednak kompletnie nie miał pojęcia, co i jak powiedzieć. Nie miał pojęcia, jak kobieta zareaguje. A jeszcze bardziej obawiał się swojej reakcji. Przecież doskonale pamiętał, jak zachował się w domu doktor Linton. Rozkleił się jak małe dziecko, a Abigail nie potrafiła go uspokoić bez silnych środków psychotropowych. Jak Marta miałaby zareagować na fakty z jego przeszłości? Jak miałaby spróbować go uspokoić? Co miałaby zrobić, żeby ukoić jego ból?

- Miałem… - wziął głęboki oddech i odchrząknął - m-mieliśmy z moją Emily… gdy u-umarła, b-była… była w ciąży – ukrył twarz w dłoniach, walcząc ze szlochem, który rozpaczliwie chciał się z niego wydostać.

Marta miała wrażenie, że jej serce na chwilę przestało bić. Oddałaby wszystko, żeby okazało się, że się przesłyszała. Jednak prawda boleśnie przedostawała się do umysłu. Ostatni element układanki wskoczył na właściwe miejsce. Przez cały ten czas miała wrażenie, że Izzy coś przed nią zataił. Czasem widziała w jego spojrzeniu dojmujący, przeszywający do szpiku ból, gdy opiekował się Jeffem. Próbowała wmówić sobie, że to nieudolna próba maskowania pewnego rodzaju zazdrości, czy tęsknoty za możliwością założenia własnej rodziny. Nawet w najgorszym scenariuszu nie podejrzewała, że poza tragiczną utratą ukochanej, młody Jeffrey Isbell doświadczył jeszcze większego nieszczęścia. Kompletnie nie wiedziała, jak się zachować. Ledwo udało jej się powstrzymać płacz. Musiała być teraz silna. Nie mogła się rozpłakać i użalać. Powinna być silna. Powinna pomóc Stradlinowi przejść przez tę traumę. Jednak szloch, który wyrwał się z jego gardła i który bardziej przypominał zranione zwierzę, odebrał jej zdolność trzeźwego myślenia.

- Och, Jeff… kochany… - wyszeptała i przysuwając się do niego, uspokajająco pogładziła go po drżących plecach.


Hush now, don't you cry,
wipe away the teardrop from your eye.
You're lying safe in bed,
it was all a bad dream spinning in your head.

Your mind tricked you to feel the pain,
Of someone close to you leaving the game (of life).
So here it is, another chance, wide awake you face the day.
The dream is over, or has it just begun....?

There's a place I like to hide,
A doorway that I run through in the night
Relax child, you were there
But only didn't realise that you were scared.
It's a place where you will learn
To face your fears
retrace the years
And ride the whims of your mind.

Commanding in another world
Suddenly you hear and see this magic new dimension
I will be watching over you
I am gonna help to see you through
I will protect you in the night
I am smiling next to you
In silent lucidity[…]


If you open your mind to me
you won't rely on open eyes to see.
The walls you built within
Come tumbling down; a new world will begin.
Living twice at once you learn
you're safe from pain in the dream domain
a soul set free to fly.


Nawet nie wiedział, kiedy wdrapała mu się na kolana. Przytulając go mocno, mruczała cichutko i uspokajająco znaną mu melodię. Łzy leciały mu ciurkiem po policzkach, wchłaniając się w materiał jej bluzki. Nawet nie próbował ich powstrzymywać. Nie miał na to siły. I tak zachowywał się o wiele spokojniej niż przewidywał. Wiedział, że to zapewne zasługa przytępiających emocje leków, ale nie narzekał. Zdawał sobie sprawę z tego, że Marcie właśnie pękało serce. Wiedział, że walczyła ze sobą i próbowała być silna. Dla niego. Nic poza tym nie mówiła, za co był jej wdzięczny, bo i co miałaby powiedzieć? Tak mi przykro, Izzy? O Boże, Izzy, co za tragedia? O rany, czemu nic mi nie powiedziałeś? Boże… to nawet w mojej głowie brzmi idiotycznie, a on na pewno nie chciałby tego słuchać… w niczym by mu to nie pomogło, a pewnie poczułby się jeszcze gorzej.

- Dziękuję – wymamrotał i bardziej się w nią wtulił.

- Z-za co?

- Że jesteś taka uparta i jesteś tu teraz ze mną, że…

- Przecież cię kocham – szepnęła i zamrugała szybko, czując napływające do oczu łzy. - Tak bardzo… - miała świadomość, że nie powinna tego mówić, ale kompletnie nie wiedziała, jak się zachować - tak strasznie mi p-przykro…


Mężczyzna siedział w swoim sportowym samochodzie i próbował zebrać myśli. Tak wiele rzeczy ostatnio nie dawało mu spokoju i spędzało sen z powiek. Nie lubił tej części siebie, która kazała mu troszczyć się i przejmować wszystkimi wokół. Martwił się matką, która z każdym miesiącem bardziej podupadała na zdrowiu. Przejmował się Kate, która wydawała się radosna i w pewien sposób szczęśliwa, gdy trwała w tym popieprzonym związku z Izzym, a teraz była tak przybita. Martwił się samym Stradlinem, z którym zdążył się zaprzyjaźnić, który przeżywał ciężkie chwile, a o których Matt nie miał zielonego pojęcia; nie wiedział nic, poza tym, że Izzy zmagał się z jakimiś sprawami z przeszłości… a o nieprzerobionych traumach z przeszłości Matt wiedział aż za dużo. Nie mógł spać, gdy myślał o Jonie, który uparcie twierdził, że wszystko u niego w porządku, a z każdą kolejną wizytą wyglądał gorzej. Przejmował się Joan, która mimo że robiła postępy, to ciągle przejawiała wszelkie cechy charakterystyczne osób, których dotknął zespół stresu pourazowego. Mimo, że nikomu o tym nie mówił, nie na żarty niepokoił się o swojego młodszego brata, który coraz bardziej niszczył sobie zdrowie i życie narkotykami i alkoholem; który pogrążył się w tak wielkim gównie, że Matt nie miał pojęcia, co musiałoby się stać, żeby mógł się z tego wygrzebać. I wreszcie martwił się o swoją bratową, która doświadczyła tyle bólu ze strony jego rodzonego brata, że na samą myśl o tym odczuwał wstyd, że są rodziną. Martwił się i o kobietę i o Jeffa, który najprawdopodobniej będzie wychowywał się bez ojca, bo wątpił, żeby Marta kiedykolwiek dopuściła do spotkania naćpanego Duffa ze swoim synem.

- Dziękuję, że zaczekałeś.

Aż podskoczył, gdy usłyszał dźwięk otwieranych drzwi i zmęczony głos brunetki. Opadła na fotel pasażera i ze smutkiem na twarzy spojrzała na mężczyznę. Była kompletnie wypompowana z sił, co w znacznym stopniu odbijało się w jej oczach. O dziwo nie dostrzegł śladu łez na policzkach.

- Nie ma problemu. Jedziemy odebrać Jeffa?

- Nie chciałabym cię tak wykorzystywać – mruknęła cicho.

- Daj spokój, żaden problem. - Zapiął pas i poczekał, aż kobieta zrobi to samo. - Dowiedziałaś się, co się stało? - zapytał z troską i odgarnął luźny kosmyk z jej twarzy.

Odpowiedziała mu cisza. Przez moment myślał, że go nie usłyszała. Już chciał powtórzyć pytanie, ale Marta prawie niezauważalnie skinęła głową. Był praktycznie pewny, co się zaraz stanie, ale nie zdążył nawet zareagować, bo dziewczyna w sekundę zalała się łzami. Podejrzewał, że będąc u Izzy’ego długo wstrzymywała emocje, a teraz nie potrafiła poradzić sobie z falą przytłaczających uczuć. Szlochała bezgłośnie i ukryła twarz w dłoniach.

- Hej… - odpiął pas i przysunął się do niej. - Cii… Marta… - pogładził ją po plecach i przyciągnął ją do siebie, przytulając. - Cokolwiek ci powiedział, to już przeszłość… ciii… - pochylił się i pocałował ją w czubek głowy. - Musi sobie to przerobić… a teraz będzie mu łatwiej, bo będziesz przy nim…

Kiedy udało mu się ją trochę uspokoić, pojechali po Jeffa do żłobka. Zanim brunetka zdążyła wysiąść, Matt położył dłoń na jej udzie i ją zatrzymał. Nie chciał, żeby pokazywała się tam z zaczerwienionymi oczami. Opiekunki i tak zawsze podejrzliwie patrzyły na każdą osobę, która odbierała Jeffa, zdając sobie sprawę z tego, kto jest jego ojcem. A dziewczyna wyglądała teraz jak siedem nieszczęść. Nie chciał narażać jej na plotki i obgadanie przez personel.

- Dziękuję - wymamrotała, gdy usadził chłopca w foteliku. - Matt?

- Słucham?

- Czy… - w zawstydzeniu spuściła wzrok. - Moglibyśmy… mógłbyś zabrać nas do siebie? Nie chcę być teraz sama...

- Ja… - zaniemówił na chwilę, ale szybko się otrząsnął. - Oczywiście, przecież zawsze jesteście u mnie mile widziani.

