środa, 25 lipca 2012

36.

33 komentarze
Sama nie wierzę w to, że w końcu udało mi się coś sklecić...
jak już napisałam w ogłoszeniu... cóż... przepraszam, że to tyle trwało... trochę z mojej winy, trochę siły wyższe... no ale jakby nie patrzeć minęło kilka ładnych miesięcy... postaram się następnym razem bardziej się sprężyć... no... cóż mogę napisać...
jak przeczytacie, nie zabijajcie... naprawdę ciężko pisać po takie przerwie... to po pierwsze. po drugie... ehm... wybitnie ciężko pisało mi się ten rozdział... chciałam, ale jakoś opornie mi to szło...
także... zostawcie jakiś komentarz jak dobrniecie do końca
***
- Kurwa! Nie możesz jechać szybciej?!
- Nie widzi pan, że są korki? – odpowiedział znudzony taksówkarz – to trochę potrwa…
- Ale nam się spieszy! Nie ma tu jakiś objazdów?! – zawołał zirytowany chłopak i zapalił papierosa.
- Hej, tu nie wolno palić! Proszę to zgasić!
- Pieprz się pan! Wysiadam, kurwa! – spojrzał na swojego towarzysza – ruszaj się! – rzucił kierowcy banknot i wydostał się z taksówki – no kurwa, Slash! Nie ma czasu!
Mieli przed sobą kilkanaście dobrych minut do przebycia; gdyby nie korki, dostaliby się do szpitala w ciągu nawet nie pięciu minut. Postanowili przebiegnąć odcinek, który dzielił ich od celu. Irytacja i strach rosły w wysokim chłopaku, który musiał dostosować tempo do swojego przyjaciela.
- Ej! Moja Corvette! Zostaw, mój samochód! – Hudson, zobaczył swoje ukochane auto, które właśnie odholowywano z parkingu szpitalnego – Duff! Patrz, co zrobili z moim samochodem! – skręcił w tamtą stronę – Kurwa, nie zabierajcie go, dupki!
- Pojebało cię?! Mam w dupie twój pierdolony samochód! – puścił się pędem do budynku – d-dziewczyna w c-ciąży! N-niedawno p-przyjechała… rodzi! – wydyszał do recepcjonistki, która patrzyła na niego, jak na idiotę – Proszę… g-gdzie jest?
- Ale może jakieś nazwisko? Cokolwiek… rozumiem, że pan jest zestresowany, ale…
- Marta Isbell…proszę! Ja tam powinienem już być!
- Piętro wyżej, korytarz na prawo od windy.
Popędził po schodach w górę i dostrzegł bladego jak ściana Izzy’ego. Z trudem łapiąc oddech, podszedł do chłopaka i drżącym głosem zapytał, gdzie jest jego narzeczona. Gitarzysta wywrócił oczami i pokazał mu drzwi naprzeciwko.
- Lepiej się pospiesz, bo ona cię chyba zabije… - mruknął, patrząc jak rozgorączkowany Duff otworzył drzwi.
Pierwsza rzecz, która dotarła do blondyna, to głośny krzyk. Krzyk, który należał do Marty. Zaraz później zobaczył ją na szpitalnym łóżku z grymasem bólu na spoconej twarzy. Pielęgniarka, która przy niej siedziała, słuchała, co mówi do niej lekarz. Duff nie miał pojęcia, o czym rozmawiają, mimo że słyszał każde słowo. Nogi stały się ciężkie jak z ołowiu, nie mógł się ruszyć, nie mógł podejść do Marty i powiedzieć, że już przy niej jest, nie mógł nawet powiedzieć jednego słowa. W jednej chwili sparaliżowało go. Dotarło do niego, że w tej chwili jego życie kompletnie się zmienia, że jeszcze dziś zostanie ojcem. Boże! Przecież ja… j-ja się do tego nie nadaję! J-ja… t-to n-nie m-może się dziać naprawdę! Nie teraz, nie już! Czuł, że miękną mu nogi i w tej samej chwili dobiegł go jakiś głos.
- Co pan tu robi? Kim pan jest?
- D-duff? – Marta spojrzała nieprzytomnym wzrokiem na przybysza – D-duff… j-jesteś…
- Och… czyli pan jest ojcem dziecka? Może niech pan usiądzie, bo zaraz nam pan tu zemdleje – ta sama pielęgniarka, która przed chwilą siedziała przy Marcie, złapała go pod ramię i zaprowadziła do łóżka dziewczyny.
- M-martuś… - osunął się na krzesło i pochylił się, żeby pocałować narzeczoną – g-gdybym wiedział… n-nie poszedłbym do tego studia…
- I-izzy d-dzwonił, a-ale… a-ała! – zgięła się, gdy poczuła kolejny skurcz i mocno złapała chłopaka za rękę – n-nie dam rady… n-nie mam już s-siły…
- Dasz… j-jestem p-przy tobie – szepnął i pogładził ją po mokrym od potu czole.
- D-dzwonił, ale p-powiedzieli, że cię nie ma…- wydyszała i zgięła się, czując kolejny skurcz.
W tej samej chwili lekarz skinął głową, patrząc na jedną z pielęgniarek. Bez słowa uniosła część szpitalnego łóżka tak, żeby Marta znajdowała się w pozycji pół leżącej. Niepewny tego, co się wokół działo, Duff spojrzał przestraszony na położnika. Jezu… co oni robią? Czemu się tak gapią na siebie dziwnie? Czemu k-kurwa nic nie mówią?! Coś jest nie tak?
- Chyba musimy pani trochę pomóc, co? – mruknął lekarz i pielęgniarka zmieniła ułożenie jej nóg; teraz bardziej przylegały do brzucha i wręcz go uciskały – niech pani się nie boi… i trochę uspokoi… to już nie długo… - uśmiechnął się do dziewczyny pokrzepiająco i zwrócił się do pielęgniarki – możemy działać…
- C-co się dzieje?! C-co d-działać? – wyjąkał Duff i ścisnął dłoń Isbell, jakby zaraz mieli ją gdzieś zabrać i mu jej nie oddać.
- Musimy powiększyć trochę rozwarcie, bo dziecko nie da sobie rady… to dość częsty „zabieg” przy porodach. Siostro, gotowe? Ok… to poproszę skalpel…
- Ż-że co?! J-jaki s-skalpel?! C-co pan c-chce robić?! – spanikowany Duff w jednej chwili pobladł.
- No mówiłem, że musimy powiększyć rozwarcie… skalpelem wykonamy małe nacięcie kro… - przerwał mu głośny huk – ech… Lily… zajmiesz się panem? Daj mu wody i coś na uspokojenie, jak się ocknie…
Pielęgniarka uklęknęła przy chłopaku i zaczęła go cucić; w tym samym czasie zapłakana Marta kurczowo trzymała dłoń pielęgniarki i z przerażeniem w oczach patrzyła na każdy ruch lekarza. Nie minęła nawet chwila, a Duff został wyprowadzony na korytarz, przez wysoką ciemnowłosą pielęgniarkę. Ledwie stał na nogach i prawie całym ciężarem uwiesił się na kobiecie. Jak tylko otworzyła drzwi, Izzy zerwał się z krzesła.
- O kurwa… co… c-co się dzieje? – podbiegł szybko do nich i pomógł pielęgniarce posadzić Duffa na krzesełku pod ścianą.
- Zemdlał… - poklepała po policzku nie do końca jeszcze przytomnego McKagana i mruknęła – proszę pana… dobrze się pan już czuje?
