wtorek, 13 lutego 2018

52.

Sama nie wierzę, że po tylu latach ciągle tu jestem i próbuję pisać. Nie żebym nie miała o czym, bo głowa pełna kolejnych i kolejnych scen... gorzej ze spisywaniem, ubieraniem obrazów w słowa i zdania... gorzej z czasem i chęciami. Zwłaszcza, że jest Was coraz mniej (w zasadzie się nie dziwię :D ). 
Ale jeśli jeszcze tu jesteście - 52. jest dla Was. Czytajcie, komentujcie, nie zapominajcie o mnie, jako że ja mimo milczenia o Was pamiętam! :)
Za wszelkie niedociągnięcia przepraszam i liczę na wybaczenie. Jestem ślepa, piszę na raty w dużych odstępach czasowych i czasem nie widzę oczywistych błędów.
Pamiętajcie - wszystko ma jakiś cel i w dużej mierze jest przemyślane.
I na koniec przepiękny utwór Muzio Clementi, zaaranżowany i "przerobiony" przez Phila Collinsa... enjoy!
*** 
 Siedziała na brzegu rampy i przyglądała się mężczyźnie na deskorolce. Przyjemnie było obserwować radość w jego oczach, gdy po kilku próbach udało mu się wykonać trick, który dawno temu nie stanowił dla niego żadnego problemu. Nie myślała, że poza muzyką są rzeczy, które go relaksowały i sprawiały, że jest szczęśliwy. W zasadzie nie pamiętała, kiedy widziała na jego twarzy tak szczery uśmiech. Od wielu miesięcy miała wrażenie, że każdy gest, który można było uznać za wyraz radości i szczęścia, był u niego wymuszony albo nieszczery. Niby szczerzył zęby w uśmiechu, ale oczy pozostawały smutne, zrezygnowane albo obojętne. Zupełnie tak, jakby był nieodczuwającą uczuć maszyną.
- Jesteś pewien, że powinieneś… - zaczęła pytanie, ale urwała, gdy mężczyzna rzucił jej groźne spojrzenie. - Tylko pytam! Wolałabym, żebyś nie wylądował znowu w szpitalu.
- Skarbie, ostatnim razem wpakował mnie tam twój pojebany, niestety ciągle obecny mąż.
Bez problemu wykonał kickflipa i podjechał do kobiety. Wiedział, że brunetka martwi się o jego zdrowie i nerkę, która czasem dawała o sobie znać, mimo że minęło kilka miesięcy od „wypadku”. Każdy upadek mógł się dla niego skończyć o wiele poważniej, niż wskazywałoby na to samo zdarzenie – ponowne obicie dolnej partii pleców z pewnością nie rozeszłoby się po kościach, jak zwykła mawiać jego matka. Nie daruję ci tego, gnoju. Kiedyś pożałujesz tego, co mi zrobiłeś… miałeś takie pierdolone szczęście, że byłem najebany i zaspany, bo rozjebałbym ci łeb na tym przeklętym stole! Za każdym razem, gdy przypominał sobie ten incydent, gotowało się w nim z nerwów. Nie wiedział, czy bardziej był zły na to, że McKagan się na niego rzucił, na to, że sam nie wpadł na pomysł, żeby obić mu mordę, czy może na fakt, że nawet nie był w stanie się obronić i że w dalszym ciągu nie odwdzięczył się basiście za ten atak.
- Mam cię znowu przeprosić i powiedzieć, jak cholernie jest mi przykro? Izzy, kurwa… ja nawet nie wiem, czemu on to zrobił i skąd mu się wzięły te wszystkie...
- Nie… - przerwał jej i spojrzał jej prosto w oczy - zdecydowanie wystarczy jak mi powiesz, że koniec z tym zjebem. - Uciszył ją, unosząc dłoń i dodał - Na zawsze, Marta…
- Dobrze wiesz, że ani ja nie zamierzam do niego wracać i prosić, żeby przyjął do siebie taką… dziwkę – prychnęła i odgarnęła z twarzy włosy - ani on nie zamierza mnie przepraszać i błagać o wybaczenie.
- Ale to nie to samo, Mała. - westchnął i dodał – Nie wmówisz mi, że nie wróciłabyś do niego, gdybyś miała okazję… gdyby on się zmienił. - Usiadł obok niej i położył dłoń na jej kolanie. - Marta, ja naprawdę… potrafię zrozumieć, że ciągle go kochasz, że to ojciec Jeffa, że to twój cholerny mąż… wiem, że masz dobre serce i byłabyś w stanie mu wybaczyć, ale… - wolną ręką złapał ją za podbródek i zmusił, by na niego spojrzała. - Nie możesz się dać tak upodlić, tylko dlatego, że ten fiut stwierdzi, że przesadził! Nie możesz…. Nie powinnaś pozwolić traktować się jak szmatę! - zawołał wzburzony i po chwili odezwał się spokojniej - Wierz mi… nawet dla Jeffa będzie lepiej wychowywać się bez ojca, niż żyć w rodzinie, gdzie ojciec traktuje matkę jak… jak zwykłą dziwkę.
