33 komentarze
Sama nie wierzę w to, że w końcu udało mi się coś sklecić...
jak
już napisałam w ogłoszeniu... cóż... przepraszam, że to tyle trwało...
trochę z mojej winy, trochę siły wyższe... no ale jakby nie patrzeć
minęło kilka ładnych miesięcy... postaram się następnym razem bardziej
się sprężyć... no... cóż mogę napisać...
jak
przeczytacie, nie zabijajcie... naprawdę ciężko pisać po takie
przerwie... to po pierwsze. po drugie... ehm... wybitnie ciężko pisało
mi się ten rozdział... chciałam, ale jakoś opornie mi to szło...
także... zostawcie jakiś komentarz jak dobrniecie do końca
***
- Kurwa! Nie możesz jechać
szybciej?!
- Nie widzi pan, że są korki?
– odpowiedział znudzony taksówkarz – to trochę potrwa…
- Ale nam się spieszy! Nie ma
tu jakiś objazdów?! – zawołał zirytowany chłopak i zapalił papierosa.
- Hej, tu nie wolno palić!
Proszę to zgasić!
- Pieprz się pan! Wysiadam,
kurwa! – spojrzał na swojego towarzysza – ruszaj się! – rzucił kierowcy banknot
i wydostał się z taksówki – no kurwa, Slash! Nie ma czasu!
Mieli przed sobą kilkanaście
dobrych minut do przebycia; gdyby nie korki, dostaliby się do szpitala w ciągu
nawet nie pięciu minut. Postanowili przebiegnąć odcinek, który dzielił ich od
celu. Irytacja i strach rosły w wysokim chłopaku, który musiał dostosować tempo
do swojego przyjaciela.
- Ej! Moja Corvette! Zostaw,
mój samochód! – Hudson, zobaczył swoje ukochane auto, które właśnie
odholowywano z parkingu szpitalnego – Duff! Patrz, co zrobili z moim
samochodem! – skręcił w tamtą stronę – Kurwa, nie zabierajcie go, dupki!
- Pojebało cię?! Mam w dupie
twój pierdolony samochód! – puścił się pędem do budynku – d-dziewczyna w
c-ciąży! N-niedawno p-przyjechała… rodzi! – wydyszał do recepcjonistki, która
patrzyła na niego, jak na idiotę – Proszę… g-gdzie jest?
- Ale może jakieś nazwisko?
Cokolwiek… rozumiem, że pan jest zestresowany, ale…
- Marta Isbell…proszę! Ja tam
powinienem już być!
- Piętro wyżej, korytarz na
prawo od windy.
Popędził po schodach w górę i
dostrzegł bladego jak ściana Izzy’ego. Z trudem łapiąc oddech, podszedł do
chłopaka i drżącym głosem zapytał, gdzie jest jego narzeczona. Gitarzysta
wywrócił oczami i pokazał mu drzwi naprzeciwko.
- Lepiej się pospiesz, bo ona
cię chyba zabije… - mruknął, patrząc jak rozgorączkowany Duff otworzył drzwi.
Pierwsza rzecz, która dotarła
do blondyna, to głośny krzyk. Krzyk, który należał do Marty. Zaraz później
zobaczył ją na szpitalnym łóżku z grymasem bólu na spoconej twarzy.
Pielęgniarka, która przy niej siedziała, słuchała, co mówi do niej lekarz. Duff
nie miał pojęcia, o czym rozmawiają, mimo że słyszał każde słowo. Nogi stały
się ciężkie jak z ołowiu, nie mógł się ruszyć, nie mógł podejść do Marty i
powiedzieć, że już przy niej jest, nie mógł nawet powiedzieć jednego słowa. W
jednej chwili sparaliżowało go. Dotarło do niego, że w tej chwili jego życie
kompletnie się zmienia, że jeszcze dziś zostanie ojcem. Boże! Przecież ja…
j-ja się do tego nie nadaję! J-ja… t-to n-nie m-może się dziać naprawdę! Nie
teraz, nie już! Czuł, że miękną mu nogi i w tej samej chwili dobiegł go
jakiś głos.
- Co pan tu robi? Kim pan
jest?
- D-duff? – Marta spojrzała
nieprzytomnym wzrokiem na przybysza – D-duff… j-jesteś…
- Och… czyli pan jest ojcem
dziecka? Może niech pan usiądzie, bo zaraz nam pan tu zemdleje – ta sama
pielęgniarka, która przed chwilą siedziała przy Marcie, złapała go pod ramię i
zaprowadziła do łóżka dziewczyny.
- M-martuś… - osunął się na
krzesło i pochylił się, żeby pocałować narzeczoną – g-gdybym wiedział… n-nie
poszedłbym do tego studia…
- I-izzy d-dzwonił, a-ale…
a-ała! – zgięła się, gdy poczuła kolejny skurcz i mocno złapała chłopaka za
rękę – n-nie dam rady… n-nie mam już s-siły…
- Dasz… j-jestem p-przy tobie
– szepnął i pogładził ją po mokrym od potu czole.