- N-nie c-ciąć! N-nie! O-oszaleliście! Nie pozwolę w-wam na… n-na to! – chciał wstać, ale był tak słaby, że prawie natychmiast z powrotem usiadł.
- Dam panu coś na uspokojenie… nie dzieje się nic złego… to całkiem normalne…
- A co się dzieje? – zapytał niepewnie Izzy.
Jakie cięcie? Co się kurwa stało? Dlaczego Duff jest prawie zielony na twarzy?! Na co ma im nie pozwolić? Czemu?! Gitarzysta stresował się prawie tak, jakby to on miał za chwilę zostać ojcem. Jakby to jego ukochana właśnie wydawała na świat jego dziecko.
- Nic… po prostu musimy trochę pomóc… to naprawdę bardzo częste… dostała znieczulenie, żeby lekarz mógł troszkę nacią… - podtrzymała Izzy’ego – no nie! Co z was za mężczyźni? Pan też mi tu zemdleje? – spojrzała z politowaniem na obydwu chłopaków i pokręciła z niedowierzaniem głową - Proszę siadać! – powiedziała władczo – zero odporności! A co my musimy przeżywać, jak rodzimy? Też mamy mdleć?
- Nic mi nie jest – wymamrotał i wstał chwiejnie – długo to jeszcze potrwa?
- Raczej nie… niech pan go pilnuje – pokazała na Duffa – ja muszę wracać – wróciła do sali.
Lekarz wyraźnie zadowolony, instruował Martę i wraz z pielęgniarką dodawał jej otuchy. B-boże! Nie d-dam rady! C-czemu t-to tak s-strasznie boli? C-czemu tak długo? C-czemu n-nie m-ma tu Duffa? Była wykończona. Nie miała siły powiedzieć nawet jednego słowa. Nie miała siły, ściskać dłoni pielęgniarki. Nie miała siły przeć. Nawet nie miała już siły krzyczeć, gdy czuła bolesne skurcze. Nie wiedziała, czy minęła sekunda, minuta czy cała godzina… a może minął cały dzień, gdy dobiegł ją najcudowniejszy i najpiękniejszy płacz, jaki słyszała w swoim życiu. Po kilku chwilach, poczuła na piersiach malutki ciężar. Owinięty w kocyk, słodki malutki ciężar.
- Zdrowy chłopczyk… gratulujemy – uśmiechnął się lekarz i skinął na pielęgniarkę.
- O-och… o-och… o b-boże…
Nie kontrolowała łez; nawet nie była w stanie zobaczyć dzieciątka, które trzymała teraz w ramionach. Wszystko zamazane. Ludzie coś do niej mówili… ale co? Gratulowali? Pytali czy wszystko w porządku? Nie wiedziała… i nie chciała wiedzieć… teraz liczył się jej nowonarodzony synek. Jej malutki, kwilący synek.
- O-ojej… - szepnęła, gdy w końcu przez łzy zdołała zobaczyć twarzyczkę noworodka – m-mój… m-mój…
- Pójdę po tatusia – uśmiechnęła się starsza pielęgniarka i przyprowadziła trzęsącego się na całym ciele chłopaka.
- D-duff… c-chłopczyk… m-mamy c-chłopczyka – wymamrotała i popatrzyła na basistę, który wyglądał tak, jakby znowu miał zemdleć – chodź d-do nas…
Zbliżył się do nich i gdy pochylił się nad nimi, poczuła na sobie jego łzy. Przycisnął drżące usta do jej czoła i z trudem udawało mu się powstrzymać szloch. Ostrożnie dotknął główki dziecka dłonią i pogładził leciutko. Chciał poprawić mu kocyk i w tym samym momencie chłopczyk złapał go swoją maleńką rączką za kciuk. Zaczął jeszcze bardziej się trząść i rozpłakał się.
- D-duff… n-nie płacz – pocałowała pochylającego się chłopaka i ocierała mu policzki wolną dłonią – n-nie p-placz, kochanie.
- K-kocham c-cię… w-was… k-kocham was – wydusił z siebie i próbował się uspokoić – k-kurwa… m-mam s-syna… J-jeff M-mcKagan – spojrzał załzawionymi oczami na dziewczynę, jakby szukając potwierdzenia.
- T-tak… J-jeff McKagan… n-nasz c-chłopczyk…
- Chyba pora nakarmić maluszka – mruknęła pielęgniarka i podeszła do nich –spróbuje pani?
- O-och… a-ale j-ja… n-nie u-umiem…
- Umie, umie – zaśmiała się i ustawiła noworodka w odpowiedniej pozycji – to nic trudnego… dzieciaczek sam sobie da radę.
McKagan nie za bardzo zdecydowany, co powinien teraz ze sobą zrobić, odwrócił wzrok, gdy tylko pielęgniarka pomogła Marcie zsunąć trochę szpitalną koszulę. Jeffrey od razu odnalazł pierś i zaczął zachłannie ssać. Dziewczyna pisnęła cichutko i spojrzała niepewnie na starszą kobietę, która tylko uśmiechnęła się i okryła młodziutką mamę i jej synka kołdrą. Mruknęła tylko, że brunetka świetnie sobie radzi.
- O-ojej – wyjąkała, gdy maleńka rączka nacisnęła na pierś i zacisnęła na niej piąstkę.
Minęło niecałe pół godziny, a ona już była zakochana do szaleństwa w kruszynce, którą trzymała w drżących ramionach. Już w tej chwili była w stanie oddać życie za to maleństwo. Ich synek; jej i Duffa synek. Jeffrey McKagan.

- Cudny – powiedział, patrząc do łóżeczka i gładząc po główce malutkiego dwu tygodniowego chłopczyka – a ty? Jak się czujesz? Już lepiej?
- Mhm… ale marzę o chwili snu – zaśmiała się cicho – co się położę, to Jeff przypomina sobie, że chce mu się jeść albo że mu za mokro.
- Ciągle nie wierzę, że daliście mu tak na imię… dziękuję – cmoknął dziewczynę w policzek – może jednak się położysz? Jakby coś się działo… obudzę cię…
- Nie, nie… dam radę… mały pewnie zaraz będzie płakał – usiadła na łóżku i obserwowała, jak Izzy z zachwytem wpatruje się w jej dziecko.
Jeffrey był taki słodki. Usteczka od samego początku wyglądały tak jak Marta chciała; usta po tatusiu, czego chcieć więcej? Rzadkie włoski, które miał na główce, póki co były prawie białe. Wiedziała jednak, że to się może zmienić. Dzieciom chyba często zmienia się kolor włosów? Ze zdjęć u babci widziała, że jak miała roczek, była ciemną blondynką; teraz po dwudziestu dwóch latach jej włosy w niczym nie przypominały jakiegokolwiek odcieniu blond. Były ciemnobrązowe, zawsze przypominały jej gorzką czekoladę. Oczy… oczy Jeffa były nie do opisania. W duchu modliła się, by już zawsze takie były. Jednym słowem można było je opisać jako wielokolorowe. Można było dopatrzeć się w nich błękitu, zieleni, różnego rodzaju odcieni szarości i dla spostrzegawczego człowieka pojawiała się w nich nawet leciutka żółtawa bądź też delikatna piwna poświata wokół źrenic.
- Chcesz go potrzymać?