Czasem faktycznie zastanawiała się, czy któreś z nich kiedyś się ugnie. Czy ona nie wytrzyma samotności i wychowywania dziecka bez ojca? Czy może Duff zrozumie, jak bardzo zniszczył wszystko, co ich łączyło i jak bardzo ją zranił? Czy wtedy walczyłby o nią, ich związek i Jeffa? Czy ona próbowałaby zapomnieć o bólu i upokorzeniu i przyjęła go z otwartymi ramionami? A może jednak znalazłaby w sobie siłę, żeby odprawić go z kwitkiem i nie zważać na jego uczucia tak samo jak on nigdy nie interesował się tym, jaką krzywdę wyrządza jej swoim zachowaniem. Czy byłaby w stanie zrobić to, do czego bezustannie namawia ją Axl i czego wręcz żąda Izzy? Czy naprawdę próbuje wmówić sobie i Izzy’emu, że wszystko między nimi definitywnie skończone?

Siedziała na kanapie i raz po raz spoglądała na zegar ścienny, który wisiał za biurkiem. Skończyła swoją zmianę pół godziny temu, a za godzinę powinna odebrać Jeffa. Za półtora miesiąca miał skończyć dwa lata, a do kobiety dalej nie dotarł fakt, że najprawdopodobniej jej jedyne dziecko będzie wychowywało się bez ojca. Ojca, który pięć miesięcy temu wyparł się syna i wyzwał jego matkę od dziwek. No cóż… szkoda, że twoje głupie wymysły odbijają się też na Jeffie, który w niczym ci nie zawinił… w zasadzie ja też niczego ci nie zrobiłam! A już na pewno cię nie zdradziłam! I to jeszcze, kurwa, z kim?! Z Izzym? Jak bardzo musiałeś się naćpać, żeby wymyślić taki absurd? Ja i Izzy! Nigdy, w całym jebanym życiu, nawet jakby Stradlin był jedynym facetem na ziemi!
- No, Matt… miałeś tu być ponad kwadrans temu – mruknęła, ponownie zerkając na zegarek.
Chciała z nim porozmawiać o kilku dniach wolnego. Matka Izzy’ego od tygodni zapraszała ją i Jeffa do siebie. Pani Isbell, patrząc na postawę swojego syna, straciła nadzieję na własne wnuki, więc chciała spędzić choć trochę czasu z przyszywanym wnuczkiem. Starsza kobieta zaproponowała nawet Marcie dłuższy pobyt u siebie w Indianie, ale brunetka nie mogła pozwolić sobie na taki luksus. Musiała przecież pracować i utrzymać siebie i dziecko. Niby Slash nie brał od niej ani grosza za mieszkanie z nim pod jednym dachem, jednak musiała mieć pieniądze na własne potrzeby – jedzenie, ubrania, środki higieniczne dla siebie i Jeffa.
Głośny trzask drzwi wyrwał ją z zamyślenia. Wzburzony właściciel restauracji nawet jej nie zauważył i z nerwami ściągnął z siebie marynarkę i cisnął nią na ciemne, masywne biurko. Mruczał pod nosem niezrozumiałe bluzgi i jego wzrok padł na Martę.
- Co ty tu robisz? - zapytał trochę łagodniejszym tonem i przeczesał ręką przydługie włosy.
- Eee… umawialiśmy się na rozmowę – wstała z kanapy i wygładziła dół krótkiej sukienki, którą miała na sobie. - Ale jeśli nie masz czasu, to ja…
- Nie, nie… siadaj. Przepraszam, po prostu pracuję z bandą idiotów – burknął i odsunął kobiecie krzesło. - Nieważne. Więc w czym mogę pomóc?
Brunetka przyjrzała się uważnie Mattowi. Ostatnio tylko mijała się z nim i widziała przelotem, więc ze zdziwieniem zauważyła, że jej szwagier źle wygląda. Był blady, pod oczami miał cienie, jakby nie spał od kilku dni. Do tego miała wrażenie, że w ciągu ostatnich tygodni stracił kilka kilogramów. Kłopoty osobiste, czy może coś z restauracją? A może tylko jej się wydaje, że coś jest nie tak?
- Potrzebuję urlopu na parę dni – zaczęła nieśmiało – babcia Jeffa… eee… to znaczy mama Izzy’ego zaprosiła nas do siebie do Indiany i nie umiem jej odmówić.
