agr... jestem poirytowana tym że musiałam CAŁY rozdział formatować od podstaw! każdy akapit i każą kursywę! więc... od razu przepraszam jeśli czegoś nie zauważyłam...
miałam tego jeszcze nie dodawać, ale jestem za bardzo podekscytowana treścią kolejnego rozdziału, żeby zbyt długo zwlekać z dodaniem tego xd
hm... jakoś rozdziału nie jest powalająca... wszystko przez to że jego pierwotna "druga część" stała się osobnym rozdziałem nr 40.
xd moje apele nie odnoszą skutku... ALE zerknijcie na "uwaga kochani" zwłaszcza na drugą część i zachęcam gorąco do pomyślenia nad pytaniem i wystukaniem jakiegoś (naprawdę... ilość pytań na które nie odpowie jest znikoma! :D)
i błagam! czytelnicy! UJAWNIJCIE SIĘ, nie bądźcie niewidzialni... jeśli wejdziecie, przeczytacie... napiszcie chociaż 2 słowa, że jesteście
dziękuję... Martynie hah za polecenie książki (tak... przeczytałam już obie xd)
***
- Jak ona to robi, że zawsze umie zasnąć w tych cholernych samolotach? – mruknął i spojrzał na swojego syna, który grzecznie siedział na kolanach ojca chrzestnego – ja choćbym chciał to ni chuja nie dam rady!- Niech śpi… znając cię… wątpię, żeby w ciągu najbliższych kilku dni miała wiele takich okazji – zaśmiał się i spojrzał sugestywnie na Duffa.
- Serio, Stradlin? – wyszczerzył zęby – no… chyba, że planuje mi uciec sprzed ołtarza! Wiesz coś o tym? – udawał strach i dodał - I powiesz mi w końcu jaką ma suknię? Pomagałeś jej wybierać i jeszcze nie chcesz powiedzieć ani słowa!
- Już ci mówiłem… zajebistą… dowiesz się w kościele. Co nie, Jeff? Nie sądzisz, że twój tatuś jest bardzo niecierpliwy? – malec klasnął w dłonie i niezdarnie pomachał rączką basiście.
- Nienawidzę cię, wiesz? – burknął do swojego przyjaciela i zaczął kreślić jakieś wzory na plecach swojej przyszłej żony – mam nadzieję, że Jonowi udało się wszystko pozałatwiać… i że nie spóźni się na lotnisko jak zawsze…
- Sam przyjedzie?
- Nie wiem… pewnie mama będzie chciała, bo ciągle tylko pytała kiedy przyjedziemy, bo nie może się doczekać, żeby zobaczyć Jeffa…
Nie przyznawał się nikomu, ale im bliżej do Bożego Narodzenia tym większy stres go zżerał. Im bliżej świąt tym większy strach go ogarniał. Był przerażony tym, co miało się wydarzyć… był przerażony tym, co może się wydarzyć… był przerażony tym, co może przynieść przyszłość. A co jeśli się nam nie uda? Albo… albo co jeśli ona wcale nie chce tego ślubu, tylko nie umiała odmówić? Co jeśli nie pojawi się w kościele? Jeśli mnie wystawi i powie „nie”? Co jeśli nie będzie tak dobrze i fajnie jak przed ślubem? Jeśli ten papierek i przysięga wszystko zmienią na gorsze? Co jeśli nie będę dobrym mężem?! Co jeśli nie będzie jej się podobało małżeństwo ze mną? A jeśli stwierdzi po roku, że to był błąd? Albo jak nam nie wyjdzie i będziemy musieli wziąć rozwód tak samo jak Stradlin i Rose?
- Widzicie gdzieś Jona? – zapytał Izzy po godzinie, gdy znaleźli się już na lotnisku.
- Jak go znam to pewnie jeszcze jest w domu – mruknął Duff i objął Martę, która trzymała Jeffreya na rękach – o! Jest! I nawet ma… - urwał i patrzył jak zahipnotyzowany w jakiś punkt.
- Duff? Co się stało? – brunetka zaniepokoiła się i spojrzała w kierunku, w który tak uporczywie wpatrywał się jej narzeczony – Duff?
- Mamo… - szepnął i zanim Marta albo Izzy zdążyli coś powiedzieć, podbiegł do swojej rodzicielki – m-mamo?
Patrzył z przerażeniem na kobietę, która była zawsze żywotna i zabiegana, a która teraz jedną ręką podpierała się o laskę, a drugą uczepiła się ramienia swojego najstarszego syna. Widział drżenie rąk, które zawsze były takie zwinne i precyzyjne. Widział lekko pochyloną sylwetkę, która zawsze była wyprostowana i pewna siebie.
- M-mamusiu?
- Duff, kochanie – uśmiechnęła się – gdzie Marta i Jeffrey?
- M-mamo… c-co… - nie potrafił oderwać oczu od drżącej dłoni zaciśniętej na lasce – c-co ci się s-stało?
- Dzień dobry, Pani McKagan, cześć Jon – pojawił się Izzy i Marta trzymająca czteromiesięcznego chłopca na rękach.
- O-och… j-jaki ś-śliczny – po policzkach kobiety popłynęły łzy, gdy dostrzegła swojego najmłodszego wnuczka – t-taki drobny… o-och…
- Mamo, co ci… - Duff znów próbował czegoś się dowiedzieć o dziwnym stanie jego rodzicielki.
- Duff, pogadamy w domu, co? – odezwał się Jon i rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie – to… możemy się powoli zbierać? Macie bagaże?