- C-co? N-nie! – zawołał jakby przerażony faktem, że może trzymać takie maleństwo w swoich nieporadnych rękach – l-lepiej niech sobie spokojnie leży…
- Hej… nie zrobisz mu krzywdy.
- Lepiej nie ryzykować… n-naprawdę… nie nadaję się do dzieci…
- Oj Izzy, Izzy… - wyciągnęła chłopczyka i owinęła do w cieplutki, gruby kocyk – siadaj… w tym kocyku nic mu się nie stanie – uśmiechnęła się, żeby dodać mu odwagi – no weź jakoś wyciągnij te ręce! – ułożyła mu Jeffa i pokazała jak ma go trzymać – widzisz? Nic mu się nie stanie.
- O-och… jaki leciutki… i mały – wymamrotał – jak ty go nosisz a-albo jak leży, to nie wydaje się taki… drobny
Zaśmiała się i usiadła koło chłopaka. Była taka szczęśliwa. Nie mogła ubrać w słowa tego, jak wielkie szczęście dał jej Duff. Jak wielkie szczęście ją spotkało, gdy Duff pierwszy raz zdradził się ze swoimi uczuciami. Pamiętała to jego zakłopotanie, zawstydzenie… dziwne zachowanie, wątpliwości. Krok po kroku zbliżali się do siebie… Duff z każdym dniem dawał jej coraz więcej szczęścia, ale to wszystko nie mogło się równać z tym, co czuła teraz. Z tym co poczuła od chwili, gdy usłyszała ten słodki krzyk i płacz. Nie ważne, że nie spała po nocach, że była zmęczona… że nie mieli z Duffem siły na nic innego niż opiekowanie się tym maleństwem. Oczywiście McKagan musiał też pracować, nagrywali nową płytę, a on sam jeszcze zajął się własnym projektem. Jeśli nie nagrywał z chłopakami coverów, biegł do wynajętego studia i partiami starał się wszystko grać. Oczywiście trwało to o wiele dłużej niż tworzenie czegoś z Guns n’Roses. W swoim solowym projekcie, Duff chciał pokazać fanom, że nie tylko umie grać na basie. Sam postanowił zasiąść za perkusją i grać na elektryku. Ale to kosztowało go dużo czasu. Cennego w ostatnich tygodniach czasu. Wychodził wcześnie rano do studia, wracał o czwartej, piątej po południu, czasem przeciągało się to do ósmej. Wiedział, że Marcie jest przykro i ciężko samej siedzieć prawie cały dzień sama z maleńkim dzieckiem; ale wiedział też, że dziewczyna nie wybaczyłaby mu, gdyby rzucił wszystko, co chciał osiągnąć i spędzał w domu całe dnie.
- Ktoś dzwonił? – Marta poderwała głowę z ramienia chłopaka i przetarła oczy.
- Zasnęłaś?
- C-co? Nie… ktoś dzwonił do drzwi? – gdy skinął głową, szybko zbiegła na dół i otworzyła.
Na schodkach stał wysoki mężczyzna. Na pierwszy rzut oka co najmniej kilka ładnych centymetrów wyższy od Duffa, może nawet od Bacha. Trochę zniecierpliwiony stukał palcami o framugę drzwi. Przydługie włosy opadały mu z dziwną nonszalancją na czoło, wchodząc mu prawie do oczu, ale nie wyglądał na zbytnio tym przejętego. Ubrany w czarny garnitur szyty na miarę, który trochę maskował umięśnione ramiona. Jednym słowem, oczami niziutkiej i drobnej Marty, był ogromny! Dopiero po chwili zauważył, że ktoś otworzył mu już drzwi. Trochę zbity z tropu przesunął wzrok pół metra w dół od swojego normalnego pułapu. Z zaciekawieniem przyjrzał się dziewczynie, która niepewnie stała w progu.
- Pan… eee… szuka pan kogoś?
- No… właśnie… nie wiem czy nie pomyliłem domów – dźwięczny, niski głos sprawił, że dziewczynie dreszcz przeszedł po plecach.
Jednak jeszcze nie spojrzała przybyszowi w oczy. Po chwili dopiero zwróciła na nie uwagę. Gdzieś już je widziała. Tego była pewna. Ale gdzie? Nie przypomina sobie, żeby kiedykolwiek widziała tego wielkoluda. Te oczy… gdzie ona je widziała? Ponownie po plecach przebiegł ją dreszcz, tym razem niepokoju. Kim on jest i czego tu chce? Dlaczego ma wrażenie, że skądś go zna, chociaż to mało prawdopodobne? Przecież na pewno zapamiętałaby takiego kogoś!
- Szukam mojego brata… przyjechałem na parę dni do miasta i… - odsunął się trochę, żeby pokazać bagaż – pomyślałem, że mógłbym go odwiedzić… nie widzieliśmy się ładnych parę lat.
- O-och… - Marta prócz walizki zauważyła na podjeździe jednego z najnowszych modeli czerwonego Dodge Vipera – a… j-jakiego adresu p-pan szuka? – podał jej kartkę z ładnie wykaligrafowaną ulicą i numerem domu – och… k-ktoś chyba się pomylił…eee…
- Ach… rozumiem… czyli… Duff mieszka gdzieś indziej… przepraszam za kło…
- Duff?! P-pan m-mowi o… och… - jeszcze raz spojrzała w oczy mężczyzny. Wszystko stało się jasne – och… Pan… eee… pan jest… Matt McKagan?
Skinął głową i znów na twarzy pojawiło się zainteresowanie. Marta miała ochotę walnąć się w głowę i przekląć swoją głupotę. Jak mogła nie rozpoznać tych oczu? Takie same miała pani McKagan. Takie same oczy miał Jon. Prawie te same oczy codziennie rano i wieczorem od kilku lat patrzyły na nią z miłością.
- Więc jednak dobrze trafiłem… mogę? Jest w ogóle Duff? A pani? Z kim mam przyjemność?
- J-ja…ja… jestem… jestem jego dziewczyną… n-narzeczoną.
- Serio? Wow…Mark mówił jakiś czas temu o jakiejś dziewczynie Duffa, ale… no… narzeczona? Wow –mruknął znowu i wszedł do domu.
- Napije się pan czegoś? – wymamrotała i niepewnie wprowadziła go do salonu.
- Matt… hm… kawę… od dawna jesteście ze sobą?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, usłyszała Izzy’ego z góry, który wołał ją z lekką paniką w głosie. Nawet nie przepraszając swojego gościa, pobiegła do sypialni na piętrze. Serce zaczęło szybciej bić; czemu Stradlin ją woła? Czemu jest jakby przestraszony? Wpadła do pomieszczenia i od razu jej ulżyło. Nie stało się nic złego, po prostu Jeffrey zasnął, a Izzy nie wiedział jak ma go odłożyć z powrotem do łóżeczka.
- Izzy! Nie strasz mnie tak! – spojrzała na niego karcąco – myślałam, że coś się stało… - wzięła od niego dziecko i otuliła szczelniej kocykiem – znasz… M-matta McKagana?
- Brata Duffa? Jasne… pomagał nam trochę, jak zaczynaliśmy rozkręcać zespół… On chyba teraz mieszka gdzieś na drugim końcu Stanów… w Wigrinii? Czemu pytasz?