- Chciałabym… - odchrząknęła, gdy łzy ponownie napłynęły do jej oczu i głos uwiązł jej w gardle. - Tak bardzo chciałabym się po prostu p-przytulić. Chciałabym wierzyć, że wszystko będzie dobrze.

- Będzie… - mruknął i pochylając się, pocałował ją w czoło. - Obiecuję...


Ponad dwuletnia, czarnowłosa dziewczynka wpatrywała się swoimi dużymi oczami w zbliżającą się do niej kobietę. Złą kobietę. Mogło to zwiastować tylko jedno – kolejne bicie i okładanie pięściami, póki nie rozładuje swoich emocji i złości na dziecku. Że też ten głupi bachor nie mógł siedzieć cicho i znowu straciłam przez jej wycie klienta! Gdybym tylko mogła się jej pozbyć!

- No i czego drzesz mordę?! - ryknęła i zamachnęła się, uderzając swoją córkę w małą, spuchniętą od płaczu twarzyczkę.

Kiedyś ojciec tego bękarta zapłaci jej za wszystko z nawiązką. Jak tylko zdoła go odnaleźć, wydusi z niego wszystkie pieniądze. Zapłaci jej za to, że musi wychowywać bachora, że ta gówniara zniszczyła jej życie, że po ciąży straciła masę klientów, którym nie pasowało jej zmienione i obwisłe ciało. Spodziewała się milionów… w końcu jej klient był podobno majętnym gościem. Może dzięki temu nie zabraknie jej pieniędzy na alkohol, papierosy i dragi? Może nie będzie musiała dorabiać i obciągać jakiemuś oblechowi za kilka dolców? O tak… jej życie się zmieni. Może nawet wyjedzie na jakąś tropikalną wyspę? Oczywiście bez tego pieprzonego bachora. Jak tylko dostanie kasę, to gówniarę odda do domu dziecka albo wciśnie biologicznemu tatusiowi w prezencie.

środa, 15 kwietnia 2020

55.



Sama w to nie wierzę i zastanawiam się, jakim cudem znalazłam siłę, by coś napisać, zjawić się tutaj, opublikować to i zastanawiać się, ilu z Was tutaj powróci, by przeczytać ten nie do końca udany rozdzialik
Od ostatniego rozdziału minęły chyba dwa długie lata. Cała masa rzeczy w moim życiu się zmieniła - jedne na gorsze, inne na lepsze, inne na całkiem nowe. Zestarzałam się, a jak wiadomo - starość nie radość... A jednak ciągle w mojej głowie siedzi ta historia, ciągle się rozwija, żyje swoim życiem i czasem dopomina się o uwagę. Prawdę powiedziawszy numer 55. był pisany praktycznie przez cały ten czas - czasem napisałam 2-3 słowa, czasem 2-3 zdania, a czasem z determinacją próbowałam wykrzesać z siebie chociaż pół strony (co widać w bardzo nierównym stylu, sposobie formułowania zdań i myśli). Niektóre fragmenty znam prawie na pamięć, bo zanim zasiadłam do pisania, musiałam przypomnieć sobie, co opisałam wcześniej, jakich słów użyłam, co chciałam przekazać. Pewnie zdarzy się wiele literówek i niedociągnięć, ale jak zapewne pamiętacie (albo i nie), zawsze byłam kiepska w korekcie własnych tekstów.
Historia już od dawna biegnie swoim niezależnym życiem, coraz mniej ma wspólnego z poniekąd prawdziwymi wydarzeniami, cała masa rzeczy jest jeszcze do opisania, opowiedzenia. Nie wiem, kiedy to nastąpi, ale ciągle wierzę, że wspólnie dobrniemy do tego momentu!
Tymczasem, jeśli ktokolwiek jest jeszcze zainteresowany, zapraszam serdecznie i przepraszam za kiepską jakość i nierówny styl. Komentujcie czy coś, jeśli jeszcze macie ochotę :)
I pamiętajcie! #Zostańwdomu!
ps. Część scen następuje prawie bezpośrednio po sobie, część dzieje się na przełomie paru dni/tygodni, to tak tylko nawiasem, żebyście się nie pogubili
***

- Kate, naprawdę nie sądzę, żeby to był dobry pomysł – burknął i naciągnął na siebie białą koszulę. - Sama mówiłaś, że robicie dla niej rodzinną niespodziankę, a…
- Nie ma żadnego „ale”, Stradlin! Jesteś przyjacielem rodziny – sięgnęła po paczkę papierosów, która leżała na szafce przy wannie – im więcej życzliwych ludzi tym lepiej. Zaprosilibyśmy też Slasha, ale skoro pojechali z Axlem na gościnne występy ze Skid Row, to… - wynurzyła z wody z dużą ilością piany nogę i oparła o skraj wanny - nie masz wyjścia – zaciągnęła się i spojrzała na niego spod półprzymkniętych powiek.
Starał się ignorować jej zachowanie, którym z pewnością zmusiłaby go do pójścia do Matta. Nie miał się co oszukiwać – takim zachowaniem zmusiłaby go do zrobienia bardzo wielu rzeczy. Może i jej słowa nie działały na niego tak, jak powinny, ale jej ciało z pewnością było odpowiednim motywatorem do działania. Najgorsze było to, że Kate już dawno poznała jego słabość i do woli korzystała ze swoich wdzięków, żeby wymóc na Stradlinie różnego rodzaju obietnice. Na palcach jednej ręki mogła policzyć sytuacje, kiedy Izzy kategorycznie jej czegoś odmówił. Nie zastanawiała się, dlaczego mogła go tak łatwo zmiękczyć i nie zamierzała się nad tym rozwodzić. W końcu do niczego go nie zmuszała i niczym nie szantażowała.
Patrzyła, jak sięga po piankę do golenia i zastanawiała się, jak go przekonać do swojego pomysłu. Z jednej strony oczywiście chodziło o zapewnienie komfortu Joan i sprowadzenie osób, które są jej życzliwe. Jednak była też druga strona medalu – sama nie wiedziała czemu, ale nie chciała pojawiać się na jakichkolwiek spotkaniach rodzinnych w pojedynkę. Miała nadzieję, że gitarzysta stanie na wysokości zadania i chociaż będzie udawał jej partnera. Marzyła, żeby udawał, by choć na chwilę nie musieć słuchać tych wszystkich wyrzutów i kpiących spojrzeń matki. Na każdym spotkaniu rodzinnym musiała wysłuchiwać jej uwag. O wszystkim. O jej trybie życia, o beznadziejnych perspektywach, o tym jak zniszczyła sobie życie, o braku porządnego mężczyzny w życiu. Kate już naprawdę nie miała ochoty i siły na słuchanie tej kobiety.
Kiedy objętość piany w wannie drastycznie się zmniejszyła, wstała i narzucając na siebie szlafrok, stanęła na przykrytych łazienkowym dywanikiem płytkach. Zbliżyła się do mężczyzny i wsunęła dłonie pod jego nie do końca zapiętą koszulę. Usłyszała cichy pomruk zadowolenia i po chwili poczuła, jak oplata ją ramionami. Uśmiechnęła się do siebie i z rozmarzeniem stwierdziła, że podoba jej się takie życie.
Gdyby głębiej się zastanowić, ich niby związek był najlepszą rzeczą, jaka ją spotkała w dorosłym życiu. Może ten układ nie zapewniał jej miłości i przyszłości, ale przy tym mężczyźnie czuła się po prostu bezpiecznie. Na tyle, na ile potrafił i na ile chciał, roztaczał wokół niej poczucie stabilności, którego tak potrzebowała. Do tego wiedziała, że Stradlin nie zamierza jej zranić i pójść w ślady Sixxa, który najpierw ją rozkochał, a później znudził się i rzucił. O tej nieszczęsnej ciąży i konsekwencjach wolała sobie nawet nie przypominać. A to, że czuła się przy nim wyjątkowo atrakcyjnie, było bardzo miłym dodatkiem do ich pokręconego układu.
- Wiem, co próbujesz zrobić – zamruczał niskim głosem i zsunął z jej ramion szlafrok.
- A ja nie wiem, o co ci chodzi – powiedziała z niewinnym uśmieszkiem i przejechała dłońmi po jego nagim torsie aż do podtrzymywanych przez skórzany pasek spodni. - Po prostu...
- Zgubiłaś coś? - roześmiał się, gdy ręka kobiety szybko rozprawiła się z paskiem i sforsowała materiał bokserek.
- No… wiesz… właśnie tak mi się wydaje… - zacisnęła dłoń na jego męskości – wydaje mi się, że coś mogło mi się tam tak całkiem przypadkiem… wślizgnąć…