- Ale naprawdę nie chcę sprawiać kłopotu – uśmiechnął się z zakłopotaniem – mogę się zatrzymać z innymi gośćmi w hotelu albo…
- Wykluczone, chłopcze. Mam wolny pokój, więc nie musimy kombinować. Zawsze byłeś tu mile widziany – złapała ciemnowłosego gitarzystę za przedramię i wprowadziła go powoli do domu – i tak część rodziny będzie nocować u Jona, bo trochę nas za dużo.
- Ale… bo święta… - cholera… miałeś im tylko pomóc z bagażami i się przywitać z rodziną Duffa! Kurwa… mam tu spędzić Boże Narodzenie?! - będę przeszkadzał w rodzinnym spotka…
- Na pewno nie będziesz przeszkadzać, poza tym dla Marty jesteś rodziną, więc niedługo też dla nas – spojrzała na swojego najmłodszego syna, szukając poparcia.
- Mama ma rację, nie zostawimy cię samego w święta – poklepał chłopaka po plecach i popatrzył na panią McKagan – mamo… musimy porozmawiać… chodź – podał jej ramię i skierował się w stronę jadalni – ty też, Jon…
Izzy popatrzył pytająco na Martę, ale ona wzruszyła ramionami, tuląc do siebie przysypiającego Jeffa. Wiedział, co zaniepokoiło Duffa i co nie dawało spokoju jej przyszywanej siostrze, ale nie chciał za bardzo ingerować w sprawy rodzinne McKaganów. Wniósł do przedpokoju pozostałe walizki i torby i ledwie przestąpiwszy próg, z trudem utrzymał równowagę. Obraz przesłoniły mu gęste, ciemne, bardzo puszyste włosy, poczuł ramiona otaczające go za szyję i nie bardzo wiedział, co się dzieje.
- Alice! Zachowuj się – usłyszał zbulwersowany głos jakiejś kobiety.
Uśmiechnął się pod nosem. No tak… czemu nie wpadłem na to, kto mógłby się tak ze mną witać? Znam tylko jedną wariatkę, która rzucałaby mi się na szyję z taką radością! Objął nastolatkę i próbował wyswobodzić twarz z jej loków. Nie wiedział skąd taki entuzjazm dziewczyny, ale nie przeszkadzało mu to, bo od zawsze lubił szaloną i wesołą chrześnicę Duffa.
- Cześć, Alice – zaśmiał się i postawił nastolatkę – witaj Carol – uśmiechnął się do jej matki, która nie była zbytnio zachwycona bezpośredniością swojej najstarszej córki.
- Izzy, Izzy! A będzie też Axl? A Slash? A będą ludzie z innych zespołów?
- Dowiesz się wszystkiego za dwa dni – wyszczerzył zęby – chyba, że Marta zdradzi ci listę gości? – popatrzył na brunetkę, która z Jeffem podeszła do Carol.
- Co? Jaka lista? – podała siostrze swojego narzeczonego syna i spojrzała pytająco na Stradlina – ach… no… będzie kilku muzyków, Slash i Axl też powinni się pojawić. Tak… wszyscy dadzą ci autografy – zaśmiała się, widząc, jak nastolatka chce coś powiedzieć – ciągle nie wiem, czy to dobry pomysł z tym ślubem w święta – mruknęła do Carol – chyba wszyscy się pojawią tutaj i będzie ciasno… a tak to pewnie jakoś się wymieniacie i dzielicie odwiedzinami?
- Nie wszyscy będą… - odpowiedziała z przekąsem – nasze kochane siostrzyczki się nie pojawią. Jedna się gdzieś zaszyła i nikt nie wie, gdzie jest, a Claudia… no cóż… dawno nie widziałam Jona takiego zdenerwowanego… - widząc minę, Marty dodała szybko – nie przejmuj się… ona zawsze ma takie dziecinne humorki. To naprawdę nie chodzi o ciebie… Duff mógłby sprowadzić tu anioła a ona i tak potraktowałaby KAŻDĄ jego narzeczoną tak samo… Ach i dziękuję, że poprosiliście mnie na świadka – widać było, że cieszy się, z propozycji swojego najmłodszego brata - Och… co tam miniaturko Duffa, hm? – cmoknęła chłopca, który nieporadnie złapał ją za nos – pokazywał ci ktoś zdjęcia Duffa jak był dzieckiem? – uśmiechnęła się do Marty i obiecała, że kiedyś pokaże jej rodzinny album - Jeff wygląda prawie identycznie… Mam tylko nadzieję, że nie będzie taki zwariowany i… nieposłuszny jak tatuś… ach… - popatrzyła na ciemnowłosego mężczyznę, który droczył się z siostrzenicą swojego przyjaciela - Izzy zajmiesz pokój Jona, bo… no chyba lepszy on niż pokój Joan albo Claudii… naprzeciwko Matta i Duffa.
- A mamo, czemu Matta nie ma? – Alice pojawiła się przy matce i zaczęła robić śmieszne miny do Jeffreya – Nie przyjedzie?
- Jutro rano ma samolot – odezwała się Marta – dziś musiał zostać, bo w restauracji mają jakiś specjalnych gości i chciał wszystkiego dopilnować.
- WUJKA Matta, Alice tyle razy ci mówiłam, żebyś nie mówiła do nich po imieniu!
- Ale mamo… oni sami mi tak kazali – burknęła pod nosem – poza tym oni wcale nie są tacy starzy, żeby mówić do nich wu… - urwała, bo usłyszeli głośną, niezbyt miłą wymianę zdań.
Krzyki z kuchni przyciągnęły uwagę Carol i rodzeństwa Isbell, którzy zamilkli i z uwagą słuchali. Marta nigdy nie słyszała, żeby Duff tak się zdenerwował na kogoś ze swojego rodzeństwa, w szczególności na Jona, który zawsze był dla niego autorytetem. I nigdy nie słyszała, by do kogoś odnosił się w taki niegrzeczny sposób.