- A kiedy? - zmarszczył brwi i przejechał ręką po czole.
- No… pod koniec tygodnia, bo wtedy Izzy poleciałby z nami, ale… - zająknęła się, widząc minę mężczyzny – ale jeśli nie ma takiej opcji, to ja to przesu…
- Ok – westchnął i dodał – ale nie mogę dać ci więcej niż pięć dni… może być?
- Wszystko w porządku, Matt? - zapytała z troską. - Nie wyglądasz najlepiej…
- Muszę zwolnić Grace, było na nią tyle skarg, że nie mogę sobie pozwolić na trzymanie takiego pracownika. Przed chwilą skończyłem rozmawiać z moim partnerem z restauracji w Richmond i okazało się, że nasz najlepszy kucharz od nas odchodzi, bo wyprowadza się z narzeczoną gdzieś do Chicago… - oparł głowę o oparcie fotela i odchylił się do tyłu. - Od tygodni praktycznie nie mogę spać, do tego martwię się o Joan. Ostatnio jest strasznie zamknięta w sobie i nie chce wychodzić z domu nawet na krótki spacer. No i… - poluzował krawat i spojrzał uważnie na Martę - widziałem parę dni temu Duffa…
- Ach tak… i co u niego? - zapytała, udając obojętność.
- W zasadzie nie rozmawialiśmy. Nie sądzę, żeby miał na to ochotę… i żeby w ogóle był w stanie – powiedział cicho. - Był tak naćpany, że nawet nie wiem, czy mnie rozpoznał. Wyglądał… strasznie. Nigdy nie widziałem go w takim stanie...

Obserwował kręcących się po lokalu klientów. Mimo wczesnej pory mało kto był jeszcze trzeźwy. Otoczeni grupkami częściowo roznegliżowanych dziewczyn, zamawiali kolejne kolejki i bełkoczącym tonem próbowali zachęcić swoje towarzyszki do pójścia w bardziej – ich zdaniem – ustronne miejsce. Nawet nie czuł niesmaku i pogardy dla tych ludzi. W końcu nie tak dawno temu sam włóczył się po takich barach i knajpach. Niejednokrotnie przekraczał próg lokalu już pod wpływem niemałej ilości alkoholu. Wychodząc, a raczej wytaczając się, ledwo kontaktował i praktycznie nie potrafił powiedzieć, jak się nazywa. Czasem holowała go jakaś chętna panienka, czasem wspierał się na ramieniu bardziej trzeźwego towarzysza.
- Co ty ją przed światem ukrywasz? - zaśmiał się, odganiając posępne myśli i zapalił kolejnego papierosa.
- Nie o to chodzi. Ona jest trochę… z innego środowiska – wzruszył ramionami, jakby miało to stanowić wyczerpującą odpowiedź. - To nie jest taka panienka, jak Erin czy Adriana. .. raczej nie spodobałyby jej się spotkania z najebanymi albo zaćpanymi kumplami w Rainbow czy Whisky.
- Czy ja ci wyglądam na zrobionego albo zachlanego? - mruknął i zaciągnął się Marlboro. - Ciągasz mnie po jakichś melinach jak za starych dobrych czasów, zamiast zaprosić do siebie i spokojnie pogadać. - skrzywił się i ponownie omiótł wzrokiem zadymione pomieszczenie. - Może ona w ogóle nie istnieje, co?
- Stradlin… - warknął rudowłosy mężczyzna – jest jak najbardziej prawdziwa, ale jest jeden mały… problem. Nie chcę, żeby wszyscy gadali, że… że zostanę ojcem.
Izzy wytrzeszczył oczy i zakrztusił się dymem. Lisa, o której od pewnego czasu wspominał Axl, a której chyba nikt jeszcze nie poznał, jest w ciąży? Rose nic nie mówił i nawet się nie pochwalił, że jest w poważnym związku? Kiedy stał się taki tajemniczy? Dlaczego ukrywał swoje szczęście przed przyjaciółmi?
- No stary… teraz nie masz wyboru i musisz mi ją przedstawić!
- Niech ci będzie! Pójdziemy do mnie i cię przedstawię, ok? - warknął i mrużąc oczy, dodał – Jak będziesz zgrywał palanta albo rzucał głupie uwagi, to...
Dopili piwo i po kilku minutach skierowali się do domu Axla. Przez praktycznie całą drogę rudowłosy wokalista był dziwnie milczący. Stradlin zastanawiał się, czy chodzi o Lisę i jej potencjalną reakcję na gitarzystę? A może Rose był aż tak zamyślony, bo ciągle nie wiedział, jak przedstawić Izzy’emu swoją propozycję? W końcu umówili się, bo Axl miał do niego jakiś interes i koniecznie chciał się spotkać z nim twarzą w twarz. Było to co najmniej dziwne, gdyż Axl coraz częściej komunikował się za pomocą telefonów albo przez osoby trzecie. Wolał zadzwonić i przekazać złe wieści albo znaleźć sobie chłopca na posyłki w postaci Soruma, czy swojego menadżera, którzy mieli w jego imieniu informować resztę zespołu o jego nowych pomysłach.