- Myślałem, że pojedziesz z nimi do sądu.
- Miałem taki zamiar, ale Carol uparła się, że lepiej będzie jak poczekam z wami. - odezwał się Mark i usiadł na kanapie.
Marta uśmiechnęła się pod nosem i spojrzała na trójkę rodzeństwa. Każdy z nich był bardziej przystojny od poprzedniego. Każdy równie wysoki, o nienagannych manierach i do tego jeszcze te stroje. Wyglądali jak ochroniarze z Secret Service, każdy w czarnym garniturze, z białą koszulą z wykrochmalonym kołnierzykiem i pod krawatem. Byli wręcz stworzeni do tak eleganckiego stylu. Szkoda tylko, że była to kolejna rzecz, która tak diametralnie różniła ich od najmłodszego z braci.
- Rozchmurz się, Izzy – szepnęła do gitarzysty. - Masz taką minę, jakbyś siedział tu za karę!
- Bo tak trochę jest – wymamrotał i odszukał wzrokiem Kate, która jak zwykle wyglądała olśniewająco. - Myślisz, że miałem coś do gadania, jak postanowiła mnie tu przywlec?
- A co, biedaku? Czujesz się sterroryzowany?
- Powiedziałbym raczej, że jej argumenty były nie do podważenia – zaśmiał się i wyciągnął paczkę papierosów.
Nagle rozległ się dzwonek, zwiastujący nadejście kolejnego gościa. Bracia McKagan spojrzeli po sobie zaskoczeni, a Matt wzruszył ramionami. Wyszedł z pomieszczenia i skierował się do przedpokoju. Zanim dotarł do drzwi wejściowych, usłyszał gwałtowne i natarczywe pukanie. Co do cholery? Komu się tak spieszy, że nie może chwili poczekać? Stało się coś? Bez zbędnej zwłoki nacisnął klamkę, a do domu wtoczył się pijany były już basista najniebezpieczniejszego zespołu świata.
- Co ty tu, kurwa, robisz?! - odezwał się i próbował zatrzymać mężczyznę, który zaczął przepychać się w stronę salonu. - Nikt cię tu…
- Co, kurwa? CO? Nie jestem zaproszony na jebane rodzinne spotkanko? - wybełkotał i niezbyt trzeźwym spojrzeniem omiótł przybyłych gości. - O! Ty… t-ty… jebana… ty, kurwo, masz…
Wbił wzrok w Martę, która w jednej chwili pobladła i wycofała się w najdalszy kąt pokoju. Atmosfera zgęstniała. Nikt nie śmiał się poruszyć, czy odezwać. Wyglądali zupełnie tak, jakby czas stanął w miejscu. Tylko brunetka z trudem łapała oddech i gdyby tylko mogła, wtopiłaby się w ścianę, którą miała za plecami. Nienawiść, która biła z jego oczu, była przerażająca i paraliżująca. Kompletnie zapomniała, że jest otoczona ludźmi, że poza Duffem w tym pomieszczeniu przebywa czterech rosłych mężczyzn, którzy na pewno nie pozwoliliby jej skrzywdzić. Zaczęła tracić panowanie nad sobą i miała wrażenie, że jej mąż zaraz się na nią rzuci i skatuje. Przełknęła głośno ślinę, gdy McKagan zrobił krok w jej kierunku.
- Jak, kurwa, śmiesz… się tu pojawiać?! Ty pierdolona…
Pierwszy z odrętwienia, wyrwał się Izzy, który upuścił zapalonego chwilę wcześniej papierosa. Bezwiednie podwinął rękawy, gotów ruszyć na Duffa z pięściami. Gotów odwdzięczyć się za to, co zrobił Marcie i Jeffowi. Gotów odpłacić McKaganowi za pobicie go i wysłanie do szpitala. Gotów stłuc go do nieprzytomności za ciągłe kłopoty z nerkami, których nabawił się przez napaść basisty. Z pewnością doszłoby do rękoczynów, jednak Kate i Jon przytrzymali szarpiącego się gitarzystę.
- Puśćcie mnie, do cholery! - próbował wyrwać rękę z żelaznego uścisku Jona. - Ten śmieć…
- O proszę, proszę! Dalej się kurwisz ze swoim kochasiem?! - do Duffa dopiero teraz dotarło, że Stradlin zjawił się w mieszkaniu jego brata. - No chodź, ty chuju! - całą uwagę skupił na swoim dawnym przyjacielu. - Pierdoliłeś ją pod moim nosem, szmaciarzu! Jeszcze pewnie w moim… Ty, pierdolony… w moim jebanym łóżku! No co mi, kurwa, zrobisz?!
- Jeszcze, kurwa, słowo, a cię zajebię! - ryknął, wpadający w szał, Izzy. - Kurwa, puśćcie mnie, bo...
Z gardła Marty wydarł się cichy, niechciany szloch. Była w takim stanie, że nawet nie potrafiła się ruszyć, czy odezwać. Może i Duff przestał zwracać na nią uwagę, ale i tak znajdowali się o krok od tragedii. Wiedziała, że Stradlin wcale nie żartuje i gdyby tylko mu pozwolono, rozszarpałby McKagana na strzępy. Tym razem miał większe szanse, niż wtedy, gdy to Duff go skatował i wysłał do szpitala. Przede wszystkim nie został z zaskoczenia wyrwany ze snu i do tego napędzała go ślepa furia i kumulowany przez miesiące gniew. Wiedziała też, że basista nie będzie dłużny i z pewnością będzie chciał powtórzyć swój czyn.
- Ciii… spokojnie, jestem przy tobie – tuż przy jej uchu rozległ się ledwo słyszalny szept. - Oddychaj… spokojnie… oddychaj… powoli… wdech i wydech, spokojnie…
Dopiero niepewny głos Matta, który znalazł się przy niej, uświadomił kobiecie, że nie może normalnie złapać powietrza. Objął ją ostrożnie i mamrotał tak, by tylko ona go słyszała. Sam ledwie kontrolował emocje, ale jego roztrzęsienie było niczym, w porównaniu z tym, co teraz działo się z brunetką. Praktycznie miała klasyczne objawy napadu paniki – kłopoty z oddychaniem, kołatanie serca, które miało ochotę wyrwać się z jej piersi, zawroty głowy, drżenie całego ciała, którego nawet nie potrafiła uspokoić.
- N-niedobrze mi… - wydukała, ledwie mogąc wydobyć z siebie głos.
- Oddychaj… nic ci nie grozi… spokojnie, skarbie… oddychaj… powolutku...
Gładził ją po plecach i ustawił się tak, by nie widziała Duffa. Żałował, że nie może sprawić, by także nie słyszała tego, co wykrzykiwał. Chciałby ją stąd zabrać, ale zdawał sobie sprawę z tego, że dziewczyna nie jest w stanie zrobić nawet kroku. Zwłaszcza, że wyjście z pokoju wiązało się ze zbliżeniem się do agresywnego Duffa.
- Kurwa mać! Dosyć tego! - Mark nie zamierzał dalej biernie stać i patrzeć na zapłakaną, przerażoną brunetkę w ramionach jednego ze swoich braci i na Stradlina, który miał niczym nieskrępowaną chęć mordu w oczach i od popełnienia zbrodni powstrzymywał go tylko pewny uścisk najstarszego z McKaganów.
Pchnął swojego najmłodszego brata na ścianę i przyciskając ramionami, nie pozwolił mu na najmniejszy ruch. Miał dość jego zachowania i tego, co ze sobą robił. Skoro nikt nie miał śmiałości powiedzieć mu kilku ostrych słów, które mogłyby nimi wstrząsnąć i go otrzeźwić, postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Nie zważając na nieprzyjemny zapach przetrawionego alkoholu i smród, który kojarzył mu się tylko z meliną, przysunął się do Duffa i zaczął mówić groźnym, ale cichym głosem tak, by tylko basista go usłyszał.
- Albo stąd wyjdziesz i przestaniesz zatruwać nam i jej życie – jego ton przypomniał bardziej warczenie psa – albo jeszcze dziś odezwę się do moich kumpli, żeby zrobili z tobą porządek.
- Pie-pierdol się – burknął i próbował się wydostać z żelaznego uścisku brata. - Ta szmata… ta jebana...
- Jeden telefon – przerwał mu. – Jeden pieprzony telefon i jeszcze dziś do twoich drzwi zapuka prokurator z policją i nakazem przeszukania. Choćby mieli ci coś podrzucić, doprowadzę do tego, że pójdziesz do pierdla. - Szarpnął nim i ponownie pchnął go na ścianę. - Jak myślisz? Współwięźniowie będą wniebowzięci, jak zobaczą twoją farbowaną gębę? - Zmusił mężczyznę do spojrzenia mu w oczy. - Będziesz ich pieprzoną pizdą, którą wypierdolą tak, że nawet najgorzej traktowana kurwa uzna, że miała łagodne bzykanko, rozumiesz? - ostatnie zdanie wręcz wysyczał i szarpnął Duffem, tym razem próbując wyprowadzić go z domu. - Wypierdalaj i nawet nie próbuj się tu pokazywać!
Wyrzucił go i zatrzasnął za nim drzwi. Poluzował krawat i rozejrzał się po pomieszczeniu. Jon, który chwilę wcześniej puścił ramię Izzyego, stał jak sparaliżowany, patrząc na brata z niedowierzaniem. Kate próbowała uspokoić Stradlina, który był gotów wybiec za Duffem i go zabić. Widział, jak mówiła coś do niego ściszonym głosem, a on tylko kręcił ze zniecierpliwieniem głową i próbował się wyszarpnąć. Alice skuliła się za swoim najstarszym wujkiem i ze spuszczoną głową wykręcała sobie palce. Kiedy dotarł wzrokiem do najdalszego miejsca w salonie, zobaczył mężczyznę w garniturze, który trzymał w swoich ramionach roztrzęsioną i zapłakaną kobietę, która z niezrozumiałych dla niego powodów ciągle była ich bratową.
- Co mu powiedziałeś? - zapytał niepewnie Jon.
- Nic… tylko tyle, że nie życzymy sobie jego obecności – powiedział chłodno. - Kto go tu w ogóle zaprosił? - spojrzał oskarżycielsko na Matta.
- Masz mnie, kurwa, za idiotę, Mark? - odpowiedział oburzony i pogładził Martę po drżących ramionach. - To ostatnia osoba, którą…
- T-to… to ja… - dobiegł ich cichutki głosik. - M-myślałam… j-ja tylko… przepraszam… ja tylko chciałam, żeby wszyscy się pogodzili i… p-przepraszam, wujku… ja nie wiedziałam… ja...
- Nie mnie powinnaś przeprosić, Alice – burknął i oderwał od siebie Martę. - Chcesz… mam cię zawieźć do domu? - odezwał się łagodnie i nieświadomy czujnego wzroku Jona, otarł łzy z jej policzków.
- Daj jej spokój. Ja ją zabiorę z tego pojebanego... – warknął Izzy i w końcu wyswobodził się z uścisku swojej partnerki. - Ani słowa, Kate! Ani jednego, pierdolonego słowa! Nie zamierzam tu, kurwa, zostać ani chwili dłużej! - podszedł do swojej przyszywanej siostry i złapał ją za rękę. - Chodź! - szarpnął ją niezbyt delikatnie, po chwili jednak się zreflektował i spojrzał na nią przepraszająco. - Chodź, skarbie... pojedziemy do ciebie, hmm? - zapytał, siląc się na spokojny i łagodny ton.
Dziewczyna zamiast odpowiedzieć, na chwiejnych nogach pobiegła do łazienki, nie mogąc zwalczyć targających nią mdłości. Pochylona nad muszlą, krztusiła się łzami i wyrzucała z siebie wszystko, co zjadła w ciągu ostatnich kilku godzin. Straciła poczucie czasu, nie miała pojęcia, jak długo klęczała w łazience Matta. Kompletnie nie obchodziło jej, co może pomyśleć o tym którykolwiek z braci McKagan. Poczucie wstydu mieszało się z obrzydzeniem, przerażenie walczyło z zachowaniem godności. Ledwo zarejestrowała, że nagle przy jej boku pojawił się Izzy ze zmoczonym ręcznikiem; że odgarnął jej włosy z pokrytego kropelkami potu czoła; że bez słowa doprowadził ją do względnego ładu i bez niepotrzebnego zamieszania wyprowadził z domu Matta i zawiózł ją do niej.