- Więc czemu, kurwa, ja nic nie wiem?! Czemu do chuja, nie mogliście zadzwonić?!
- Duff, przestań się wydzierać! Mówiłem, że zdecydowaliśmy się, że nie będziemy ci zawracać głowy, skoro masz teraz małe dziecko i planujesz ślub!
- Przestań mieszać w to Jeffa i Martę! Co to ma, kurwa, do tego?! Wszyscy kurwa mać, wszystko wiedzą tylko nie ja! Jestem, kurwa, w czymś gorszy?!
- Bo tak było najlepiej! Umówiliśmy się, że nie będziemy ci mówić, bo nie było powodu!
- Nie było, kurwa, powodu?! Czy ciebie pojebało?! Nie było powodu powiedzieć mi, że mama jest chora, tak?! – ryknął tak, że Marta aż podskoczyła, nie spodziewając się takiej agresji i furii w jego głosie - Nie było powodu, żeby mi powiedzieć, że mama potrzebuje pieprzonej laski, żeby móc chodzić?!
- Uspokój się, do cholery! Ja zadecydowałem, że nie ma sensu ci mówić i odciągać cię od twojej rodziny – powiedział podniesionym głosem, ale dość spokojnie Jon.
- No kto inny mógł wymyślić tak chujowy pomysł jak nie ty?!
Usłyszeli dźwięk tłuczonego szkła. Brunetka spojrzała zaniepokojona na Izzyego i pobiegła do kuchni. Podłoga w kuchni pokryta była drobinkami szkła, które prawdopodobnie pochodziło z jednej z salaterek leżących na szafce. Jednak nie to przykuło jej uwagę. Na środku pomieszczenia stał Duff z wykręconymi za plecy rękami i nerwowo próbował wyszarpać się z uścisku niższego o kilka centymetrów starszego brata.
- Zamierzasz demolować jak dzieciak kuchnię, bo nie dzwoniliśmy i nie ogłaszaliśmy ci, że mama jest chora? – nie zauważyli, że są obserwowani i Jon mocniej złapał Duffa – masz dwadzieścia osiem lat a nie dziesięć!
- Puszczaj mnie! To, kurwa, boli! – szarpnął się bardziej i brunetka dostrzegła coś, co ją przestraszyło jeszcze bardziej… desperacja – Radość ci to sprawia?! No kurwa, puść!
- Niech pan go puści… p-proszę – Marta odezwała się cicho i uważając na stłuczone szkło, zbliżyła się do nich.
Prawie natychmiast zabrał ręce i wyswobodził Duffa, który zaczął rozcierać obolałe miejsca, dysząc nerwowo. Brunetka nawet nie chciała myśleć, co Duff mógł sobie przypomnieć, że tak zareagował na unieruchomienie przez swojego brata. Prawie w tym samym momencie pojawiła się zaniepokojona pani McKagan. Marta dopiero teraz zauważyła, że kobieta faktycznie ma problemy z poruszaniem się, nawet podpierając się o laskę. Z kłótni, której nie sposób było nie słyszeć, dowiedziała się, że kobieta jest na coś chora. Ale na co? Przecież widzieliśmy ją jak jeszcze byłam w ciąży i nie wyglądała tak źle! Normalnie chodziła i była energiczna! Mimo wieku zachowywała się jakby była kilkanaście lat młodsza! Czemu nikt nie powiedział Duffowi, że dzieje się coś złego? Rozumiała czemu, basista się tak zdenerwował – ona sama też chciałaby wiedzieć, gdyby ktoś z bliskich jej osób się rozchorował. Nie wiedziała jakie naprawdę motywy kierowały rodzeństwem, że żadne z nich nie poinformowało Duffa o tym, co się dzieje. Czemu nikt nie uprzedził go, że ich matka podupadła na zdrowiu? Przecież skoro wszyscy wiedzieli, to dlaczego choćby nawet Matt, który spędził z nimi trochę czasu, nie pisnął nawet słówka? Czemu Joan nic nie powiedziała, zanim wyjechała bez słowa?
- Co się dzieje? Czemu tak krzyczycie? – starsza kobieta powoli weszła do kuchni – Jon? O co chodzi? – spojrzała na Duffa, który ciągle nerwowo masował nadgarstki i na Martę, która stała przy nim i mruczała mu coś uspokajającym tonem – No powiecie mi? Wiecie, że nie lubię jak coś ukrywacie i kręcicie… – chciała się schylić i posprzątać stłuczone szkło.
- N-niech pani usiądzie, ja to posprzątam – brunetka szybko podeszła do swojej przyszłej teściowej i odsunęła jedno z krzeseł, pomagając jej usiąść.
- Mamo, możesz mi powiedzieć… - Duff przymknął oczy, ledwie panując nad narastającą złością – możesz mi wyjaśnić, czemu, do cholery, nic nie wiedziałem? WSZYSCY wiedzieli, łącznie z Joan, tylko kurwa nie ja!
- Duff… - mruknęła Marta – spokojniej… - szepnęła i pogładziła go po ramieniu.
- Synku, gdybym ci powiedziała, to od razu chciałbyś przyjechać – wymamrotała kobieta i spojrzała szklistym wzrokiem na swoje najmłodsze dziecko – a teraz przede wszystkim powinieneś skupić się na swojej rodzinie – uśmiechnęła się ciepło do Marty – nic złego się nie dzieje, żeby specjalnie cię niepokoić.
- Ty też jesteś moją rodziną! Nic… nic nie rozumiesz… powinnaś powiedzieć, że coś jest nie tak! Cokolwiek! Przecież dzwoniłem kilka razy w tygodniu! Mogłaś powiedzieć chociaż dwa słowa. Mogłaś uprzedzić, że gorzej się czujesz! Parkinson to nie cholerny katar, który za kilka dni ci przejdzie! Kiedy miałem się dowiedzieć, co?! Gdyby nie ślub, to pewnie dalej bym nie wiedział!