- Lisa? - zawołał Rose, gdy przekroczyli próg domu. - Skarbie, mamy gościa!
Po chwili pojawiła się w drzwiach prowadzących do kuchni. Stradlin zmrużył oczy i zmierzył kobietę wzrokiem. Miał przed sobą niewysoką, w miarę drobną dziewczynę. Nie miał pojęcia, ile miała lat, ale wydawała się niewiele starsza od Marty. Wydatny brzuch opinała letnia, zwiewna sukienka, która dodawała blondynce uroku. Trochę zdziwiona niezapowiedzianym towarzystwem, uśmiechała się pogodnie i zaprosiła Izzy’ego do salonu. Patrząc na nią miał nieodparte wrażenie, że partnerka Axla jest jakby z innej bajki. Nie było w niej ani grama cech typowych dla ich poprzednich dziewczyn. Nie była wulgarna w zachowaniu, wyglądzie czy urodzie. Nie była typem rock n’rollowej małolaty, która śliniła się na widok jakiegoś muzyka. Lata świetlne dzieliły ją od kobiet, które kręciły się przy Gunsach. Po prostu była doskonałym przeciwieństwem groupie i napalonych na zespół fanek. Co taka dziewuszka robi z takim furiatem jak Axl?! Przecież ona wygląda jak jakaś… jak cnotliwa dziewczynka z dobrego domu, którą rodzice wysłali do jakiejś pojebanej katolickiej szkoły!
- Przestań się na nią tak gapić, Stradlin – warknął cicho Rose, gdy kobieta poszła do kuchni po szklanki do whisky.
- Eeee… co?
- Przypierdolę ci zaraz!
Gitarzysta tylko wywrócił niecierpliwie oczami i próbował skierować rozmowę na właściwe tory. Niby nie miał żadnych planów i nigdzie mu się nie spieszyło, jednak wolał mieć za sobą tę formalną część spotkania. Zwłaszcza, że znając pomysły wokalisty, zaczął żałować, że w ogóle zgodził się go wysłuchać.
- Nie ma takiej opcji, Axl.
- Stradlin, wiesz, że nie prosiłbym, gdyby…
- A ja już dawno ci odpowiedziałem! Nie po to odchodziłem dwa lata temu, żeby teraz wracać. Nie jestem już częścią Guns n’Roses i szczerze mówiąc cieszę się, że ten rozdział mam już za sobą.
- Nie rozumiesz, że… - Axl zacisnął pięści i odetchnął głęboko, żeby się uspokoić. - Nie damy rady , kurwa! Z oryginalnego składu zostałem tylko ja i Slash! Stevena wyjebaliśmy i Matt jakoś daje radę, ale dobrze wiesz, że jak odszedłeś to zespół zaczął się sypać. A teraz jeszcze ten… teraz jeszcze wypierdoliliśmy zaćpanego McKagana i…
Izzy nie mógł tego słuchać. Dawno temu zrozumiał, że ich popularność zniszczyła im życie. Zdawał sobie sprawę z tego, że wszystko chyli się ku upadkowi i nic nie uratuje tej karykatury zespołu. Guns n’Roses od kilku dobrych lat był toksycznym tworem, który powoli zabierał każdemu z nich to, co kochali i uważali za cenne. Steven stracił zdrowie, przyjaciół, pracę i radość ze wspólnego grania. Slashowi odebrał przyjaźń, szacunek niektórych członków zespołu, a przyniósł ból i wstyd za wszystko, co wyczyniał pod wpływem narkotyków. Duff? Duff przegrał życie – przez własną głupotę i słabą wolę stracił Martę i swojego syna, stoczył się na samo dno, którego nawet Steven nigdy nie osiągnął. Czy trzeba wymieniać dalej?
- Nic mnie to nie obchodzi. Nie widzisz, że ten zespół jest… jest po prostu destrukcyjny? Nie widzisz, co się z nami stało? Byliśmy pierdolonymi przyjaciółmi! Kochaliśmy się jak bracia! I co? Teraz nie możemy nawet na siebie patrzeć i normalnie ze sobą rozmawiać! Steven przez zespół całkiem się stoczył i prawie zaćpał się na śmierć! Spójrz na McKagana! Popatrz, co ze sobą zrobił! - nawet nie wiedział, kiedy podniósł głos - Kutas jest zwykłym, nic nie wartym ćpunem! Wiesz, co zrobiły z nim dragi? Co zrobiły z Martą i Jeffem?! Zajebałbym go gołymi rękami, gdybym tylko mógł! A Slash? Najpierw rozjebał jedną przyjaźń, później drugą… i po co to wszystko? W imię jakiejś pojebanej wyimaginowanej miłości! - Wstał z fotela i odwrócił plecami do Axla, żeby się uspokoić. - Nie zmusisz mnie, żebym znowu babrał się w tym gównie.