- N-nie odchodź, b-błagam – wyszeptała i spojrzała niepewnie na gitarzystę.
Stradlin powoli się wyciszał, jednak ciągle buzowały w nim negatywne emocje. W domu Matta praktycznie stracił nad sobą panowanie. Gdyby nie Kate i Jon z pewnością doszłoby do rękoczynów, które skończyłyby się tragicznie. Wiedział, że był na tyle zdeterminowany, że nie odpuściłby na widok pierwszej krwi, że tłukłby Duffa do upadłego, że nic i nikt nie byłoby w stanie go powstrzymać. Nie zamierzał nikomu się z tego zwierzać, ale wystraszył się swojej reakcji. Był przerażony tym, co poczuł. Robiło mu się niedobrze na myśl o tym, że byłby skłonny pobić do nieprzytomności człowieka. Ba! Nie miał nawet pewności, czy pozbawienie świadomości, by mu wystarczyło i czy w porę by się opamiętał.
Teraz, gdy opanował nerwy, poczuł także wyrzuty sumienia. Nawet przez chwilę nie pomyślał o tym, żeby zabrać stamtąd Martę. Furia tak go zaślepiła, że nawet nie pomyślał, by zająć się swoją siostrą, która pewnie od pierwszych chwil „wizyty” Duffa była sparaliżowana strachem. Dzięki Ci, kurwa, Boże, że chociaż Matt zachował się jak należy… Jak mogłem tak bardzo stracić nad sobą pieprzoną kontrolę? Kurwa, gdyby nie Kate i Jon, to zajebałbym go gołymi rękami na oczach Marty… Przełknął z trudem ślinę i spojrzał na brunetkę, która ciągle walczyła z napływającymi łzami. Błagam… weź z nim rozwód, bo jeszcze parę takich akcji i spotkań i zrobię z ciebie wdowę…
- Przecież wiesz, że cię teraz nie zostawię – pogładził ją po policzku i pochylając się, na dłuższą chwilę przyłożył usta do jej czoła. - Weź kąpiel, uspokój się trochę, a ja zrobię coś do jedzenia, ok? Masz na coś konkretnego ochotę? - zaprzeczyła bezwiednie. - To uciekaj do łazienki.
Pokiwała głową i zanim zniknęła za drzwiami, wtuliła się w mężczyznę, jakby zaraz miał się rozpłynąć. Nie potrafiła słowami wyrazić wdzięczności za to, że znów jest przy niej w momencie, kiedy go najbardziej potrzebowała. W zasadzie była zaskoczona, że aż tak gwałtownie zareagowała i że był to dla niej taki emocjonalny szok. W końcu widziała go już w takim stanie, mijała go na ulicy, a później szukała pocieszenia w ramionach swojego szwagra. Czemu jego obecność w domu Matta tak na nią wpłynęła? Czym różniła się od przypadkowego spotkania na jednej z alejek w Los Angeles? Może chodziło o to, że po przespaniu się z Mattem i zaznaniu trochę ciepła i czułości, zaczęła bardziej krytycznie patrzeć na Duffa i to, co ze sobą zrobił? Może w końcu dotarło do niej, że już wszystko skończone i nie ma żadnego ratunku dla ich związku? Może z całą mocą zobaczyła upadek mężczyzny, którego w dalszym ciągu nieszczęśliwie kochała i zrozumiała, że nie ma już odwrotu? Może te wszystkie bluzgi i obelgi, które rzucił dziś pod jej adresem, tak bardzo ją zabolały? Może upokorzenie, którego doznała w domu swojego szwagra przelało czarę goryczy?