Marta, która w tym czasie szybko zamiotła szkło z podłogi, poczuła na ramieniu silną, męską dłoń. Odwróciła się i zobaczyła zmartwioną twarz Jona, który mruknął tylko, żeby zostawić Duffa i mamę na chwilę samych, żeby mogli sobie wszystko wyjaśnić. Wyprowadził ją z kuchni i niepewnie się uśmiechnął.
- Przepraszamy za to… zamieszanie…
- Nie musi pan za nic przepraszać… to sprawy rodzinne, rozumiem, że czasem…
- Po prostu Jon. Dziwnie się czuję z tym, że przyszła żona mojego brata ciągle mówi do mnie pan – zaśmiał się.
- Och… no dobrze – zawstydzona, skupiła uwagę na dywanie, jakby zobaczyła tam coś interesującego.
- Wiesz… nigdy bym nie przypuszczał, że Duff się zakocha… tak poważnie zakocha – na jego czole pojawiła się zmarszczka – przy tobie to jest zupełnie inny człowiek… taki szczęśliwy, odpowiedzialny i… normalny! – widząc niepewną minę młodszej o dwadzieścia pięć lat dziewczyny, pospieszył z wyjaśnieniami – nawet nie wiesz jak się obawiałem o jego przyszłość, gdy był nastolatkiem… mama wychodziła z siebie, żeby jakoś go porządnie wychować, tak jak nas wszystkich, ale on… skutecznie się opierał. Ani mama, ani Carol, ani nawet ja nie potrafiliśmy wpłynąć na jego zachowanie. Był lekkomyślny, wręcz bezmyślny, buntował się przeciwko wszystkiemu i wszystkim… nie dbał o konsekwencje, nie dbał o to, czy kogoś rani swoim zachowaniem… miał gdzieś czy zachowuje się jak kompletnie nieodpowiedzialny gówniarz. Zawsze liczyła się dla niego teraźniejszość. Po co zaprzątać sobie głowę tym, co może wydarzyć się jutro, za rok, czy pięć lat – westchnął – raz mama prawie zawału przez niego dostała, bo był tak eee… zamroczony, że nawet nie wiedział, że stoi na samym środku ruchliwej ulicy – wzruszył ramionami – naprawdę nie poznaję teraz mojego brata… powinienem ci podziękować… za uratowanie go i sprowadzenie na właściwą drogę – zarumieniła się bardziej – ach… i nie spodziewałem się, że jeśli w ogóle zdecyduje się założyć rodzinę, że… no że wybierze taką… - zamilkł na chwilę, szukając odpowiedniego słowa – taką uroczą i naturalną kobietę… jak cię poznałem, myślałem, że Duff cię jakoś omamił i… eee… zbajerował… tak się teraz mówi? No… nie chciałem wierzyć, że on całkiem poważnie traktuje wasz związek i że będzie w stanie tak bardzo się zmienić – po chwili zakończył swój monolog i zapatrzył się w coś ponad ramieniem brunetki – no… to może zamiast słuchać o przeszłości Duffa, zapoznasz mnie lepiej z tym małym kawalerem, co? – wskazał brodą na Jeffa, który męczył Alice i wręcz przykleił się do jej włosów.
Obudził się. Spojrzał na zegarek. Dochodzi siódma rano. Brawo, w końcu przespał większą część nocy. Kiedy ostatnio pozwolił sobie na takie lenistwo? Czyżby minęły już dwa tygodnie? Doskonale… czyż nie marzył o tym od dawna? Czyż nie warto się poświęcić i zarwać parę nocy, by osiągnąć cel? Nie warto zarwać kilku nocy, by prowadzić nocne życie? Nie warto poświęcić kilku godzinek, które mógł spędzić w łóżku śpiąc, na coś dużo przyjemniejszego? Czy nie czekał na to wystarczająco długo, by móc teraz korzystać i zaspokajać się do woli? Kiedy tylko chciał, ile chciał i przede wszystkim w sposób, który najbardziej mu odpowiadał. Nie czekał wystarczająco długo, by odebrać nagrodę? Zbyt długo wystrzegał się pewnych rzeczy, by teraz nie korzystać z tego na co tak długo pracował i się starał…
She's a cornshucker
A real buttfucker
Gotta wash my
After she makes me buttfuck her
Cornshucker
A real buttfucker
Gonna stick my dick
Right up her ass
She's a cornshucker
A real buttfucker
Gotta wash my dick
After she makes me buttfuck her
Cornshucker
A real buttfucker
Gonna stick my dick
Right up her ass
Gimme a dime
Gotta call my pimp
When I heard her ask
It made me go limp
Two weeks later
My sex life was drab
Instead of a wang
All I had was a scab
If you're sleazy
You better think I'm first
'Cause I've got a dick like liverwurst
- Tak… To ci się udało, Duff… - mruknął pod nosem i uśmiechnął się z zadowoleniem – to ci się kurewsko udało…
Gwizdał radośnie i wyciągnął z szafki bursztynowy trunek, w którym od lat się lubował. Teraz przyszedł czas, żeby porządnie się urżnąć. W końcu miał ku temu dobry powód. Co może być lepszego niż uzasadnione okolicznościami picie? Co może być lepszego niż alkohol i piękna kobieta, która cała się oddaje do jego dyspozycji?