- B-bo jest w salonie… teraz…

Pogwizdując wesoło wysoki blondyn kierował się w stronę swojego domu. W torbie miał dla Marty najnowszą książkę Patricii Cornwell „Ofiary przypadku” i „Oślepienie” Robina Cooka – książki, na które czekała i które z pewnością pochłonie w kilkanaście godzin. W całym swoim życiu Duff nie spotkał osoby, która czytałaby w takim tempie i w takich ilościach jakąkolwiek literaturę. Kiedy jeszcze była w ciąży i praktycznie nie wychodziła z domu na dłużej niż jakieś zakupy potrafiła czytać książkę na dzień, czasem nawet półtora jeśli dobrze się czuła. Teraz też, jeśli tylko mały Jeffrey spał, zatapiała się w świat thrillerów i kryminałów. Zamiast zająć się sobą albo po prostu położyć się spać, na wolała czytać. „Bo co jeśli zasnę i nie usłyszę, jak mały płacze?”. „A co jeśli coś mu się stanie jak będę spała?”. Chwilę wytchnienia i lekkiego snu miała tylko w sytuacji, gdy Duff zdołał ją przekonać, że jest przy dziecku i się nim zajmie i w razie czego ją obudzi. Teraz wracał z księgarni i był tak pochłonięty myślami o Marcie i Jeffie, że nawet nie zauważył na podjeździe czerwonego lśniącego samochodu. Wszedł do domu i zauważył Isbell śpiącą w salonie na kanapie. Jeffreya nie było w pomieszczeniu. Nie zauważył w przedpokoju kurtki Stradlina, którą zawsze rzucał na szafkę na buty. Podbiegł szybko do okrytej kocem Marty i nią potrząsną.
- Marta? Marta, gdzie Jeff? Słyszysz? Obudź się – trochę zaniepokojony zaczął rozglądać się po salonie – Marta… hej?
Usłyszał kroki na schodach. Kto, do cholery, jest w domu?! Stradlina nie ma, Slash został u Axla… co do chuja?! Gdzie jest Jeff? Czemu nie przy Marcie? I czemu ona śpi i nie reaguje na moje wołanie? Wstał szybko i usłyszał cichutkie kwilenie, zagłuszane stukaniem butów o drewno. Jeff!
- Cześć tatuśku – dobiegł do głos.
- M-matt?
- No a kto? – pojawiła się wysoka postać.
Trzymała na rękach syna basisty i kołysał leciutko. Zszedł szybko ze schodów i wszedł do salonu. Dziecko wyglądało na jeszcze mniejsze i bardziej kruche w jego umięśnionych ramionach. Zmienił się… odkąd Duff ostatni raz go widział, włosy urosły mu kilka dobrych centymetrów. Szczęka nabrała jeszcze mocniejszych męskich rysów. Przybyło mu kilka kilogramów – ale nie miało to nic wspólnego z nawet gramem tłuszczu. I, nie wiedział, jak to możliwe, ale jego brat był jeszcze bardziej przystojny niż kilka lat temu.
- Co… co ty tu robisz?
- Mogłeś zadzwonić, że masz narzeczoną i dziecko…
- Nie gadaliśmy od pięciu lat! – szybko wziął Jeffa na ręce – co zrobiłeś Marcie? – zapytał podejrzliwie, patrząc na pogrążoną we śnie dziewczynie, która nawet się nie poruszyła.
- Zwariowałeś? Nic nie zrobiłem! Jak przyszedłem, był tu Stradlin… okazało się, że masz dziecko. Po godzinie się zwinął i zostałem z twoją narzeczoną i Jeffreyem… mały zasnął i gadałem z Martą… i nagle zasnęła – wzruszył ramionami – więc przykryłem ją kocem i wziąłem małego na górę, żeby jej nie obudził. Świetnie sobie radziliśmy... przewinąłem go, nakarmiłem… nie chciałem budzić tej dziewczyny, bo wyglądała naprawdę na padniętą…
- Co tu robisz? – powtórzył Duff, tym razem trochę ostrzej.
- Otwieram nową restaurację… Tutaj… w Los Angeles… pomyślałem, że przy okazji wpadnę, zobaczę, co u ciebie… nikt mi nie mówił o ciąży… dziecku… i że masz narzeczoną… - znów wzruszył ramionami – to ta, którą przywiozłeś kiedyś do mamy?
- Tak – burknął – byłeś zbyt zajęty, żeby się pojawić.
- O to ci chodzi? Że nie przyleciałem z Richmondu?! Dopiero co otworzyłem tam restaurację! Nie mogłem wszystkiego rzucić i zostawić nowootwartego interesu, bo wpadłeś na pomysł, żeby przyprowadzić jakąś nową laskę do domu!
- Licz się, kurwa, ze słowami! To nie jest żadna nowa laska!
- Duff, wyluzuj! Nie przyjechałem, ok, sorry, że tak wyszło… ale teraz jestem, odwiedziłem cię. Nie musisz po mnie wrzeszczeć! Być może będę tu częściej, jeśli nie na stałe… - zaczął wykręcać sobie palce, wpatrując się w brata – no chyba nie będziemy się teraz kłócić i wypominać sobie wszystkiego, co? – spojrzał na kanapę, na której Marta poruszyła się niespokojnie – Mogłem przyjechać wtedy… ale spodziewałem się jakiejś pustej idiotki, dla której nie warto się fatygować… pomyliłem się, ok?
- Na długo zostaniesz? Marta pokazała ci już jakiś pokój czy cos?
Matt wyszczerzył zęby i pokręcił przecząco głową. Uścisnęli się z Duffem, tak jak powinni przywitać się prawdziwi bracia i prawie natychmiast zaproponował, że zrobi basiście i jego narzeczonej jakąś pyszną kolację.

- Powinienem wyjść?
- Wystarczy, że się czymś zajmiesz – mruknęła – i nie będziesz patrzeć…
- Aż tak cię to peszy?
- Jejku, Duff… po prostu wyjdź albo rób to, co robiłeś – zaczerwieniła się trochę i wyciągnęła Jeffa z łóżeczka.
Mimo, że malec miał już cztery tygodnie, ciągle nie wiedzieli, jak się zachować przy karmieniu. Duff nie wiedział, czy ma zostać i się przyglądać, czy ma wyjść; Marta nie wiedziała, czy jest bardziej zawstydzona tym, że ktoś ma patrzeć na nią w takiej sytuacji, czy tym jak wygląda jej ciało po porodzie. Nie wiedziała, czy w ogóle chce, żeby Duff siedział w jednym pokoju, gdy ona karmi Jeffa. Dziwnie czuła się z dzieckiem przy piersi, jeszcze bardziej nieswojo ze świadomością, że ktoś może śledzić każdy jej ruch albo chwilę wahania przy tej czynności. Odwróciła się tyłem do McKagana i rozpinając bluzkę, szybko przystawiła małego do piersi. Po chwili wsłuchiwała się w cichutkie mlaskanie. Po raz kolejny do oczu napłynęły jej łzy. Cztery tygodnie, a ona ciągle nie przyzwyczaiła się do tych dźwięków. Najpiękniejszych dźwięków, jakie mogła teraz słyszeć.
- A-ałć…
- Co się stało? –Duff natychmiast poderwał głowę, odrywając się od kartki z pokreślonymi słowami, układającymi się w szkielet piosenki – Marta?
- N-nic… t-tylko…
- Co? – wstał szybko z zamiarem podejścia do dziewczyny.
- Siedź… - przekręciła się bardziej, żeby niczego nie widział i mruknęła zażenowana – tylko z-za mocno złapał…
- Och… eee… no… ok – usiadł z powrotem i poczuł lekkie pieczenie skóry na policzkach.