Odłożył słuchawkę telefonu i ciężko westchnął. Właśnie skończył rozmawiać ze swoją starszą siostrą, która kilka dni temu zabrała swoją córkę do domu. Po awanturze, która odbyła się w domu Matta, Carol zadecydowała, że Alice ma wracać do Seattle i nie mieszać się więcej w sprawy dorosłych. Nie bez znaczenia pozostawał fakt, że nastolatka była świadkiem agresywnego zachowania swojego pijanego chrzestnego, a na to najstarsza z sióstr McKagan nie zamierzała przystawać. Przez to Matt stracił jednocześnie i wesołą, pełną energii lokatorkę, a także pracownika, który każdego dnia robił postępy i angażował się w coraz więcej spraw. Jednak mężczyzna rozumiał punkt widzenia kobiety i sam też nie miałby ochoty, żeby jego dziecko uczestniczyło w takich sytuacjach.
- Izzy? - zapytał niepewnie, gdy w końcu otworzył drzwi wejściowe. - Coś się stało?
- Cześć, Matt. Chciałem tylko chwilę pogadać. Mogę?
- Eee… no jasne… Carol przed chwilą dzwoniła – powiedział przepraszająco.
Zaprosił go do salonu i podszedł do szafki z alkoholem. Nalał sobie niewielką ilość whisky, Stradlinowi przygotował dwa razy większą porcję. Był prawie pewien, że nie będzie to zbyt miła i przyjemna rozmowa. Widział go pierwszy raz od tego niezbyt szczęśliwego obiadu na cześć Joan, do którego i tak nie doszło. Spodziewał się, że Izzy zrobi mu awanturę, że będzie wyrzucał mu pojawienie się Duffa. Nie miał ochoty na taką rozmowę, ale nie mógł też uciekać od niej bez końca.
- Stradlin, zanim cokolwiek powiesz – zaczął – chciałem przeprosić, nie miałem pojęcia, że Alice…
- Wiem. - Uciął szybko i wyciągnął Marlboro. - Dziękuję, że chociaż ty pomyślałeś i… jestem wdzięczny, że nie zostawiłeś Marty samej.
Spróbował się uśmiechnąć, ale miał świadomość, że przypominało to bardziej grymas niezadowolenia. Z wielkim trudem przychodziło mu docenienie, że ktoś zachował się dokładnie tak, jak on sam powinien; że poniekąd ktoś zajął jego miejsce. Zastanawiał się, co mógłby jeszcze powiedzieć. Przyszedł tu w konkretnym celu, ale teraz wszystko, co chciał przekazać Mattowi, wypadło mu z głowy. Dodatkowo ciągle zastanawiał się nad jego relacją z Martą. Nie wiedział, czy powinien go uprzedzić, pogratulować, udawać, że o niczym nie wie, czy po prostu zasygnalizować, że wie o sprawie i nie ma nic przeciwko? W zasadzie Stradlin nie wiedział nawet, czy to był jednorazowy wyskok, czy McKagan widywał się z nią regularnie. Nie miał ani ochoty, ani tym bardziej powodu, by wypytywać i tak zażenowaną sytuacją Martę.
- Matt – wychylił zawartość szklanki jednym haustem i wypuszczając powoli powietrze, zadał mu pytanie, które mimo wszystko nie dawało mu spokoju. - Czy was coś łączy? To znaczy… wiem, że się przespaliście, ale…
Matt nawet jeśli wydawał się zaskoczony pytaniem, nie dał tego po sobie poznać. Zanim odpowiedział, niespiesznie dolał sobie whisky, a Izzy’emu podał wypełnioną prawie do połowy butelkę tego trunku.
- Nie jestem do końca pewny, jaką odpowiedź chcesz usłyszeć – mruknął niepewnie.
- Szczerą? - zaproponował i dodał – Nie zamierzam cię pouczać i opierdalać za to, że ją… przeleciałeś, bo wiem, że nie zrobiłeś tego ani wbrew jej woli, ani nie zrobiłeś jej krzywdy.
- To w takim razie powiem, że to raczej i dla niej i dla mnie była jednorazowa sprawa. I, kurwa, Izzy, nie planowałem tego, ok? - uniósł ręce w obronnym geście i kontynuował. - Nie miałem pojęcia, co mam zrobić i jak ją pocieszyć. Ona chyba też nie do końca wiedziała, ale tylko to wydawało się sensowne i skuteczne… może nie w dłuższej perspektywie, ale chociaż na jedną, pieprzoną chwilę.
Stradlin skinął tylko głową i nie skomentował. Pociągnął z butelki łyk bursztynowego płynu i spojrzał w milczeniu na mężczyznę. Kurwa mać… czy Marta nie mogła trafić na kogoś takiego jak on? Musiała zakochać się w dziwkarzu i ćpunie, który traktował ją jak szmatę? Musiała związać się z kimś z naszego pojebanego środowiska? Nie mogła wybrać spokojnego, troskliwego faceta jak Matt? Czemu, do kurwy nędzy, nie mógł wcześniej pojawić się w jej życiu? Przy odrobinie szczęścia mogłaby się w nim szybko zakochać i teraz być szczęśliwą żoną gościa, który traktowałby ją jak największy skarb! Kurwa…
- Wszystko w porządku, Izzy? - zapytał Matt, gdy Isbell od dłuższego czasu nie odezwał się nawet słowem.
- Co? Ach… tak, wszystko ok. Nie będę zabierał ci więcej czasu. - Wszystko wstał i poprawił rękawy koszuli. - Naprawdę wielkie dzięki, Matt, że się nią zaopiekowałeś. I… żałuję, że związała się akurat z tamtym McKaganem… - wymamrotał niezbyt wyraźnie, licząc na to, że do Matta nie dotrze sens tego, co właśnie z siebie wyrzucił.

Biła się z myślami. Nie była pewna czy postępuje dobrze. Ba… nie była nawet pewna, czy jej zachowanie nie jest żałosne i godne pożałowania. Jednak z drugiej strony, co mogło pójść źle? Przecież on po prostu może jej odmówić; przecież nie zacznie traktować jej jak szmaty i nie wyśmieje jej postępowania. Skoro ostatnim razem nie było problemu, teraz po wyjaśnieniu i omówieniu sprawy, sytuacja była przejrzysta i jasna. Nikt nie musi niczego robić, nikt nikogo do niczego nie musi zmuszać.
- Boże… jaka ze mnie idiotka… - mruknęła pod nosem i odgarnęła kosmyk włosów, który wysunął się z luźnego upięcia. - Gdyby ludzie mieli takie problemy, to…
Pokręciła z niedowierzaniem głową i pewniejszym krokiem ruszyła w kierunku domu swojego przyjaciela. Im szybciej tam dotrze, tym trudniej będzie jej się wycofać. Im szybciej przedstawi swoja, jak to nazywała w myślach „propozycję”, tym będzie miała mniej czasu na stchórzenie i ucieczkę. Pewnie dlatego wzięła taksówkę. Piechotą zajęłoby jej to trzy razy tyle czasu. A wiedziała, że każda dodatkowa minuta rozmyślań, działała na jej niekorzyść. Czego ja się obawiam? Przecież tak chyba postępują normalni, niezależni ludzie? Czy nie tego próbuje nauczyć mnie i Axl i Izzy? Czy nie o takim czymś mówił Slash? Czy oni sami tego nie praktykują? Czy nie robią tego, na co aktualnie mają ochotę? Wzięła głęboki oddech i nacisnęła dzwonek. Kości zostały rzucone. Teraz już nie ma odwrotu. Zaraz okaże się, czy nie zrobiła z siebie kompletnej kretynki.
- Och… cześć – Matt otworzył drzwi i wytarł dłonie w fartuch, który zasłaniał jak zawsze pedantycznie odprasowaną koszulę. - Eee… właśnie skończyłem przygotowywać kolację… wejdziesz? Czy gdzieś… - urwał i powoli, z zaskoczeniem omiótł ją wzrokiem – się umówiłaś?
Miała na sobie koronkową, czarną sukienkę. Do kompletu wysokie szpilki. Wyglądała, jak ocenił, zarazem słodko, elegancko i bardzo kusząco. Zapewne dlatego bezmyślnie uznał, że kobieta wybiera się na jakąś randkę. Mimo, że to kompletnie do niej nie pasowało. Miał przecież świadomość, że brunetka kompletnie nie jest zainteresowana żadnymi związkami. Na pewno nie na tym etapie.
- Ja… w zasadzie to przyszłam do ciebie – powiedziała niepewnie i przestąpiła z nogi na nogę. - Bo… chodzi o to, że… Boże… robię z siebie totalną… - już chciała odejść, ale Matt złapał ją za rękę i zatrzymał.
- Chodź do środka. - przepuścił ją w drzwiach i jeszcze raz, prawie niezauważalnie mrużąc oczy, posłał jej długie zaciekawione spojrzenie. - Zjesz ze mną i pogadamy na spokojnie, ok? Ale uprzedzam! To tylko skromna kolacja na szybko, bo nie spodziewałem się gości.
Do Marty zaczęło docierać, w jak irracjonalnej sytuacji się znalazła. I to wszystko na własne życzenie. Wszystko dlatego, że za długo i za dużo słuchała Axla i Stradlina. Dzięki wam, kurwa, moi kochani… ułatwiacie mi życie i dostarczacie rozrywek. Czując nagłą słabość i miękkość w nogach, szybko skierowała się do wskazanego przez Matta stołu i usiadła. Nie mogła uwierzyć w to, co się dzieje i w to, jak reaguje jej organizm. Przekonywała się, że nie robi nic złego, a jej ciało wysyłało sprzeczne sygnały. Z jednej strony niecierpliwie czekało, a z drugiej panikowało. Z jednej strony czuła przyjemny dreszcz spontaniczności, a z drugiej robiło jej się słabo i zdawało jej się, że zaraz zemdleje z nerwów.
- Napijesz się wina? - Matt przyniósł dodatkowe nakrycie i butelkę białego wytrawnego Chassagne-Montrachet La Goujonne.
- Wina? - powtórzyła niepewnie, zastanawiając się, czy lepiej się napić, czy pozostać trzeźwą. - Eee… może odrobinę?
- Wszystko ok? - zapytał i sięgnął po kieliszki. - Wydajesz się bardzo… - urwał, szukając odpowiedniego słowa - rozkojarzona?
Uśmiechnęła się nerwowo i przeklęła się w myślach. Zachowywała się jak jakaś głupia nastolatka a nie dorosła kobieta. Po co ona w ogóle tu przyszła? Skompromitować się? Zrobić z siebie kompletne pośmiewisko przed tym i tak tolerancyjnym człowiekiem?
- Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko kuchni azjatyckiej? - mężczyzna położył przed nią talerz z apetycznie wyglądającym daniem. - To zupa wonton z kurczakiem i krewetkami. Smacznego.
Była tak zaaferowana i zamyślona, że nawet nie zauważyła zapalonej świecy, która nie wiedzieć kiedy, zmaterializowała się między nimi. No pięknie… teraz to wypisz, wymaluj jak na jakiejś romantycznej randce… Czy ja mam napisane na czole, po co przyszłam? Przegięłam ze strojem? Jestem zbyt nerwowa? Czy to było aż tak oczywiste? Czy powinna udawać, że wpadłam z niezobowiązującą wizytą? Czy może powinnam powiedzieć wprost? Spojrzała na mężczyznę, szukając odpowiedzi na niezadane pytanie. Przyglądała mu się, szukając potwierdzenia swoich obaw. Ledwo dostrzegła, że po nieformalnym stroju w postaci fartucha i równo podwiniętych rękawów koszuli nie było już śladu. W zamian za to pojawił się krawat i marynarka. Jak zawsze perfekcja i elegancja na pierwszym miejscu.
- Matt… bo…ja… bo...
- Nic nie mów – przerwał jej i uśmiechnął się ciepło. - To znaczy… jeśli chcesz, to proszę bardzo, ale naprawdę nie musisz nic mówić. - Dolał jej wina i widząc jej zażenowanie, odchrząknął. - Jedz, bo ci wystygnie.
Spuściła wzrok i skupiła się na apetycznie wyglądających pierożkach, które pływały w zaserwowanej zupie. Czuła na sobie jego palący wzrok. Teraz była już praktycznie pewna, że Matt przejrzał jej intencje. Czy zrozumie? Czy może wyśmieje? Uzna to za normalną sprawę? Czy zmieni o niej zdanie? A może powinna się teraz wycofać i udawać, że nie wie, o co chodzi? Może powinna zabrać torebkę i czym prędzej wyjść pod byle pretekstem?
- Chcesz jeszcze wina? - pokręciła przecząco głową. - Jesteś strasznie spięta – odezwał się, gdy już zjedli, a z gramofonu popłynęły pierwsze dźwięki Against all Odds. - Zatańczymy?