- To twoje ostatnie słowo? - zapytał cicho Rose i zaczął nerwowo obracać w dłoniach kryształową popielniczkę.
- Dobrze wiesz, że zawsze byłeś dla mnie jak brat i zrobiłbym dla ciebie praktycznie wszystko, ale… każda przyjaźń ma swoje granice.
Mimowolnie drgnął, gdy Axl cisnął kryształem w przeciwległą ścianę. Niby wiedział, że wokalista nie celował w jego kierunku, tylko chciał dać upust swojej złości, jednak wolałby uniknąć nieprzyjemnej sytuacji. Naczynie roztrzaskało się na tysiące drobniutkich odłamków, które posypały się po całej podłodze. Nawet nie był zdziwiony, że Rose wrócił do swoich starych nawyków i do wyładowania nerwów na przedmiotach, które znajdowały się w zasięgu jego rąk. Zawsze uważał, że furia Axla jest zdrowsza i mniej inwazyjna niż wyskoki chociażby Duffa, który w narkotykowym zaślepieniu nie wiedział, co robi i kogo krzywdzi.
- Axl? Wszystko w porządku? - zaskoczona hałasem Lisa pojawiła się w salonie.
- Tak, tak…– powiedział nieobecnym głosem i spojrzał na nią – jest ok, kochanie – zamrugał i zerwał się z kanapy nagle wracając do rzeczywistości. - Lepiej tu nie wchodź, wszędzie jest szkło…

Przymknął oczy i wyciągnął się na leżaku. Nawet jeśli uznał pomysł Axla za idiotyczny, nie zamierzał narzekać. Skoro Rose tak bardzo chce coś nagrać i zebrać zespół w jedno miejsce, proszę bardzo! Skoro chce wyrzucać kasę na głupoty i zapewnić członkom zespołu apartament z basenem, Slash nie zamierza się odzywać. Siedzieli w Chicago już tydzień, ale kompletnie nic z tego nie wynikało. Spotykali się w studiu średnio dwie, trzy godziny dziennie, próbowali wymyślać nowe riffy, Axl starał się dopasować szczątkowe fragmenty utworów do własnych tekstów. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że zostali tylko oni. Bez entuzjazmu Stevena, bez pomysłów Duffa i bez geniuszu Izzy’ego nie byli w stanie sklecić nawet jednego nagrania. Rose ciągle sprowadzał kolejnych basistów, którzy mieli wypełnić lukę po McKaganie. Każdy kolejny był jeszcze gorszy – jeśli już porządnie grał, Slash nie czuł żadnej chemii; gdy czuł, że dogaduje się muzycznie z następnym kandydatem, okazywało się, że brak mu umiejętności technicznych. A reszta zespołu? Dizzy nigdy nie uczestniczył w procesie tworzenia kolejnych utworów, zawsze tylko odtwarzał gotowy materiał. Sorum, nawet jeśli wpadł na jakiś sensowny pomysł, od razu był gaszony przez niechęć Axla, który miał zupełnie inną wizję i definicję dobrego utworu.
- Jutro pojawi się nowy basista. - Nad Slashem pojawił się cień. - Spróbuj się z nim dogadać, co?
- Jak przyprowadzisz jakiegoś idiotę, to może być ciężko – otworzył oczy i spod przymrużonych powiek spojrzał na mężczyznę. - A co z Izzym? Gadałeś z nim?
- Daj spokój. Nawet nie chciał ze mną rozmawiać. - usiadł naprzeciwko Hudsona. - Nie wróci… nie pomoże nam w pisaniu i komponowaniu, ani nie wspomoże nas na jebanych sesjach nagraniowych. A tym bardziej nie pojedzie z nami na trasę… - zacisnął pięści i wziął głęboki oddech - w jakimkolwiek charakterze.
- No to jesteśmy udupieni – burknął Slash i sięgnął po papierosy. - Axl… nie widzisz, że to nie ma sensu? Wypaliliśmy się… bez Stradlina i tego zjeba to już nie jest to samo!