Dla obojga było to dość krępujące. Chłopak pierwszy raz znalazł się w sytuacji, w której piersi jego dziewczyny nie były tylko i wyłącznie obiektem jego fascynacji erotycznych. Dziwie czuł się z myślą, że dokładnie ta sama część ciała, którą tak ubóstwiał pieścić, pełni teraz także rolę żywiciela jego synka. W zasadzie to pełniły teraz tylko tę drugą funkcję. Oczywiście nigdy by się do tego nie przyznał, ale czuł leciutkie ukłucie żalu i zazdrości, że ten malec może sobie bezkarnie obcować z piersiami swojej mamusi, kiedy tylko mu się to podoba, a Duff zawsze musiał się o to starać i czasem wręcz dopominać. W obecnej sytuacji mógł sobie tylko pomarzyć o tym, jak mógłby je dotykać i co z nimi robić. A Marta? Czuła podobne zażenowanie, bo do tej pory tylko McKagan dotykał jej biustu i co było oczywiste, robił to zupełnie inaczej niż ich dzieciątko. Nie wiedziała jak należy zareagować na te małe usteczka, które tak zachłannie ssały i dopominały się o jedzenie. Z jednej strony też czuła ulgę, że Jeff daje ukojenie nabrzmiałym i bolącym piersiom, ale z drugiej strony czuła się nieswojo, gdy zbytnio ciągnął albo szarpał. Wolała, żeby Duff nie musiał przyglądać się temu wszystkiemu; z obawy, że w jakiś sposób zniechęci go to do jej ciała.
- Pójdę… zrobić kolację… - widać było, że nie umie odnaleźć się w sytuacji i szukał wystarczająco dobrego pretekstu, by móc „uciec”, ale jednocześnie nie sprawić przykrości dziewczynie – przynieść ci tutaj… czy zejdziesz jak… skończycie?
- Zejdę, zejdę… dzięki.
Usłyszała, jak Duff pospiesznie wyszedł i westchnęła, gładząc Jeffa po główce. Był śliczny. Nie mogła wymarzyć sobie słodszego i bardziej uroczego malucha niż on. Kochała w nim wszystko. Od jasnych mięciutkich włosków, przez różnokolorowe oczka i usta, tak bardzo przypominające usta Duffa, aż do maleńkich stópek, które wierzgały niecierpliwie co jakiś czas. Obiecała sobie, że zrobi dosłownie wszystko, żeby Jeffrey był szczęśliwy i czuł się kochany; żeby doświadczył wszystkiego tego, czego Marcie nie było dane przeżyć i poczuć w swoim rodzinnym domu; żeby zaznał prawdziwego ciepła ze strony rodziny. Nie mówiła, że będzie to łatwe zadanie… ale ze wszystkich sił będzie starała się tego dokonać. Jest mu to winna. Jemu i temu maleństwu, któremu nie dane było przyjść na świat cztery lata temu. Otarła ukradkiem łzy, słysząc kroki na korytarzu i wzięła głęboki oddech.
- Duff, mówiłam, że zaraz zej… - odwróciła się z Jeffem ciągle ssącym jej pierś, w kierunku drzwi i urwała.
- Ups… eee… tego… bo ja tylko… chciałem… eee… - gitarzysta Guns n’Roses wpatrywał się jak zahipnotyzowany w do połowy odkryty biust brunetki – c-chciałem… bo…dzwoniła jakaś…eee… dziewczyna… no…
- W-wyjdź! – trzymając Jeffa, starała się jednocześnie zasłonić i szybko odwróciła się tyłem do drzwi, cała czerwona na twarzy – no w-wyjdź! P-przeszkadzasz mi!
- Eee… no… chyba..tak… a-ale bo dzwoniła jakaś laska… i pytała o ciebie… i tego… eee..
- W-wyjdź do cholery! – podniosła głos i Jeffrey zapłakał cichutko – c-ciii… już dobrze… nie chciałam ci przeszkodzić – mruknęła.
Dopiero po chwili dotarło do niej, że usłyszała przytłumiony huk. I dokładnie w tym samym momencie, dobiegł ją wzburzony głos Duffa.
- Wpierdalaj! Po chuj wchodzisz do tego pokoju?! Jak, kurwa, mówię, że Marta jest zajęta, to kurwa mać jest zajęta! Jak chcesz się na coś pogapić to spierdalaj do tej pieprzonej Renee! 
- Puść mnie! Skąd miałem wiedzieć, co ona robi?! Ja pierdolę, co się niby takiego stało?!
- Zrób to jeszcze raz, a kurwa pożałujesz! – odepchnął Slasha i wszedł do swojej sypialni, którą od dość długiego czasu na stałe dzielił z Martą.
Isbell w czasie szamotaniny chłopaków, zdążyła już się poprawić i zakryć i próbowała uśpić Jeffa. Miała dość tych awantur. Z jednej strony, żal jej było Hudsona, że Duff tak wrzeszczał na niego i go wyzywał, ale z drugiej strony sama była nieźle wkurzona jego zachowaniem i popierała nerwy Duffa. Skoro żyli w trójkę – od miesiąca w czwórkę – to Slash mógłby jakoś się przystosować i nie wpadać do ich sypialni bez pukania, podczas gdy byli sobą zajęci, albo mógłby się zastanowić czy wypada wejść, zanim pojawi się w trakcie karmienia Jeffa i sprawi, że zażenowanie dziewczyny spotęguje się do niewyobrażalnych rozmiarów. Ona z Duffem szanowali prywatność Slasha. Nie pakowali mu się do pokoju, gdy był zajęty, albo gdy odwiedzała go jakaś kobieta, której Marta do końca nie kojarzyła.
- Przepraszam - mruknął Duff, gdy Isbell karcąco na niego spojrzała i kołysała płaczącego synka – może ja spróbuję?
- Wystarczyło nie krzyczeć na cały dom…
- No przepraszam… po prostu mnie wkurwił! – usiadł przy narzeczonej i by ją udobruchać, cmoknął ją w skroń – może zaśpiewamy mu coś, żeby zasnął, hmm?
- To śpiewaj… ja chce coś zjeść – podała mu Jeffa i zeszła do kuchni.
- Ech… widzisz, mały? Same problemy z tym Slashem… to… co ci zaśpiewamy, hm? – zaczął go kołysać i mruczeć mu żywszą wersję Whisky in the Jar Thin Lizzy.

As I was goin' over the Cork and Kerry mountains
I saw Captain Farrell and his money he was countin'
I first produced my pistol and then produced my rapier
I said stand and deliver or the devil he may take ya

Musha ring dum a doo dum a da
Whack for my daddy-o
Whack for my daddy-o
There's whiskey in the jar-o

I took all of his money and it was a pretty penny
I took all of his money and I brought it home to Molly
She swore that she'd love me, never would she leave me
But the devil take that woman for you know she tricked me easy

Being drunk and weary I went to Molly's chamber
Takin' my money with me and I never knew the danger
For about six or maybe seven in walked Captain Farrell
I jumped up, fired off my pistols and I shot him with both barrels

            Malec zasnął zanim Marta wróciła z talerzem pełnym tostów z nutellą i kubkiem z kawą. Spojrzała na śpiącego Jeffa i w szybkim tempie opróżniała naczynie. Musiała zjeść coś słodkiego, żeby jakoś pobudzić swój organizm. Nie mogła być senna, nie mogła zasnąć, bo przecież w każdej chwili dziecko mogło obudzić się z płaczem. Musi od razu się nim zająć. Nie ma czasu na rozbudzanie się i dochodzenie do siebie po drzemce.