How can I just let you walk away?
Just let you leave without a trace
When I stand here taking every breath with you, ooh
You're the only one who really knew me at all


How can you just walk away from me?
When all I can do is watch you leave
'Cos we've shared the laughter and the pain and even shared the tears
You're the only one who really knew me at all


So take a look at me now, oh there's just an empty space
And there's nothin' left here to remind me
Just the memory of your face
Ooh, take a look at me now, well there's just an empty space
And you coming back to me is against the odds
And that's what I've got to face

I wish, I could just make you turn around
Turn around and see me cry
There's so much I need to say to you so many reasons why
You're the only one who really knew me at all

Przymknęła oczy i wtuliła się w mężczyznę, który kołysał się z nią do rytmu utworu Phila Collinsa. Czuła niczym niezmącony spokój. Wszelkie obawy, niepokoje, czy dylematy przestały mieć znaczenie. W myślach śmiała się sama z siebie. Naprawdę jeszcze kilkadziesiąt minut temu myślała o ucieczce ze wstydliwej sytuacji, którą na siebie sprowadziła? Czy naprawdę uważała, że może zrobić z siebie idiotkę przy McKaganie? Co jej przyszło do głowy, że utożsamiła jego praktycznie bezbłędne odczytanie jej intencji z pogardą i potępieniem z jego strony?
- Jedno, małe pytanie – usłyszała cichy, przyjemny pomruk tuż przy uchu.
- Hmm?
- Czy tym razem zamierzasz żałować i nakręcać się wyrzutami sumienia?
- Tym razem... p-pomyślałam o zabezpieczeniu – wymamrotała zawstydzona jego bezpośrednim pytaniem.

Gładził nagie ramię kobiety, która przysypiała, wtulając się w jego klatkę piersiową. Był pogrążony w myślach i nie zważał na upływający czas. W pracy miał pojawić się dopiero za dwa dni i nawet nie zamierzał marnować obecnej chwili na zastanawianie się, czy dobrze zrobił, biorąc parę dni wolnego. Teraz czuł przyjemne rozleniwienie i rozluźnienie. A wszystko za sprawą towarzyszącej mu brunetki. Początkowo, gdy dotarł do niego prawdopodobny cel jej wizyty, był zaskoczony, żeby nie powiedzieć zaszokowany. Przecież doskonale pamiętał, jak przeżywała ich pierwsze zbliżenie; jakie miała wyrzuty sumienia po zdradzeniu swojego męża. Teraz, gdy pojawiła się na progu jego domu w tej obłędnej, koronkowej, idealnie dopasowanej sukience, myślał, że ma przywidzenia i coś źle zinterpretował. Jednak każde jej nerwowe i niepewne zachowanie, czy odpowiedzi utwierdzały go w jego podejrzeniach. Wiedział, że sama będzie miała problem z wyartykułowaniem powodu jej niespodziewanej wizyty, więc zaryzykował i postanowił ułatwić jej sprawę. Dlatego na szybko przygotował świecę do kolacji, wybrał lepsze wino, niż to które zamierzał początkowo spożyć. Włączył muzykę, żeby poczuła się pewniej, zaproponował taniec, żeby się trochę rozluźniła.
- Zimno? - szepnął, gdy Marta nagle zadrżała.
- Troszeczkę – odpowiedziała lekko zachrypniętym głosem i przysunęła się bliżej mężczyzny. - Matt?
- Hmm? - mruknął i naciągnął kołdrę na jej plecy.
- Mogę cię o coś zapytać? - uniosła się lekko i przekręciła, by widzieć jego twarz. - Czemu jesteś… dlaczego tak naprawdę z nikim się nie związałeś?
- Dobrze wiesz, że nikt normalny nie zwiąże się z popieprzonym, trochę neurotycznym lekomanem – mruknął i westchnął – a tak poważnie… sam nie wiem, Marta. Czasy, kiedy marzyłem o związkach, rodzinie czy dzieciach… prawie tego nie pamiętam. Mówiłem ci kiedyś, że jak jeszcze byłem gówniarzem to zdarzały mi się jakieś krótkoterminowe romansiki czy próby zbudowania jakiejś poważnej relacji, ale po prostu… - prawie niezauważalnie wzruszył ramionami i wolną ręką odgarnął jej włosy z twarzy. - Żadna nie potrafiła ze mną wytrzymać dłużej niż parę miesięcy. A kiedy któraś z nich odkryła, jakie mam problemy ze sobą i że jestem trochę uzależniony od leków, to praktycznie z miejsca i bez słowa się pakowała.
- Przykre… przepraszam, że… - zarumieniła się z zażenowania i wymamrotała – kiepski sobie temat wybrałam...
- Nie ma problemu. Wydaje mi się, że etap, w którym łudziłem się, że mogę być szczęśliwy i zakochany z wzajemnością, już dawno minął. Jeszcze jak byłem w twoim wieku, gdzieś tam miałem resztki nadziei, ale myślę, że to już bezpowrotnie minęło. Już jakiś czas temu pogodziłem się z tym, jak wygląda rzeczywistość i prawie nauczyłem się z tym żyć. Czasem jeszcze łapię przez to jakiś dół, czasem trochę mnie to podłamuje i czuję się jak życiowy nieudacznik, ale… po prostu nie wszystkim pisana jest rodzina i szczęśliwe związki.
- Ale, Matt, nie możesz zakładać, że…
- Mogę. - uciął szybko. - Poza tym tak jest łatwiej. Uwierz mi, dużo łatwiej żyje mi się ze świadomością, że nie mogę liczyć na nagły przypływ szczęścia i jakąś pieprzoną gwiazdkę z nieba. Żyję z dnia na dzień, bez większego załamywania się, że kolejny tydzień, czy miesiąc spędziłem w samotności. Swoją obecnością sprawiłaś mi przyjemność i miłą niespodziankę, oderwałaś od szarej rzeczywistości. Bez zobowiązań, bez niepotrzebnych, nieodwzajemnionych uczuć, emocji czy rozczarowań. - Odsunął na chwilę dziewczynę od siebie i podciągnął się na poduszce, przyjmując półleżącą pozycję. - Myślisz, że tylko ja mam takie podejście? Myślisz, że ten popieprzony związek Kate i Stradlina jest czymś innym? Ani ona nie kocha jego, ani on jej. Ot po prostu oboje pozbawieni są złudzeń i nadziei. Rozumieją się nawzajem na poziomie, którego nie zrozumie osoba żyjąca w szczęśliwym związku. Poza seksem, on potrzebuje towarzystwa kogoś, kto go toleruje i rozumie, a Kate szuka poczucia bezpieczeństwa i pewności siebie, z których ograbił ją Sixx. Tyle.
- Mam nadzieję… wierzę w to, że u nich nie chodzi tylko o seks – wymamrotała. – Że jednak coś do siebie czują i…
- I że będą żyli długo i szczęśliwie? - Dokończył za nią z powątpiewaniem w głosie. - Jesteś chyba niepoprawną romantyczką… A jeśli mam być szczery, to wątpię, by któreś z nich potrafiło. - zamilkł na chwilę. - Może zmienimy temat, bo zrobiło się bardzo… poważnie, hm?
Marta przeklęła się w myślach i była zła na siebie za poruszenie tego tematu. Nie chciała w żaden sposób ingerować w życie uczuciowe Matt, ale ciekawość wygrała. I mimo tego, co jej powiedział, ciągle nie mogła uwierzyć i zrozumieć jego podejścia; tej rezygnacji, poddania się i braku nadziei. A może po prostu faktycznie była po prostu nawiną, głupiutką dziewczyną, która wszędzie doszukiwała się historii miłosnych rodem z książek Austen czy Bronte? O ile Matt pasował na typowego amanta i faceta z marzeń, to Stradlin w żaden sposób nie mógł uchodzić za uosobienie opisanego na kartach powieści idealnego materiału na męża. W zasadzie chyba nie nadawał się w ogóle na męża czy partnera, ale w to akurat Marta nie miała ochoty się dłużej zagłębiać.
- Trochę późno się zrobiło. Masz ochotę… hm… zostaniesz na noc? - dobiegł ją głos Matta i skutecznie odgonił niechciane myśli. - Czy odwieźć cię do domu?
- A… mogę zostać? - zapytała niepewnie
- Oczywiście. Jeśli tylko nie masz mnie dość… – mruknął i przyciągając ją bliżej siebie, cmoknął czule w czoło.