Uwielbiała te dłonie. Uwielbiała te palce. Dokładnie te same, które szarpały agresywnie struny. Dokładnie te same, które tworzyły muzykę, którą kochała. Dokładnie te same, które tak czule wodziły po jej delikatnej, gładkiej skórze. Dokładnie te same, które doprowadzały ją do gęsiej skórki, gdy sunęły po jej ciele. Dokładnie te same, które ocierały jej łzy smutku i szczęścia. Dokładnie te same, które odgarniały jej włosy z twarzy. Dokładnie te same, które ostrożnie i troskliwie trzymały ich małego synka. Dokładnie te same, które trzymały jej ręce tak, jakby trzymały w sobie cały świat.
- O co chodziło Bruce’owi z tymi żartami, że dziś nasza ostatnia noc, hm?
- Ach… Bruce ma takie… dziwne poczucie humoru – zaśmiał się i dodał – to takie rodzinne… zasady… ostatnią noc przed ślubem spędzamy osobno… w osobnych sypialniach i w osobnych domach – uśmiechnął się, ale dało się zauważyć żal w jego oczach – jak ja bez ciebie wytrzymam tyle czasu, hm? – pocałował ją i przyciągnął ku sobie – ty tutaj… ja u Jona… i zobaczę cię dopiero w kościele… - przejechał dłonią po jej udzie – tyle czasu straconego…
- Nawet wiem, jak chciałbyś go spędzić – zamruczała, gdy jego ręka dotarła do pośladków, przysłoniętych jedynie materiałem bielizny – i kto tu jest napalony, co?
- Oczywiście, że ty maleńka – szepnął i nagle brunetka znalazła się niebezpiecznie blisko niego – jak mogłabyś mnie podejrzewać o takie rzeczy?
- Mogłabym… nie pamiętasz naszego pierwszego spotkania, jak prawie rozbierałeś mnie wzrokiem? – uśmiechnęła się zalotnie – a nie pamiętasz naszego wspólnego powrotu do domu, po tym jak oficjalnie zostaliśmy parą?
- Eee… co? – zbiła go z tropu ostatnim zdaniem – co się wtedy wydarzyło?
- Od nadmiaru seksu masz zaniki pamięci? To się leczy abstynencją – zaśmiała się i przerzuciła nogę przez jego biodro – nie pamiętasz kochanie jak wracaliśmy do domu z knajpy? Nie pamiętasz jak się przewróciłam, a ty jak prawdziwy dżentelmen pomogłeś mi wstać? Nie pamiętasz jak prawie mnie przeleciałeś w środku parku? Prawie, bo nagle zaczął padać deszcz i to mnie obudziło i otrzeźwiło…
- Kurwa… ty pamiętasz takie rzeczy? Nawet nie pamiętałem, że coś takiego się wydarzyło! – pokręcił z niedowierzaniem głową i łakomie złapał ją za pośladek.
- Miałabym zapomnieć chwilę, kiedy pierwszy raz totalnie straciłam dla ciebie głowę? – zarumieniła się i musnęła mu usta – miałabym zapomnieć chwilę, kiedy pierwszy raz chciałam złamać własne zasady? – złapała leciutko zębami jego wargę i pociągnęła – kochanie… miałabym zapomnieć to wszystko, co wtedy czułam? – wyszeptała i przetoczyła się z nim, żeby móc na nim leżeć – nie ma takiej opcji – wyszczerzyła zęby i obserwowała jego rozmarzoną minę – a… nie pamiętasz, jaki ty byłeś napalony, jak ciągnąłeś mnie do jakieś obskurnej bramy, bo nie mogłeś wytrzymać tygodnia beze mnie?
- Oj już nie gadaj tyle – przyciągnął ją do siebie i zaczął zachłannie całować – nie gadaj, bo i tak wiem, że ty jesteś bardziej napalona…
Szybko i zwinnie pozbył się jej stanika. Zamruczał, upajając się widokiem jej piersi. Nie potrafił i nawet nie bardzo chciał rozumieć, czemu dosłownie za każdym razem czuł się tak jakby widział je po raz pierwszy; czemu za każdym razem czuł taki sam jeśli nie większy zachwyt; czemu za każdym razem nie mógł się doczekać, żeby się nimi nasycić, czemu zachowywał się jak dzieciak, który pierwszy raz zobaczył nagie piersi w jakimś magazynie dla dorosłych. Śmiał się w duchu z nieświadomości brunetki. Śmiał się, że nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo go podnieca. Śmiał się, że nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo jej pragnął. Śmiał się z tego, że ona tak naprawdę nie zdawała sobie sprawy z tego, co działo się z nim, gdy tylko ją widział. Śmiał się z tego, że nie zdawała sobie sprawy z tego, jak on reaguje widząc ją w bieliźnie… albo jeszcze lepiej, jak reaguje, gdy ona jest naga. Śmiał się, bo nie zdawała sobie sprawy z tego, jak on próbuje walczyć ze sobą, byle tylko nie rzucić się na nią jak napalony nastolatek.
- Ach… D-duff, bo nas wszyscy u-usłyszą – próbowała tłumić wszelkie odgłosy rozkoszy, żeby nie hałasować, ale basista skutecznie jej to utrudniał – mmmm… j-jak n-nie przestaniesz.. a-ach…
- To co mi zrobisz? – leciutko złapał w zęby sutek i uśmiechnął się, słysząc przeciągły jęk – no ciszej, bo się obudzą – zaśmiał się cicho i dalej torturował ją swoimi pieszczotami.
- B-boże… jak ja… ach… j-jak ja cię nienawidzę… - wydyszała, gdy wsunął się w nią sprawnym ruchem.