            - Martuś… - Duff usiadł przy niej i zaczął wodzić nosem po jej szyi – zrobimy sobie kąpiel? A później…
- Duff, daj spokój… jestem zmęczona… mały w każdej chwili może się obudzić!
- Więc nawet nie mogę cię przytulić? Kurde w ogóle nie dasz się dotknąć, odkąd pojawił się Jeff.
- Jejku.. Duff, proszę cię… nie mam siły się kłócić – westchnęła i położyła się na łóżku.
- Nie chcę się kłócić… - mruknął i wsunął rękę pod jej luźną koszulę.
W jednym momencie zesztywniała. Przesuwał dłoń coraz wyżej, a ona czuła coraz większą panikę. Nie chciała, żeby ją dotykał, nie chciała, żeby jego palce badały jej ciało. Nie mógł dowiedzieć się, co stało się z jej ciałem, które zresztą nigdy nie było idealne. Odskoczyła jak oparzona. I zaczęła szybko przykrywać się połami koszuli, którą powoli rozpinał.
- N-nie dotykaj m-mnie… n-nie chce – wyjąkała i pobiegła do łazienki.
- Kurwa mać – burknął pod nosem i ściągnął koszulę i tshirt i wślizgnął się pod kołdrę.

Krążył po domu, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Tak strasznie brakowało mu dotyku tego ciepłego ciała, które tak kochał. Brakowało mu pieszczot, którym obdarzała go jego ukochana. Brakowało mu pieszczot, które on dawał jej. Już nawet nie chodziło o seks. O tym nawet nie miał, co marzyć w obecnej sytuacji. Ale chociaż jakiś całus albo przytulanie się w łóżku na dobranoc albo zaraz po przebudzeniu… czy to tak dużo? Zupełnie nie wiedział, czemu dziewczyna tak go od siebie odsunęła. Za każdym razem, jak tylko kierował dłonie d jej piersi, albo kładł je na jej talii, wpadała w panikę i wręcz uciekała. Czego do cholery się bała? Co ukrywała? Przecież rozumiał, że nowe obowiązki związane z opieką nad malutkim dzieckiem, mogą męczyć człowieka, mogą sprawić, że nie ma siły na nic. Albo po prostu nie ma się czasu na pewne sprawy. Ale co było tak złego w próbach objęcia swojej narzeczonej?! Co było nie tak, gdy chciał ją objąć? Co robił źle, gdy chciał ją popieścić? Co robił źle, gdy chciał zrobić jej masaż? Albo gdy chciał żeby się rozluźniła? Przecież chciał to wszystko robić, gdy mały Jeffrey śpi! Przecież nie był takim kretynem, żeby chcieć robić pewne rzeczy przy dziecku, które nie jest pogrążone we śnie! Fakt, że ich miesięczny synek, nawet nie zdawałby sobie sprawy i wiedziałby, co robią, ale nie najlepszym pomysłem byłoby oddawać się czułościom, gdy chłopiec na nich patrzy.
- Ja nie wiem, Izzy… serio nie wiem, co kurwa, robię źle! Staram się, jak mogę spędzać każdą wolną chwilę w domu z Jeffem! Żeby mogła odpocząć, przespać się… cokolwiek! A jak Jeff zasypia, chciałbym mieć w końcu narzeczoną! Chwilę dla nas… a ona ucieka… - żalił się i upił piwo.
- Rozmawiałeś z nią o tym?
- No a jak ci się wydaje? Próbowałem! Za każdym razem mówi coś w stylu, że nie chce się kłócić, albo że nie ma siły na szarpanie się… Kurwa ja chcę dobrze! Chcę, żeby było jak zawsze! A ona się zachowuje tak, jakbym był obcym facetem, który nie ma prawa nawet jej dotknąć! Chcę ją objąć, ona jakoś się wyślizguje. Chcę pocałować, na odwraca głowę. Chcę jej zrobić masaż czy coś, to ucieka albo wymyśla, że koniecznie musi coś zrobić…
- A seks?
- A co to jest? – zapytał ponuro z żalem w głosie – nic! Kompletnie! Odkąd jest Jeff… Odkąd się urodził, chyba nie widziałem jej nawet w bieliźnie! A co tu mówić w ogóle o pieprzeniu się? Ciągle chodzi poubierana, jak nigdy. Śpi w koszulce i spodniach, jak kiedyś… jak jeszcze nie byliśmy razem. Zamyka drzwi od łazienki, tam się przebiera w piżamę i kładzie się do łóżka, okrywając szczelnie kołdrą…
- Uuu… no to nie masz zbyt ciekawie. Ale może ma jakiś problem? Spróbuj się jakoś podpytać… przecież nie zaczęła nagle odwalać takich rzeczy, bo ma taki kaprys… - zapalił papierosa  i odsunął od Duffa butelkę z czwartym, jak do tej pory, piwem – może ma jakąś depresję czy coś? Zadzwoń do swojej siostry i się zapytaj… w końcu jest pielęgniarką, nie? Może zna się na takich sprawach…
- A ty? Możesz z nią pogadać? Albo… jakoś zobaczyć czy od ciebie też ucieka?
-Eee… no ja… hm… no ok… teraz mam iść?
Już po czterdziestu minutach siedział w salonie w domu, którym kiedyś mieszkał z przyjaciółmi i przyglądał się jednej z najważniejszych kobiet w jego marnym życiu. Cieszył się, że dziewczyna tak dobrze sobie radzi, że odnajduje się w nowej odpowiedzialnej roli. I po co się tak stresowałaś? Po co panikowałaś, gdy zbliżał się termin porodu? Po co płakałaś mi w koszulę, że nie poradzisz sobie, że nie umiesz i nie dasz rady? Mały Jeffrey nie mógł trafić na lepszą mamę! Izzy wyszczerzył zęby i przemieścił się z fotela na kanapę, by siedzieć przy niej.
- Cześć, Brzdącu – pogładził go po główce – dajesz rodzicom popalić w nocy, hm?
- A nawet mi nie mów! Wstaję do niego chyba co godzinę – pożaliła się i widząc, że mały jest śpiący, zaczęła go kołysać – widzisz? Wujek przyszedł to nagle jest grzeczny i chce spać… powinieneś zostawać na noc – mruknęła.
- No.. od tego to masz chyba Duffa, kochanie – zaśmiał się.
- Och, Izzy! –skarciła go i od razu się zaczerwieniła – czemu ty wszędzie widzisz podteksty?
- Hej! Jestem tylko facetem! Zapomniałaś?
- O tym nie da się zapomnieć – wstała i położyła Jeffa w kołysce – mmm… chwila spokoju.
- Pooglądamy coś? – pokazał jej miejsce koło siebie, żeby znowu usiadła.
Wróciła na miejsce, ale zachowała kilkunastocentymetrową lukę między nią a chłopakiem. Było to dość niecodzienne i wręcz dziwne. Zawsze siadała blisko niego i się przytulała, a teraz nawet nie dotykali się ramionami. Udawał, że tego nie zauważył i stopniowo, powoli przysuwał się do niej. Zauważył, że zaczęła nieswojo się kręcić. Niby przypadkiem musnął dłonią jej kolano. Zareagowała bardziej gwałtownie niż się spodziewał i odskoczyła  od niego. O… chyba Duff miał rację… ale ja?! O co chodzi do cholery? Co ja mam do ich seksu, że ode mnie też odskakuje?