W głowie kłębiły się jej setki myśli. Co powinna zrobić? Jak powinna się zachować? Jak w ogóle znalazła się w takiej absurdalnej sytuacji? Co miałaby mu powiedzieć? Czy w ogóle powinna z nim rozmawiać? Czy on powinien stać tak blisko niej? Czy w ogóle powinien próbować jej dotknąć? Jak powinna zareagować na ten dotyk? Dlaczego wydawało jej się, że powinna uciekać? Przecież tak dobrze go znała. Przecież go kochała. Przecież nie powinna się go bać.
- Czego ode mnie chcesz? - zapytała niepewnie i cofnęła się o krok.
Wysoki blondyn bez słowa zbliżył się do niej i złapał ją za nadgarstek. Jednocześnie poczuła przyjemny dreszcz podniecenia i paraliżujący strach. Czy to w ogóle było możliwe? Czy mogła czuć dwie tak skrajne i sprzeczne rzeczy? Powinna się poddać, czy próbować uciekać, gdy szarpnął nią i rzucił na łóżko?
- Nie… c-co… Duff, co ty robisz – wymamrotała i odwróciła głowę, gdy pochylił się nad nią. - Proszę...
- Przyszedłem wziąć to, co do mnie, kurwa, należy! - warknął i wpił się w jej usta.
Nie była w stanie się poruszyć. Tak strasznie tęskniła za jego dotykiem, za smakiem jego warg. Tak bardzo brakowało jej ciepłego spojrzenia, którym obdarzał ją na początku ich związku. A jednak nie chciała, by się do niej zbliżał. Nie chciała, by przygniatał ją swoim ciężarem. Błagała w myślach, by zostawił ją w spokoju i nie zrywał z niej ubrań.
- P-proszę, nie rób tego…
- Bo co? - ścisnął mocno i boleśnie jej pierś, ukrytą tylko pod cienkim, koronkowym stanikiem. - Bo ktoś inny cię teraz posuwa?
Poczuła na sobie jego twardniejącą męskość. Kiedyś zareagowałaby na to uśmiechem i lekkim rumieńcem. Kiedyś chętnie uległaby jego pieszczotom i z przyjemnym dreszczem podniecenia czekała na ciąg dalszy. Teraz po prostu zrobiło jej się niedobrze.
- Zapamiętaj, że należysz, kurwa, do mnie! - szybkim, brutalnym ruchem zanurzył rękę pod materiał, który zasłaniał jej kobiecość. - I tylko mój fiut będzie cię pieprzył!
Zacisnęła mocno powieki i czekała na nieuniknione. Modliła się, żeby coś się stało, żeby mogła rozpłynąć się w powietrzu i uniknąć tego dramatu.
- O Boże… O Boże… nie… - wyjęczała, gdy pozbył się resztek jej bielizny. - Proszę nie!
Zerwała się z łóżka, dysząc ciężko. Siedziała w kompletnej ciemności. Na ciele czuła nieprzyjemne, lodowate krople potu. Odetchnęła z ulgą, że to wszystko okazało się tylko snem, a ona jest bezpieczna. Duff jest daleko i nic nie może jej zrobić. Jednak ciągle była roztrzęsiona i rozkojarzona obrazami, które jeszcze chwilę temu kłębiły się w jej głowie. Podkuliła nogi pod brodę i drżąc, objęła się ramionami. Próbowała uspokoić oddech i serce, które chyba chciało wyrwać się jej z piersi. Nie dość, że co jakiś czas musiała go widywać, to jeszcze teraz pojawił się w jej snach. Umysł płatał jej figle i próbował połączyć przeszłość sprzed kilku lat z tą, która teraz nie pozwalała jej normalnie funkcjonować.
- Marta? Wszystko… w porządku? - zaspany i zachrypnięty głos Matta ostatecznie przywrócił ją do rzeczywistości.
- T-tak… chyba tak – wymamrotała i zmrużyła oczy, gdy mężczyzna włączył lampkę nocną. - J-już tak… - odgarnęła spocone włosy z czoła i po chwili ukryła twarz w dłoniach.
- Co się stało? - podniósł się i usiadł koło niej. - Dobrze się czujesz, słońce?
Niepewnie dotknął jej ramienia i uspokajająco przesunął dłoń wzdłuż pleców kobiety. Miał na tyle lekki sen, że wyczuwał każdy niespokojny ruch brunetki i podejrzewał, że dopiero co wyrwała się z jakiegoś koszmaru. Wydawało mu się, że nawet mówiła coś przez sen i próbowała się wydostać z niechcianej, sennej historii.
- Przepraszam… – wyszeptała i zadrżała, gdy się do niej przysunął. - Obudziłam cię – powiedziała ze skruchą w głosie i odsłoniła twarz.
Spojrzał jej głęboko w oczy i nie do końca podobało mu się to, co w nich zobaczył. Ewidentnie Marta śniła o czymś, co ją przeraziło. Niby zdołała unormować oddech i nie łapała z trudem powietrza, jak kilka sekund po przebudzeniu, ale ciągle nie pozbyła się złych obrazów. Trzęsła się na całym ciele, mimo że usilnie próbowała to przed nim ukryć. Co jej się śniło? Dzieciństwo w Polsce? Ten cholerny gwałt? Czy może mój popierdolony braciszek? Czemu ta dziewczyna nie może w końcu spokojnie żyć? Czemu ta przeszłość ciągle musi ją gnębić i o sobie przypominać?
- To nic. Cała drżysz... – zauważył. - Chcesz coś na uspokojenie?
Potrząsnęła przecząco głową i zbliżyła się do mężczyzny. Z jego ciała biło przyjemne, uspokajające ciepło. Bynajmniej nie chodziło tylko o jego charakter i poczucie bezpieczeństwa, które zawsze przy nim czuła. Idealnie, jej zdaniem, wyrzeźbione mięśnie klatki piersiowej i brzucha wręcz zachęcały, żeby się w nie wtulić i zapomnieć o przykrych snach, które ją nawiedziły i od których nie potrafiła się uwolnić. Poczuła przyjemne mrowienie na nagim, pokrytym gęsią skórką ciele, gdy tylko znalazła się dostatecznie blisko Matta.
- Jesteś pewna, że nie chcesz żadnej tabletki? - mruknął i obejmując ją ramieniem, pociągnął za sobą, żeby mogli się położyć.
- J-już ok – powiedziała cicho i dodała – teraz jest już wszystko dobrze.
- Chcesz o tym porozmawiać? - pogładził ją po policzku i zgasił lampkę, gdy szybko zaprzeczyła.
Przekręcił się nieznacznie i z lekkim wahaniem pocałował ją w usta. Nie był pewien, czy powinien w ten sposób postąpić. Owszem przespali się ze sobą, spali w jednym łóżku, ale czy ona miała ochotę na czułości po koszmarze, który jeszcze chwilę temu ją gnębił? A może niewielkie pieszczoty ją uspokoją i pozwolą zasnąć? A może wyjdzie na dupka, który tylko wykorzystuje sytuację i próbuje ponownie przelecieć roztrzęsioną kobietę? Może w ogóle nie powinien myśleć i rozważać każdego scenariusza, tylko poddać się chwili? Poza tym teraz wcale nie chodziło mu o seks. Po prostu chciał wyciszyć brunetkę i dać jej poczucie bezpieczeństwa.
- Jeśli nie chcesz… - odsunął się na moment, dając jej szansę na wycofanie się.
Zamiast odpowiedzieć, musnęła go lekko wargami i zachęciła do dalszych działań. Chciała zagłuszyć słowa, które huczały jej w głowie. Chciała poczuć inny smak niż ten, który został jej na ustach tuż po przebudzeniu. Chciała czuć inny dotyk niż ten, który brutalnie dopominał się o jej ciało. Może i zdołała uspokoić swoje roztrzęsione ciało, ale myśli o wiele trudniej było jej rozgonić.
- Na pewno wszystko w porządku? - szepnął w jej usta i zsunął ją z siebie, kładąc na plecy.
- Dziękuję, że pozwoliłeś mi zostać – mruknęła, nie odpowiadając na pytanie i z cichym jękiem pozwoliła, by położył się na niej.
Całowali się niespiesznie, leniwie i wręcz niewinnie, bo żadne z nich nie myślało i nie dążyło do bardziej intensywnej bliskości. Marta upajała się spokojem i poczuciem bezpieczeństwa, które czuła, będąc w jego ramionach. Kolejny raz przekonała się, jakim czułym i troskliwym kochankiem jest Matt. Jednocześnie męski, zdecydowany, jak i delikatny. Nie próbował niczego na niej wymuszać, nie był nastawiony na szybkie zaspokojenie. Miała nieodparte wrażenie, że mężczyzna czytał z niej jak z otwartej księgi. Doskonale wiedział, kiedy mógł pozwolić sobie na odrobinę szaleństwa i przyspieszenie spełnienia; bezbłędnie odczytywał, kiedy kobieta potrzebowała nie prowadzącej do niczego więcej czułości i bliskości, a kiedy chciała poczuć jego męskość głęboko w sobie. Zastanawiała się, czy to ona dawała tak jasne i oczywiste sygnały, czy to Matt tak uważnie wsłuchiwał się w jej pragnienia.
- Mówiłem ci już, że bardzo mi miło, że mnie odwiedziłaś? - wymruczał jej do ucha i przekręcił się na bok, żeby dłużej nie przygniatać jej swoim ciężarem.
- Bałam się, że mnie wyśmiejesz – szepnęła i przejechała dłonią po jego klatce piersiowej. - Albo że uznasz mnie za… puszczalską?
- Czemu? - zmarszczył brwi i objął ją ramieniem, przysuwając do siebie. - Bo szukasz ciepła i… akceptacji? Czy dlatego, że jesteś moją bratową? Marta, rozmawialiśmy już o tym.
- Wiem, ale zrozum, to nie jest dla mnie łatwe. Choćby któryś z was chciał mnie zmusić, nie mogę tak po prostu zapomnieć, że to mój mąż. - W jej oczach pojawiły się łzy. - Choćby nie wiem jak bardzo Izzy był na mnie wkurwiony, nie jestem w stanie przestać go kochać…
- Nie płacz – otarł pojedynczą łzę, która potoczyła się po jej policzku. - Ja ani nie każę ci zapomnieć, ani nie zamierzam zmuszać cię do tego, żebyś go znienawidziła. Nie zamierzam zajmować jego miejsca, ale pamiętaj, że możesz do mnie przyjść, jeśli tylko będziesz tego potrzebować. Porozmawiać, płakać, pomilczeć – zaczął wymieniać i musnął wargami jej usta - zjeść kolację, obejrzeć film, czy pójść do łóżka… obojętnie. Rozumiemy się, hm? - zapytał i uśmiechnął się ciepło. - To teraz do spania, bo nie jestem przyzwyczajony do wstawania w południe.