Czuł się nieswojo. Mógł się nie zgodzić, na nocowanie tu i dodatkowo jeszcze zostanie na świątecznym obiedzie. Nie przepadał za świętami, a jeszcze musiał wpasować się w radosną atmosferę, która panowała w domu rodziny McKagan. Tylko… jedno małe pytanie… czy on tak naprawdę ma powody do radości? Czy przez cały dzień będzie musiał chodzić z przyklejonym do twarzy uśmiechem? Nie mogłem, kurwa, się zaszyć gdzieś tak jak Joan i mieć kłopot z głowy? Nie musiałbym nawet iść i patrzeć na własną klęskę! Kurwa… czemu ja nigdy nie myślę?! Czemu zawsze dobre pomysły wpadają mi do głowy po fakcie?! Kolejny raz dopadła go chęć rozwalenia czegoś. Kolejny raz dopadła go złość, nad którą nie umiał zapanować. Ale przecież nie mógłby zdemolować pokoju, w którym teraz był!
- Izzy? Mogę? – usłyszał cichy głos Marty.
- No… wejdź – mruknął zrezygnowany – coś się stało?
- Ty mi powiedz… - podeszła i odgarnęła mu włosy z twarzy – gdzie jest mój Izzy?
- No przecież tu jestem… o co chodzi? – odsunął się i usiadł na łóżku.
- Proszę… błagam… Jeffrey, powiedz, co się z tobą dzieje…
Pierwszy raz w życiu zwróciła się do niego jego prawdziwym imieniem i gitarzysta poczuł nieprzyjemne kłucie w okolicy serca. Był tak zszokowany, że nawet nie zauważył, jak brunetka podeszła do niego i go objęła. Był tak zszokowany, że nie słyszał, co do niego mówiła. Nie miał pojęcia, co skłoniło ją do użycia tej formy. Zastanawiał się, czy zrobiła to celowo, żeby go zdenerwować. Zastanawiał się, czy zrobiła to, żeby go zmiękczyć. Zastanawiał się, czy zrobiła to, żeby nim wstrząsnąć i zmusić do mówienia. A może po prostu jej troska sprawiła, że przestała go uważać za muzyka i postrzegała go teraz tylko i wyłącznie jako swojego brata. Brata, który ma problemy i koniecznie trzeba mu pomóc. Brata, który coraz bardziej się od niej odsuwał.
- Marta… j-ja… - kiedy w końcu odzyskał głos, sam nie wiedział, co powiedzieć – nic mi nie jest… po prostu… ja… no kurwa… sam nie wiem… nie chcę ci zawracać głowy jakimiś bzdurami… nie teraz… nie teraz, gdy zaraz bierzecie ślub…
- Hej… nigdy nie zawracasz mi głowy! Izzy… chcesz żebym się zamartwiała? – przejechała dłonią po jego policzku i próbowała spojrzeć mu w oczy – no co się dzieje?
- Nie wiem… naprawdę… chciałbym, ale nie wiem… - westchnął i przyciągnął przyszywaną siostrę do siebie – jestem zły… nie wiem, o co… nie wiem na kogo… nie wiem czemu… nawet teraz… zanim weszłaś, myślałem, że coś rozpierdolę z nerwów! A kurwa nic się nie stało, żebym się tak wkurwił! Nie wiem czy bardziej jestem zły na siebie czy na coś innego. Czuję jebaną nienawiść… do samego siebie, do całego pierdolonego świata. Czuję się chujowo odkąd tylko ta kretynka mnie zostawiła! Czuję zajebiste nerwy na nią za to, że tak mnie potraktowała; na samego siebie, że nic nie zrobiłem, żeby temu zapobiec. Mam ochotę ją zniszczyć tylko dlatego, że przez nią mam spierdolone życie! Czuję złość i jakiś kurewski irracjonalny strach! Boję się, że coś stracę… ale nie wiem, co mam tracić i czy w ogóle mam coś do stracenia… nie chcę myśleć, co będzie jutro, za tydzień, miesiąc… nie chcę myśleć, co będzie za pół roku… nie chcę myśleć, bo nie wierzę, że przyszłość zmieni cokolwiek na coś lepszego niż jest teraz! Mam kurwa wrażenie, że wszystko wymyka mi się z rąk! Że wszystko, o czym marzę jest zbyt odległe! Że… że wszystko, co bym chciał jest kurewsko poza moim zasięgiem… że nie zasłużyłem, by w ogóle chcieć czegokolwiek! Mam chujowe wrażenie, że nic nie osiągnąłem w życiu! Mam jebane trzydzieści lat, a nie mam niczego! Nie mam pracy, nie mam żony, nie mam dzieci, nie mam rodziny, nie mam pomysłu na życie, nie mam szczęścia, nie mam kogoś, kto mnie kocha – wymieniał i z każdą sekundą wylewał coraz to nowsze żale – jestem muzykiem, a nawet nie mam zespołu, nie mam weny, nie mam pomysłów na nowe utwory, nie mam nawet pieprzonej chęci do życia! Gdybym nie był takim pieprzonym tchórzliwym palantem… już dawno bym to wszystko skończył! Zakończyłbym życie w tym jebanym bagnie bez jakichkolwiek perspektyw!
- C-co? C-coś ty powiedział? – odezwała się w końcu, wystraszona tym, co właśnie wyznał.
- Nie mam po co i dla kogo żyć – mruknął i chciał ściągnąć Martę z kolan i wstać – nic mnie tu nie trzyma… nic nie daje mi siły, żeby dalej żyć…
- O czym ty do cholery mówisz? – uparcie siedziała i odwróciła jego twarz ku sobie – nie masz nikogo? Nikt cię tu nie trzyma? A ja? Jeff? Co z Duffem? Co z Axlem? Co z całą resztą znajomych i przyjaciół?!