- Dawno cię nie przytulałem – nie dawał za wygraną i szybko otoczył ją ramionami, zanim zdążyła zareagować.
- P-puść! – zaczęła się szarpać, ale Stradlin zacieśnił uścisk i jedną ręką mocno obejmował jej talię – Izzy, puść! Nie chcę się przytulać!
- Co się dzieje, co? Zrobiłem ci coś, że się wyrywasz?
- P-puść… nie d-dotykaj m-mnie tu – chciała zabrać rękę, która znajdowała się na jej brzuchu i talii – p-proszę, puść!
- Powiedz, o co chodzi! Nigdy się tak nie zachowywałaś… czemu nie dasz się dotknąć?
- W-weź te r-ręce – ciągle mocowała się z nim i zaczęła bardziej zakrywać się koszulą flanelową, którą miała na sobie – n-nie dotykaj m-mnie!
- Marta…
- P-puść – zaczęła się trząść i była o krok od płaczu.
- A-ale co się dzieje? Powiedz mi… o co chodzi… - złagodniał mu głos – puszczę cię, ale mi powiedz… ok.?
- N-nie d-dotykajcie… n-nie chcę… - objęła się za brzuch, jakby chciała go schować – n-nie m-możecie p-patrzeć… n-nie…
- Hej… chciałem cię tylko przytulić… - zupełnie nie wiedział, czemu dziewczyna jest tak rozhisteryzowana – o Boże… no nie płacz – znów ją objął, ale tym razem się nie szarpała, tylko szlochała cichutko.
- J-już m-mu s-się n-nie b-będę p-podobać… j-jestem p-paskudna… o-obrzydliwa… s-skóra… k-koszmar! N-naciągnięte… i r-rozstępy…
- O czym ty mówisz? Marta…
- O t-tym… - wstała i uniosła trochę Tshirt – t-to j-jest… j-jest… o-okropne! D-duff m-mnie z-zostawi, jak t-to zobaczy!
Z początku Izzy nie wiedział, co brunetka mu pokazuje. W końcu brzuch jak brzuch. Nie był taki jak przed ciążą, ale nie bardzo wiedział, co jest takiego koszmarnego i wstrętnego, jak to określiła. Dopiero po kilku chwilach dostrzegł lekkie pionowe pasma jaśniejszej albo trochę ciemniejszej skóry. I to jest takie straszne? Przez to płacze? Przez to coś nie da się dotknąć? Przecież, kurwa, tego prawie nie widać! A nawet jeśli, to kurwa co w tym takiego strasznego? Ta debilka Annica miała to samo na cyckach! I na tyłku! Większość lasek, które pieprzyłem  na początku Guns n’Roses takie coś miało! O co to afera?
- Marta… ale to przecież… nie tylko ty to masz…
- A-ale nie r-rozumiesz! P-patrz j-jakie t-to j-jest s-straszne! D-duff nie będzie m-mnie chciał z r-rozstępami po c-ciąży!
- Znałem wiele… dziewczyn, które nie miały dzieci, a miały dokładnie to samo, nawet bardziej widoczne! Nie masz się co załamywać… Duff pewnie nawet nie zwróci na to uwagi!

Znalazła się w pułapce. Co robić? Jak stąd uciec? Dokąd mogłaby biegnąć? Nawet nie wiedziała, gdzie jest. Nie wiedziała, ile czasu minęło odkąd została wepchnięta do tej ciężarówki. Chociaż nie… to nie ciężarówka… za mało miejsca. To chyba jakiś samochód dostawczy? Busik ze zdemontowanymi fotelami? Dlaczego ma związane ręce? Przecież nawet nie mogła się poruszyć, tak bardzo bolała ją zwichnięta kostka. No i jak wydostać się z pędzącego samochodu, który przekroczył dopuszczalną prędkość prawie o połowę. Ciemność… charakterystyczny zapach, który czuła już wcześniej… Kto i gdzie do cholery ją wiezie?! I przede wszystkim po co? Czego chce? Pieniędzy? Zabawić się? A może to jakiś psychol, który porywa kobiety pod nieobecność ich narzeczonych i facetów z domów? Słyszała kroki na schodach i zanim zdążyła się odwrócić, zatraciła się w niekończącą się ciemną otchłań. Zemdlała? Straciła świadomość? Została czymś odurzona? Całkiem możliwe. Nagle poczuła mocne szarpnięcie i przeszywający ból w barku, gdy jej bezwładne ciało uderzyło w drzwi samochodu. Dotarło do niej, że kierowca się zatrzymał. Zaraz otworzy drzwi… myśl! Myśl, co zrobić, żeby mu uciec! Jak mam wyswobodzić te cholerne ręce z tych więzów? Czy dam radę stanąć na tej nodze? Boże… proszę… niech to będzie jakaś głupia pomyłka! Modliła się w myślach i usłyszała kroki. Nadchodził… nawet nie wiedziała kim jest… domyśliła się tylko, że to mężczyzna. Miała nadzieję, że ją wypuści, że to głupi żart, albo porwał nie tą osobę. Drzwi się otworzyły. Ciemność. I nagle zobaczyła oczy. Świecące w ciemności oczy, które znała. Które znała bardzo dobrze. Ba! Należały do osoby, z którą jeszcze nie tak dawno dzieliła dom!
- O J-jezu… n-nie… b-błagam, n-nie!
Już wiedziała, że to nie pomyłka. Wiedziała, że uprowadził dokładnie tą osobę, którą zamierzał. Widziała tylko oczy. Na twarzy miał kominiarkę, ale nie było mowy o pomyłce. Skuliła się i próbowała wyswobodzić ręce z grubego sznura, którym była skrępowana. Wiedziała, że nie ma szans, ale nie chciała się poddawać. Nie mogła się poddawać, nie mogła odpuścić. Nie mogła zostawić swoich bliskich. Ludzi, którzy ją kochają…
- B-błagam,  z–zostaw mnie…
- Dawno się nie widzieliśmy – wymruczał i wyszczerzył zęby.
Uśmiech. TEN uśmiech. Dokładnie ten sam, który tak uwielbiała. Uśmiech tak charakterystyczny, że nie dało się go pomylić z żadnym innym. Nie dało się go nigdy zapomnieć. Teraz uśmiech przemienił się w szyderczy grymas na zamaskowanej twarzy. Wyszarpał ją z samochodu i nie zważając na jej zranioną nogę, zaczął ją ciągnąć po żwirowej drodze. Z trudem dostrzegła zarys jakiegoś domu. Domyśliła się, że pewnie teraz tutaj mieszka. Miał klucze, cały pęk kluczy. Do furtki, bramy, dwa do drzwi wejściowych i jeden do piwnicy, do której ją zaprowadził. Zaczęła krzyczeć i się szarpać. Wiedziała, że jeśli ją tu zamknie, nie będzie już odwrotu; już mu nie ucieknie, nikt jej nie znajdzie.