- Cii… śpij – szepnął, gdy poruszyła się i sennie wymamrotała jakieś niezrozumiałe słowa. - Jeszcze bardzo wcześnie.
Okrył ją szczelniej kołdrą i przysiadł na chwilę na łóżku. Pogładził ją po policzku i odgarnął niesforny kosmyk z twarzy. Przycisnął usta do jej skroni i chwilę trwał w tym czułym pocałunku. To była miła odmiana od szarej codzienności, ale powinien uważać, żeby za bardzo nie odpłynąć w marzenia. Owszem, wszystko co powiedział Marcie odnośnie pogodzenia się ze swoją samotnością, było prawdą. Jednak nie mógł zaprzeczać, jak przyjemnym uczuciem było zasypianie i budzenie się w czyimś towarzystwie. Nie był kompletnie pozbawiony pragnień i ludzkich odruchów i nie mógł okłamywać samego siebie, że nie potrzebuje czasem bliskości kobiety. Nie mógłby powiedzieć, że dzisiaj wstał z takim samym nastawieniem do życia, jak na przykład wczoraj, miesiąc temu, czy rok temu, gdy za każdym razem samotnie budził się w pustej sypialni. Nie mógł zaprzeczyć i powiedzieć, że nie podobała mu się wizja częstych kolacji we dwoje, wspólnych kąpieli, namiętnego seksu i zasypiania przy sobie bez wątpliwości, czy ktoś może zostać na noc, czy musi wracać do siebie. Rzecz jasna nie chodziło konkretnie o Martę, tylko po prostu o stałą, długoterminową partnerkę, z którą mógłby stworzyć coś na kształt rodziny. Jego szwagierka po prostu przypominała mu o wszystkich zaletach związków, z których musiał zrezygnować, a za którymi czasem tęsknił.
- Dobra, Matt, bierz się w garść – burknął pod nosem i szybko ruszył do łazienki pod prysznic.
Miał zamiar spożytkować czas, w którym brunetka jeszcze spała, udając się do mini siłowni, którą urządził sobie w piwnicy. Czasem, poza codziennym bieganiem, szedł na basen, a czasem, gdy nie miał ochoty wychodzić z domu, schodził do pomieszczenia koło spiżarni i przerabiał na mięśnie energię, której nie zdążył spożytkować na joggingu. Jego sala treningowa nie była zbytnio wyposażona, ale sam Matt nie miał zbyt dużych potrzeb. Bieżnia, z której korzystał sporadycznie, bo o wiele bardziej preferował bieganie na świeżym powietrzu. Ławeczka, kilka hantli i drążek stacjonarny, na którym się podciągał i który był najczęściej eksploatowany.
Po kilkudziesięciu minutach ćwiczeń, dobiegł go cichy dźwięk dzwonka do drzwi. Nie spodziewał się nikogo, jednak szybko sięgnął po ręcznik i przetarł spocone ciało. Zarzucił sobie materiał na szyję i podbiegł na parter.
- Tak? Jon? - otworzył drzwi i z zaskoczeniem zmierzył wzrokiem swojego gościa. - Nie mówiłeś, że będziesz w mieście w tym tygodniu.
- Muszę załatwić parę spraw i Kate prosiła, żebym się z nią spotkał. Z tobą też chciałem pogadać – zerknął na młodszego brata, który przywitał go w progu w samych spodenkach i ręczniku narzuconym na ramiona. - Chyba ci przeszkodziłem?
- Nie… właśnie kończyłem. Wchodź, wchodź – cofnął się i wpuścił Jona do domu. - Zrób sobie kawę, śniadanie… na co tam masz ochotę, a ja się ogarnę i zaraz wrócę.
Szybkim krokiem, wbiegł na piętro, zostawiają brata samego. Ten bez wahania skierował się do kuchni i włączył ekspres. Usiadł przy stole i przymknął oczy. Czuł się coraz gorzej. Zarówno psychicznie jak i fizycznie. Dziwił się, że prawie nikt nie pytał, co się z nim dzieje, dlaczego tak schudł i w tak zastraszającym tempie posiwiał. Nie żeby oczekiwał jakiegoś nadmiernego zainteresowania. Mimo wszystko lepiej było mu z faktem, że nikt nie wypytuje i nie próbuje z niego wyciągnąć jakichś zwierzeń. Mógł bez większych problemów udawać, że nic się nie zmieniło i wszystko jest pod kontrolą. Jednak powoli zaczął tracić siły i nie potrafił na dłuższą metę ukrywać się za maską. Tylko z kim miał o tym porozmawiać? Komu się zwierzyć? Matka odpadała ze względu na stan zdrowia, a Carol miała za dużo na głowie i musiała łączyć pracę z opieką nad gromadką dzieciaków. Bruce ciągle kursował między swoim domem, a nową posiadłością, którą od niedawna budowali; Mark, który był pracoholikiem, wiecznie nie miał czasu nawet dla swoich dzieci i partnerki; Claudia odpadała; Joan, ze względu na swoje przeżycia, nie nadawała się do dźwigania jakichkolwiek kłopotów. Zawracanie głowy swoim dzieciom zupełnie nie wchodziło w grę. Każde z nich miało swoje życie; Kate ciągle próbowała pozbierać się po nieudanym związku z Sixxem, Tony miał niedługo wziąć ślub, a Steven w końcu zdecydował się na wyprowadzkę z Seattle.
- Och! Jon! - był tak pogrążony w myślach, że aż podskoczył, słysząc rozentuzjazmowany, kobiecy głos.
Odwrócił się zaskoczony i spojrzał na Martę, która pojawiła się w kuchni. Miała na sobie elegancką, koronkową sukienkę i buty na obcasie. Był zdziwiony, że nie usłyszał jej kroków.
- Marta? - otrząsnął się i szybko wstał. - Co… - nawet nie próbował ukrywać, jak bardzo był zaskoczony jej obecnością. Zresztą na jej twarzy malowały się podobne emocje. - Miło cię widzieć, skarbie.
Zreflektował się i podszedł do kobiety. Pocałował ją w policzek i rzucił jej przeciągłe spojrzenie. Zastanawiał się, co robiła tak wcześnie u Matta i to jeszcze w takim stroju. Nie przeczył, że wyglądała bardzo ładnie i kobieco, ale ciągle nie wyjaśniało sytuacji. Czemu Matt nie wspomniał nawet słowem, że ma gościa? Dlaczego w ogóle poszedł ćwiczyć, skoro ktoś u niego był?
- Już jestem, Jon! - Do pomieszczenia wszedł Matt, ocierając ręcznikiem mokre po prysznicu włosy. - O… eee…
Gdy zobaczył Martę, kompletnie odebrało mu mowę. Zupełnie zapomniał o tym, że tego ranka nie był w domu sam. Kiedy pojawił się jego najstarszy brat, nawet nie pomyślał o śpiącej w jego sypialni brunetce. Pewnie dlatego, że nigdy nie miał takiej sytuacji i nigdy nie musiał tłumaczyć się z nakrycia go w łóżku z jakąś kobietą. Niepokój i zażenowanie, które pojawiło się na twarzy mężczyzny, były wystarczającą odpowiedzią na wszystkie niezadane przez Jona pytania.