- Co mi po znajomości z Axlem albo Bachem? To nie zmienia faktu, że jestem sam… a wy… ty i Jeff… wy macie Duffa – zabrał jej ręce ze swoich policzków i odwrócił wzrok – nie jestem wam potrzebny do szczęścia… macie swoje życie, swoją rodzinę i tyle. Co z tego, że otaczają mnie ludzie? Co z tego, że jesteś z Jeffem przy mnie? Co z tego, że jesteś – złapał jej dłoń i przyłożył sobie w okolice serca –skoro tu jest jedna wielka pieprzona pustka? Co z tego, że jesteś przy mnie skoro czuję się tak kurewsko samotny? Co z tego, że ci zależy? To nie wystarczy, żeby naprawić wszystko, co sam schrzaniłem! To nie wystarczy, żebym przestał być jebanym, zimnym skurwysynem!
No I don't know where I'm going
But, I sure know where I've been,
Hanging on the promises
In the songs of yesterday,
And I've made up my mind,
I ain't wasting no more time.
Here I go again.
Tho' I keep searching for an answer,
I never seem to find what I'm looking for.
Oh Lord, I pray you give me strength to carry on,
'Cos I know what it means
To walk along the lonely street of dreams.
And here I go again on my own,
Going down the only road I've ever known
Like a hobo I was born to walk alone.
And I've made up my mind,
I ain't wasting no more time.
I'm just another heart in need of rescue
Waiting on love's sweet charity,
And I'm gonna hold on
For the rest of my days,
'Cos I know what it means
To walk along the lonely street of dreams.
- Co mam zrobić, żeby… żebyś się tak nie czuł? – cały dobry humor, który miała, ulotnił się praktycznie w jednej chwili – Izzy?
- Nic… nic nie możesz zrobić – westchnął ciężko – to przecież nie jest twoja wina – przymknął oczy i wtulił się w dziewczynę, słuchając bicia jej serca – to ze mną jest jakiś pieprzony problem, którego sam nie rozumiem… pieprzony problem, z którym nie umiem sobie poradzić… wszystko mi się sypie, bo jestem skończonym debilem! Nie potrafię odnaleźć się w tym cholernym świecie. Nie potrafię stworzyć normalnych relacji z ludźmi! Nie jestem w stanie nikogo wpuścić do swojego życia na stałe! Nie jestem w stanie w cokolwiek się zaangażować… tylko ty… tylko tobie się udało przebić przez ten jebany mur, który sobie zbudowałem… i cieszę się, że chociaż ty jesteś szczęśliwa, Siostrzyczko Isbell – jego łamiący się głos przyjmował coraz bardziej żałosny ton – widzisz… nawet małą, słodką Siostrzyczkę Isbell stracę, bo mi cię Duff kradnie…
- Zawsze będę TWOJĄ siostrzyczką – szepnęła mu do ucha – zawsze będziesz moim ukochanym braciszkiem – pogładziła go po plecach i dodała – i na pewno nie pozwolimy z Jeffem, żeby najlepszy wujek na świecie był smutny i samotny.
- A zamierzasz się sklonować? – wymamrotał i bardziej się przytulił – albo znajdziesz mi kogoś takiego jak ty? Wtedy może się poddam? Przestanę walczyć z życiem… pozwolę komuś dostać się do mnie… tylko… wątpię, żeby jakakolwiek dziewczyna mnie chciała…
- Izzy… głowa do góry… bo jeszcze pomyślę, że to wszystko przez ten ślub i będzie mi przykro…
- Wybacz… nie jestem zbyt… trzeźwy – bąknął i obejmując ją mocno w talii, przyciągnął ją do siebie – pierdolę od rzeczy…
- Mhm… - nawet nie próbowała komentować tego, że nawet nie minęło południe, a on wypił już całą butelkę wódki - dziękuję, że w końcu coś mi powiedziałeś… i… Izzy? – poczochrała mu włosy i po chwili zapytała – pomożesz mi jutro chociaż trochę z przygotowaniami?
- Z przyjemnością… będziesz najpiękniejszą panną młodą jaką ktokolwiek, kiedykolwiek widział…
Wysoka szczupła kobieta krytycznym wzrokiem spoglądała na siedzącą przed nią brunetkę. Od godziny próbowała jakoś ładnie ułożyć długie i gęste włosy, ale ciągle coś gdzieś się psuło. Z początku próbowała loków, później zdecydowała się na zostawienie ich rozpuszczonych. Później próbowała upiąć je w kok, ale było ich za dużo.
- Jak tak dalej pójdzie to Duff czekając na ciebie zejdzie na zawał – mruknęła i zaczęła prace nad kolejną fryzurą – kiedy Stradlin przyjdzie z tą suknią? Lepiej by było, gdybyś już ją założyła…
- No… powinien zaraz przyjść – powiedziała trochę nerwowo i zaczęła skubać sweterek, który miała zarzucony na ramiona.
Nie dość, że coraz bardziej stresowała się czekającą ją uroczystością, to jeszcze ciągle w głowie miała obraz, który nawiedzał ją coraz częściej w snach. Coraz częściej gnębił ją jeden sen… sen, który albo ciągle się powtarzał, albo był kontynuacją poprzedniego koszmaru. Tak naprawdę nikt nie wiedział, co teraz dręczyło ją, gdy tylko zamykała oczy. Duff ciągle myślał, że to koszmary o Polsce i tym co tam przeżyła. Izzy nie dał się nabrać i wiedział, że coś jest nie tak, ale nie chciała mu wprost powiedzieć. Bała się zdradzić, co jej się śni, bo bała się, że sny staną się rzeczywistością.
- Wow! – usłyszała cichy gwizd i szybko odwróciła głowę – wiesz, że jak tylko Duff cię w tym zobaczy – zmierzył wzrokiem bieliznę, którą miała na sobie – to… od razu mu stanie?