- Za co go tak nienawidzisz? - zapytał Axl, próbując zmienić temat. - Rozumiem, że Izzy ma do niego problem o to, że mu obił ryj. Wiem, że była jakaś chora akcja z Martą i że Stradlin kocha ją jak siostrę, więc tym bardziej McKagan ma u niego przejebane. Ale ty? Co on ci zrobił? Czemu tak ci zależało, żeby się go pozbyć? Czemu mnie nie powstrzymałeś?
- Spierdolił nam zespół. Nie zauważyłeś? - Mruknął i potrząsnął głową, by ukryć twarz w swoich bujnych lokach. - To chyba wystarczający powód.
Miał nadzieję, że Rose odpuści i nie będzie dopytywał. Tyle czasu udawało mu się ukrywać prawdę. O jego uczuciu wiedziało tylko troje ludzi – Izzy, Bolan i rzecz jasna Marta. Wolałby, żeby tak zostało. Im więcej osób wiedziało, tym gorzej się z tym czuł. Dodatkowo nie miał ochoty na ewentualną konfrontację z Duffem. W zasadzie nie miał pojęcia, czy basistę w ogóle coś jeszcze obchodziło, jednak im mniej wiedział, tym lepiej dla Slasha.
- Skończ chrzanić, Slash. O co ci chodzi? Lecisz na nią i chciałeś się pozbyć konkurencji? - wyszczerzył zęby i chcąc sprowokować mężczyznę do mówienia, dodał – Zawsze uważałem, że niezła z niej laska, więc w sumie nie ma się, co dziwić, że chciałbyś taki gorący towar przele…
- Zamknij mordę!
Rose ze zdziwieniem obserwował gwałtowną reakcję gitarzysty. Owszem trochę się zgrywał i gadał głupoty, ale chciał tylko, żeby Slash w końcu zaczął z nim rozmawiać, jak za dawnych czasów. Lata temu byli najlepszymi przyjaciółmi, którzy praktycznie nie mieli przed sobą tajemnic. Traktowali się jak bracia i nie było tematu, o którym nie mogliby bez końca dyskutować. Teraz, widząc jego wzburzenie, kompletnie nie rozumiał, o co chodzi. Slashowi nie podobało się, to co Axl powiedział o Marcie? Uważał, że prawdziwe, ale trochę zbyt bezpośrednio wypowiedziane słowa, są obraźliwe? A może faktycznie Hudson zazdrościł Duffowi i sam chciał posuwać Martę? Nawet jeśli, to przecież nie był powód, żeby tak gwałtownie reagować. W końcu nie pierwszy raz, któryś z członków zespołu miał ochotę przelecieć dziewczynę kumpla. Ba! Nie pierwszy raz taka sytuacja miałaby miejsce!
- Nie masz, kurwa, prawa… - gitarzysta nawet nie zwrócił uwagi na to, że zrywając się z miejsca, przewrócił leżak, na którym przed chwilą siedział. - Jak, kurwa, śmiesz… jak…
- Ej, stary! Uspokój się! - Axl uniósł ręce w obronnym geście. - Tak tylko żartowałem! Teraz ty się na mnie rzucisz i spuścisz mi wpierdol, jak McKagan Izzy’emu? - zaśmiał się, chcąc rozładować napięcie i nagle zaniemówił. - Kurwa, czekaj… myślałem, że on pierdoli od rzeczy… nawet na to nie zwróciłem uwagi…
- O co ci znowu chodzi? - warknął Slash i poczuł krople zimnego potu, spływającego mu po plecach. - Kto coś gadał? O czym?
- Spałeś z nią?! - zapytał, przypominając sobie słowa Izzy’ego. - To dlatego już nie są razem?
- Z nikim, kurwa, nie spałem! - powiedział z nerwami i trochę pospiesznie. - Pojebało cię już do końca, Axl?
- Ach… w sumie, jakbyś się z nią pieprzył, to ciebie by chciał zajebać, a nie Stradlina. Więc, co? Serio na nią lecisz? - przyjrzał się uważnie gitarzyście i widząc jego reakcję, zaśmiał się. – Ja pierdolę, Hudson! Jesteś pojebany! - uśmiechnął się wesoło i zasypał Slasha pytaniami - Jak długo? Ona chociaż o tym wie? Czemu nic, kurwa nie mówiłeś?

- Mówię ci! Przy Izzym i jego mamie Jeff to mały, chodzący aniołek! Zjada wszystko, śpi na zawołanie, zero płaczu i grymaszenia… no po prostu inne dziecko! - zaśmiała się i upiła łyk wina.
- Zawsze uważałem, że Jeffrey to złote dziecko. Najgrzeczniejszy ze wszystkich moich siostrzeńców i bratanków, a wiem, co mówię! - sięgnął po butelkę Chateau Haut-Brion i napełnił kieliszki. - To ile masz teraz luzu?