- Wiesz? Dużo myślałem o tobie ostatnio.. – wysyczał i ściągnął kominiarkę – pamiętasz mnie jeszcze? Ach… oczywiście, że pamiętasz… mnie się nie da zapomnieć… - pchnął ją na materac rozłożony na środku pokoju – zrobimy tak, żebyś pamiętała jeszcze więcej… żebyś pamiętała o tym, o czym myślałem tyle czasu…
Rozwiązał jej ręce i prawie natychmiast je skrępował. Tym razem nad głową. Jakimś cieńszym sznurem, który od pierwszej minuty wżynał się boleśnie w jej nadgarstki. Nie wiedziała, po co to robił i po co zahaczył te związane dłonie o jakiś łańcuch. Bolało jak diabli, ale może tylko chciał żeby się nie szarpała? Może miała po prostu spokojnie leżeć i nie robić sobie większej krzywdy? Trwała w takim przekonaniu, gdy po chwili wyszedł i zostawił ją samą. Zaczęła liczyć upływający czas. Dziesięć sekund… dwie minuty… piętnaście minut… pomyliła się i zaczęła liczyć od nowa. Dotarła do piątej minuty i drzwi ponownie się otworzyły. Pojawił się. Znowu z takim samym uśmiechem jak wcześniej.
- Pamiętasz, co ci przed chwilą obiecałem? Że zapamiętasz nasze spotkanie na zawsze… że dowiesz się, o czym tak myślałem…
- N-nie! B-błagam nie! – wrzasnęła cicho, gdy dotarło do niej, że jego dłonie rozdarły jej bluzkę – N-nie!
- Będą cię ręce boleć… a ja zbyt długo czekałem na to, żeby ci odpuścić – wyciągnął nóż i przeciął cieniutki materiał stanika.
- T-tylko n-nie t-to…. B-błagam…
Ale on nie słuchał. Szybkim ruchem zdarł z niej poszarpane spodnie. Znów użył noża. Pozbył się dolnej części bielizny. Nie zważał na jej błagania i łzy. Nie obchodziło go to, że się szarpała i po chwili z otartej skóry na nadgarstkach kapała krew. Chciał ją. Od dawna myślał tylko o tym. O tym i o tym jak do tego doprowadzić. Przygotował plan. Kilka scenariuszy, w których zakładał, co mogłoby pójść nie tak. Jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie się tak wysilał i męczył. Wszystko odbyło się lepiej niż w jego najśmielszych marzeniach i prośbach.
- P-puść m-mnie… b-błagam… n-nikomu n-nie powiem – próbowała złączyć nogi i jakoś się zakryć, byle tylko nie miał dostępu do niej – n-nie r-rób t-tego b-błagam…
- Myślisz, że masz prawo się odzywać?! Spierdoliłaś mi życie suko! Teraz za to zapłacisz! – brutalnie rozszerzył jej uda i wdarł się w nią przy akompaniamencie jej rozpaczliwego krzyku i błagania…

- Niee! Nie! N-nie r-rób… – zerwała się, czując krople potu na czole.
- Marta? – dobiegło ją zaspane i niewyraźne mamrotanie – co się dzieje? – poczuł, że dziewczyna cała się trzęsie – Martuś?
Łapała z trudem powietrze i próbowała się uspokoić. Koszulka, którą miała na sobie, przykleiła się do mokrej skóry. Odgarnęła poplątane włosy z czoła i starała się powstrzymać łzy cisnące się do jej oczu. Poczuła dłoń Duffa na swoim ramieniu. Szeptał jej do ucha uspokajające i kojące słowa. Nie był głupi. Wiedział, że zaś powróciły senne koszmary tej drobnej brunetki.
- Hej… kochanie już w porządku… o-och… - odebrało mu mowę, gdy dziewczyna przytuliła się do niego ze wszystkich sił.
Po tak długim czasie w końcu mógł ją objąć. Mógł wdychać słodki zapach jej perfum. Mógł wtulić twarz w jej pachnące włosy. Otulił ją szczelnie ramionami i nie zamierzał puszczać zbyt szybko. W końcu miał przy sobie drugą połowę jego całego świata. Druga połówka leżała w łóżeczku trzy metry od nich.
- Cii.. już dobrze… nie płacz… mały się zaraz obudzi… ciii…
- M-mhm… - powoli zaczęła się uspokajać.
Hałas. Głośne pukanie w drzwi wejściowe. Dobijanie się do domu o trzeciej w nocy. Pisnęła wystraszona, ciągle pamiętając o śnie i rozpaczliwie wtuliła się w Duffa. Trzęsła się ze strachu. Łupanie ustało. Cisza. Niepokojąca, nienaturalna cisza. I głośny gwizd, pod ich oknem.
- Duff! Hej! Otwórz mi drzwi!
- K-kto t-to? – drżąca Marta, mocniej wtuliła się w Duffa – n-nie i-idź! P–prosze! – szepnęła, gdy basista chciał wstać z łóżka.
- To M-matt… spokojnie… zejdę na dół i go wpuszczę… nie bój się – pocałował ją w czoło i szybko zbiegł na dół, nie zważając na to, że jest tylko w bokserkach – Matt! Kurwa, co ty odpierdalasz?! Jest środek nocy!
- P-przepraszam… ja… musiałem przyjść…mogę?
- Co jest? – przepuścił go i zaprowadził do salonu.
- On… on tu jest – wymamrotał – tutaj… w Los Angeles!
- CO?!
Duff nie wiedział, czy jego brat żartuje czy mówi całkiem poważnie. Bo niby skąd miał się tu pojawić? Jak? Skąd wiedział, gdzie ich szukać? I przede wszystkim, po co miałby się tu zjawiać? Matt nie może mówić prawdy! Ale patrząc na niego, z przerażeniem docierała do niego ta wiadomość… jak najbardziej sprawdzona i prawdziwa wiadomość! Zbladł. Usiadł na łóżku i patrzył na ponurą twarz swojego starszego o trzy lata brata.
- Dzwoniła do mnie znajoma… ze szpitala i pytała czy przypadkiem nie jesteśmy rodziną… to samo nazwisko…
- S-szpital?
- Pobił się z kimś… - spuścił głowę – niedaleko mojej nowej restauracji…
- Kurwa mać…
- D-duff? Co się d-dzieje? – dobiegł ich cichy, przestraszony głos.
Marta stała na końcu schodów i patrzyła na nich pytająco. Przydługa koszulka sięgała jej prawie do kolan, przykrywając połowę dresowych naciągniętych spodni. Nawet po ciemku z odległości kilku metrów było widać, że ciągle się trzęsie i czegoś boi. Patrząc niepewnie na Matta, podeszła do swojego narzeczonego.
- Wszystko dobrze, kochanie – objął ją i rzucił mordercze spojrzenie Mattowi, który zamierzał już coś powiedzieć – nie musisz się niczym martwić… och… Jeffrey się chyba obudził… pójdziesz do niego? Ja zaraz wrócę, tylko skończę gadać z Mattem…
- Ona nic nie wie?! – burknął cicho, gdy usłyszeli dźwięk zamykanych na piętrze drzwi.
- Matt, daj kurwa, spokój!
- Nie powiedziałeś jej?!
- Moja sprawa, o czym jej mówię! Ty jesteś, kurwa mać, taki chętny do rozpowiadania tego?! To miała być tajemnica… pamiętasz? Tylko nasza pierdolona tajemnica!
- Powinna wiedzieć… cokolwiek… powinna chociaż zdawać sobie sprawę z…
- Zamknij się już do cholery! Nie będziemy tutaj o tym gadać! Wie tyle ile powinna wiedzieć!
- Teraz jest inna sytuacja… musisz jej powiedzieć… ostrzec ją…
- Nie teraz, Matt… nie teraz… - mruknął i zamyślił się – zostaniesz? – zapytał po kilku dobrych minutach.
- Jeśli nie masz nic przeciwko…