- Izzy! – zarumieniła się, zasłaniając się swetrem i spojrzała przepraszająco na Kate – ani słowa więcej! – zawołała, widząc, że jej brat już otwiera usta.
- Ale Marta, to samo chciałam ci powiedzieć! – Kate wybuchła śmiechem i mrugnęła porozumiewawczo do Stradlina – mój wujaszek ślini się jak tylko pojawiasz się w pokoju, a co dopiero jak zobaczy cię tylko w tym!
- Jesteście okropni! – zarumieniła się bardziej i spojrzała na nich, próbując okazać jakieś oburzenie – na pewno nie chcecie się bliżej poznać? – zażartowała.
- O nie! Może i uwielbiam muzyków, ale… - rozbawiona kobieta zlustrowała wzrokiem Izzyego, który przyglądał się jej z ironicznym uśmieszkiem – za tych panów to ja dziękuję! Zapamiętaj kochana… nigdy żadnych związków z byłymi, obecnymi i przyszłymi członkami Guns n’Roses… no… może za wyjątkiem Duffa – zaśmiała się.
- Kurwa… wiedziałem, że wybrałem zły zespół! – burknął gitarzysta, udając rozczarowanie – mogłem się wkręcić do Motley Crue… albo do Aerosmith… miałbym takie powodzenie jak Tyler – mruknął, patrząc triumfalnie na bratanicę swojego przyjaciela.
-Widzicie? Idealnie do siebie pasujecie!
Izzy zaśmiał się pod nosem i zmierzył wzrokiem sylwetkę Kate, skupiając się głównie na jej długich, zgrabnych nogach i na wyeksponowanym przez obcisłą sukienkę z dekoltem biuście. Owszem… ciało miała niezłe… głupia nie była… jeśli chciała to potrafiła być czuła, ale jeśli sytuacja tego wymagała, to potrafiła zamienić się w przebojową, szaloną diablicę. Mrużąc oczy, powiedział tylko, że dziewczyna jest za wysoka, dokładnie w tej samej chwili, gdy panna McKagan zawołała:
- Wybacz, on jest za niski jak na mój gust.
- O tak… z pewnością… przypomnę ci, że może nie jestem taki jak Sixx, ale na pewno wyższy od Tylera! – odparował, czując się urażony, że nie doceniła jego stu osiemdziesięciu centymetrów.
- Oszukujesz… ale teraz uciekaj, bo muszę przygotować pannę młodą. No… już cię tu nie ma – zaczęła wyganiać Stradlina, który ciągle złośliwie się uśmiechał.
Spojrzała na zegarek. Miała jeszcze kilka godzin, ale przy tak niesfornych włosach zaczęła się bać, że nie zdąży przygotować na czas panny młodej. Musiała jeszcze zająć się makijażem, bo nie chciała oddawać brunetki w ręce swoich ciotek. Była przekonana, że ona zrobi wszystko tysiąc razy lepiej niż Carol, Jane i Jennifer razem wzięte.
Westchnął i spojrzał na kobietę, która miała być świadkiem na ślubie jego siostry. Zaczęli się niepokoić, bo zostało im dwadzieścia minut, żeby dowieźć Martę na czas do kościoła i się nie spóźnić. Tyle, że ona jeszcze nie była gotowa i Kate nawet nie była w stanie powiedzieć, ile jeszcze zajmie jej przygotowywanie brunetki. Poprawił krawat i wyciągnął papierosa. Zaśmiał się z własnej głupoty, gdy zauważył nerwowe drżenie rąk. On się denerwuje i stresuje? On?! Na nie swoim ślubie? Czuje zdenerwowanie, mimo że jest tylko świadkiem? Czuje się bardziej zestresowany niż na swoim własnym ślubie?!
- O ja, kurwa, pierdolę – szepnął, krztusząc się i upuszczając zapalonego papierosa.
Wpatrywał się w brunetkę, która pojawiła się na szczycie schodów i nie mógł wykrztusić słowa. Nie docierało do niego, że Carol, Kate i Joe wybuchnę li śmiechem, widząc jego reakcję. Nie docierało do niego, że zrobił z siebie głupka, gapiąc się na pannę młodą jak na ósmy cud świata. Nie było przesadą stwierdzić, że miał przed sobą najpiękniejszą kobietę, jaką kiedykolwiek widział. Nie było przesadą stwierdzić, że wyglądała jak anioł. Przesadą nawet nie było stwierdzenie, że w tej chwili kurewsko zazdrościł swojemu przyjacielowi. Bo taka była prawda. Oniemiały patrzył na pannę młodą i czuł złość na Duffa, że to właśnie on zwiąże się z taką kobietą; że to właśnie Duff będzie miał szczęście spędzić z tą kobietą najlepsze lata swojego życia; że to jemu ułożyło się tak wspaniale życie. W tej chwili nie mógł sobie wyobrazić bardziej idealnej partnerki. Wyglądała perfekcyjnie w każdym calu. Otrzeźwił go dopiero Joe Perry, który gwizdnął z podziwem i mruknął:
- No to Duff nam chyba z wrażenia zawału dostanie – zaśmiał się i otoczył ramieniem zawstydzoną dziewczynę – wyglądasz prześlicznie… to zaszczyt zaprowadzić cię do ołtarza…
- Zaszczyt dla mnie – cmoknęła go w policzek – dziękuję, że się zgodziłeś.
- Byłbym skończonym idiotą, gdybym odmówił – podał jej ramię i szepnął tak, żeby tylko ona usłyszała – dolaliście czegoś Stradlinowi do herbatki, że jest taki otumaniony? Czy to twoja zasługa, hm?
- Och… Joe! Możemy już jechać? Bo w końcu się spóźnimy…