- Całe trzy tygodnie – uśmiechnęła się. - Babcia stwierdziła, że wnuk powinien spędzać z nią zdecydowanie więcej czasu. Przynajmniej Jeff zmieni trochę otoczenie, mama Izzy’ego się czymś zajmie, bo mam wrażenie, że jest trochę samotna.
Trudno żeby nie była samotna, skoro Stradlin niezbyt często ją odwiedza. Nie rozumiem, jak on przez tyle lat mógł udawać i ukrywać przed matką sprawę z Emily? Czemu jej nie przedstawił, jak zaczęli się spotykać? Czemu nigdy jej nie powiedział, co się z nią stało? Dlaczego nie wyjaśnił, co się z nim stało przez te wszystkie lata od jej śmierci? Czemu nawet teraz nie podzielił się z nią tym wszystkim? Podrążona w myślach skupiła wzrok na niedokończonym deserze. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz była z kimś w restauracji. W zasadzie nie potrafiła przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz ktoś ją gdzieś zaprosił. Duff nigdy nie zaprzątał sobie głowy zapraszaniem jej na randki inne niż wypad do knajpy. Raz czy dwa byli w kinie, ale tylko dlatego, że Marta go wyciągnęła siłą. Jeśli dobrze pamiętała basista wykazał inicjatywę tylko przy zaręczynach i ich wypadzie do Santa Monica. Jednak to było tak dawno temu, że dziewczyna zdążyła zapomnieć, jak beztrosko się wtedy czuła.
- Ty też sobie trochę odpoczniesz. Krążysz teraz tylko od pracy do Jeffa, od Jeffa do pracy i nie masz nawet chwili dla siebie – dopowiedział i zamyślił się. – A może wybierzemy się do kina, hm? - zaproponował i widząc, że chce odmówić, dodał szybko - Teraz już nie masz wymówki, że Jeffrey czeka w domu.
- A ty zamierzasz to wykorzystywać i mnie teraz rozpieszczać? - uśmiechnęła się szeroko, odpędzając ponure myśli. - Tu kolacja, tam kino… co dalej, panie McKagan?
- No nie wiem… może mały komplement czy coś w tym stylu? - pochylił się nad stołem i zniżył głos – Miło znowu widzieć te wesołe błyski – wskazał brodą jej oczy – ślicznie wtedy wyglądasz. Powinnaś o tym pamiętać.
Zarumieniła się i wymruczała ciche podziękowanie. Czuła się co najmniej dziwnie. Z jednej strony odrywała się od ponurej, szarej rzeczywistości i spędzała miło czas z Mattem, którego uwielbiała. W końcu mogła się zrelaksować, wyjść do ludzi, zająć się czymś innym niż pracą, gotowaniem, sprzątaniem i wychowywaniem Jeffa. Z drugiej jednak strony odczuwała pewien dyskomfort, słysząc te komplementy z ust swojego szwagra i przypominając sobie, jak może być traktowana kobieta. Oczywiście zdawała sobie sprawę z tego, że jej mąż nigdy nie należał do romantyków i dżentelmenów wyjętych wprost ze stronic książek autorstwa Austen czy Bronte i nigdy nie narzekała na to, że czuje się przy Duffie mało kobieca czy niedoceniana jako płeć piękna. Jednak teraz siedziała w towarzystwie człowieka, który całą swoją postawą, zachowaniem i manierami nieświadomie wręcz krzyczał, że został wychowany na trochę staroświeckiego mężczyznę z zasadami. I pomyśleć, że to bracia i wychowywała ich jedna kobieta. Jeden aż nadto uprzejmy i wychowany a drugi pieprzący wszystkie zasady rockman, który za szczyt romantyzmu uznaje wyjście do pubu na piwo. Matt uparł się, że dostarczy Marcie rozrywki na czas jej „wakacji” od Jeffa. Argumentował to tym, że skoro kobieta sama wychowuje dziecko i pracuje zawodowo, co sprawia, że nie ma czasu dla siebie, warto raz na jakiś czas pozwolić jej się odprężyć i zatroszczyć o nią. Dodatkowo wiedział, że brunetce przyda się ktoś, kto doceni jej wysiłki jednoczesnego zajmowania się Jeffem i dorabiania sobie w restauracji. Sam nie wiedział dlaczego, ale postawił sobie dwa cele – sprawić, że pod nieobecność Jeffreya’a, Marta przypomni sobie, co znaczy beztroskie życie bez obowiązków i problemów, a także nie dopuścić, żeby zapomniała, jak się śmiać i cieszyć z drobnych rzeczy. Ostatnio albo była przygnębiona, zmęczona albo pogrążona w myślach. Rzadko się uśmiechała i jeszcze rzadziej pozwalała sobie na jakieś spontaniczne wyjście czy inna przyjemność.
Niecałą godzinę później spacerowali po ulicach Los Angeles. Unikając tłocznych miejsc, niespiesznie udali się w kierunku domu Matta. Po zapoznaniu się z aktualnym repertuarem zrezygnowali z kina na rzecz domowego maratonu filmowego. Pogrążony w myślach McKagan zauważył, że kobieta zadrżała i skrzyżowała ramiona na piersi, żeby ochronić się przed wiatrem. Nic dziwnego, że było jej zimno. Dopasowana, elegancka sukienka, którą miała na sobie, z pewnością nie chroniła przed chłodem wieczoru. Płynnym ruchem ściągnął z siebie marynarkę i zarzucił brunetce na ramiona. Uśmiechnęła się z wdzięcznością i zaśmiała się, gdy spróbowała wydostać dłonie spod zbyt długich rękawów.
- Zawsze wiedziałam, że jestem niska, ale nie sądziłam, że jestem aż takim krasnalem! - powiedziała, udając oburzenie.
- Krasnal, ale za to jaki uroczy! - wyszczerzył zęby i widząc minę Marty, uniósł ręce w obronnym geście - Dobra, dobra, już się nie odzywam!
Brunetka zmierzyła go wzrokiem, który w jej mniemaniu miał być groźny. Oczywiście nie była zła, ale miała wrażenie, że Matt robi wszystko, byle tylko sprawić jej przyjemność. Kompletnie nie rozumiała, o co chodzi, jednak sytuacja w żaden sposób nie była niepokojąca, więc nie zamierzała reagować. Przecież parę komplementów i miłe towarzystwo przy obiedzie, czy kolacji jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Zresztą McKagan był po prostu takim typem człowieka i nie miał w swojej nadmiernej uprzejmości żadnego ukrytego celu. Nie był też Bachem, który dla rozrywki prowadził z nią głupie gierki, które z boku mogły wyglądać jak flirt. To byłby dopiero absurd! Matt i tani podryw w stylu Sebastiana! Przecież on nawet z nikim nie chce się spotykać! Ciekawe, kiedy ostatni raz był na jakiejś randce… Brunetka zamyśliła się i nawet nie zauważyła, kiedy znaleźli się pod drzwiami domu Matta.
- Wiedziałeś, że Phil Collins zapożyczył melodię z muzyki klasycznej? - mruknęła Marta, słysząc melodię, którą włączył Matt.
- Hmm… chyba coś mi się obiło o uszy – zaśmiał się i wyciągnął do kobiety rękę. - Zatańczymy?

When I'm feeling blue, all I have to do
Is take a look at you, then I'm not so blue
When you're close to me, I can feel your heart beat
I can hear you breathing near my ear
Wouldn't you agree, baby you and me got a groovy kind of love
Anytime you want to you can turn me onto
Anything you want to, anytime at all
When I kiss your lips, ooh I start to shiver
Can't control the quivering inside
Wouldn't you agree, baby you and me got a groovy kind of love

Przymknęła oczy i wtuliła się w mężczyznę. Mimo butów na dość wysokim obcasie, ciągle była dobre dwadzieścia pięć centymetrów niższa od Matta. Kołysząc się w rytm muzyki, poczuła jak opiera brodę na jej głowie. Od dawna nie czuła takiego spokoju i nie była tak zrelaksowana jak teraz. W jego ramionach czuła się bezpiecznie. Nawet jeśli nie chciała tego sama przed sobą przyznać, potrzebowała tego o wiele bardziej, niż myślała. Przez Duffa, jego oskarżenia i dość gwałtowne rozstanie, miała nerwy napięte do granic możliwości. Nie potrafiła się wyluzować, odprężyć i cieszyć życiem. Nie była w stanie zapomnieć i nie myśleć o ponurej przyszłości. Nie mogła odciąć się od ciągłego rozpamiętywania ostatniego spotkania sam na sam z Duffem. Nie potrafiła opanować uczuć, które jej wtedy towarzyszyły i nie miała kontroli nad strachem, który na dobre zagościł w jej życiu. Bo przecież co by zrobiła, gdyby przypadkowo spotkała swojego naćpanego i agresywnego męża? Co by zrobiła, gdyby nie było z nią kogoś znajomego? Co by zrobiła, gdyby nie miała do kogo zwrócić się po pomoc? Mogła się oszukiwać i wmawiać sobie, że taka napaść się więcej nie powtórzy, że Duff już nigdy nie podniesie na niej ręki, że w ogóle nie zwróci na nią uwagi. Mogła przekonywać samą siebie, że wcale nie czuje strachu na myśl o kolejnym spotkaniu z McKaganem.
- Wszystko w porządku? - dobiegł ją ciepły głos.
- Tak, tak… przepraszam. Trochę się zamyśliłam...