- D-dzwonił, ale
p-powiedzieli, że cię nie ma…- wydyszała i zgięła się, czując kolejny skurcz.
W tej samej chwili lekarz
skinął głową, patrząc na jedną z pielęgniarek. Bez słowa uniosła część
szpitalnego łóżka tak, żeby Marta znajdowała się w pozycji pół leżącej.
Niepewny tego, co się wokół działo, Duff spojrzał przestraszony na położnika. Jezu… co oni robią? Czemu się tak gapią na
siebie dziwnie? Czemu k-kurwa nic nie mówią?! Coś jest nie tak?
- Chyba musimy pani trochę
pomóc, co? – mruknął lekarz i pielęgniarka zmieniła ułożenie jej nóg; teraz
bardziej przylegały do brzucha i wręcz go uciskały – niech pani się nie boi… i
trochę uspokoi… to już nie długo… - uśmiechnął się do dziewczyny pokrzepiająco
i zwrócił się do pielęgniarki – możemy działać…
- C-co się dzieje?! C-co
d-działać? – wyjąkał Duff i ścisnął dłoń Isbell, jakby zaraz mieli ją gdzieś
zabrać i mu jej nie oddać.
- Musimy powiększyć trochę
rozwarcie, bo dziecko nie da sobie rady… to dość częsty „zabieg” przy porodach.
Siostro, gotowe? Ok… to poproszę skalpel…
- Ż-że co?! J-jaki s-skalpel?!
C-co pan c-chce robić?! – spanikowany Duff w jednej chwili pobladł.
- No mówiłem, że musimy
powiększyć rozwarcie… skalpelem wykonamy małe nacięcie kro… - przerwał mu
głośny huk – ech… Lily… zajmiesz się panem? Daj mu wody i coś na uspokojenie,
jak się ocknie…
Pielęgniarka uklęknęła przy
chłopaku i zaczęła go cucić; w tym samym czasie zapłakana Marta kurczowo
trzymała dłoń pielęgniarki i z przerażeniem w oczach patrzyła na każdy ruch
lekarza. Nie minęła nawet chwila, a Duff został wyprowadzony na korytarz, przez
wysoką ciemnowłosą pielęgniarkę. Ledwie stał na nogach i prawie całym ciężarem
uwiesił się na kobiecie. Jak tylko otworzyła drzwi, Izzy zerwał się z krzesła.
- O kurwa… co… c-co się
dzieje? – podbiegł szybko do nich i pomógł pielęgniarce posadzić Duffa na
krzesełku pod ścianą.
- Zemdlał… - poklepała po
policzku nie do końca jeszcze przytomnego McKagana i mruknęła – proszę pana…
dobrze się pan już czuje?
- N-nie c-ciąć! N-nie!
O-oszaleliście! Nie pozwolę w-wam na… n-na to! – chciał wstać, ale był tak
słaby, że prawie natychmiast z powrotem usiadł.
- Dam panu coś na uspokojenie…
nie dzieje się nic złego… to całkiem normalne…
- A co się dzieje? – zapytał
niepewnie Izzy.
Jakie cięcie? Co się kurwa stało? Dlaczego Duff jest prawie zielony na
twarzy?! Na co ma im nie pozwolić? Czemu?! Gitarzysta stresował się prawie tak, jakby to
on miał za chwilę zostać ojcem. Jakby to jego ukochana właśnie wydawała na
świat jego dziecko.
- Nic… po prostu musimy trochę
pomóc… to naprawdę bardzo częste… dostała znieczulenie, żeby lekarz mógł
troszkę nacią… - podtrzymała Izzy’ego – no nie! Co z was za mężczyźni? Pan też
mi tu zemdleje? – spojrzała z politowaniem na obydwu chłopaków i pokręciła z
niedowierzaniem głową - Proszę siadać! – powiedziała władczo – zero odporności!
A co my musimy przeżywać, jak rodzimy? Też mamy mdleć?
- Nic mi nie jest – wymamrotał
i wstał chwiejnie – długo to jeszcze potrwa?
- Raczej nie… niech pan go
pilnuje – pokazała na Duffa – ja muszę wracać – wróciła do sali.
Lekarz wyraźnie zadowolony,
instruował Martę i wraz z pielęgniarką dodawał jej otuchy. B-boże! Nie d-dam rady! C-czemu t-to tak s-strasznie boli? C-czemu tak
długo? C-czemu n-nie m-ma tu Duffa? Była wykończona. Nie miała siły
powiedzieć nawet jednego słowa. Nie miała siły, ściskać dłoni pielęgniarki. Nie
miała siły przeć. Nawet nie miała już siły krzyczeć, gdy czuła bolesne skurcze.
Nie wiedziała, czy minęła sekunda, minuta czy cała godzina… a może minął cały
dzień, gdy dobiegł ją najcudowniejszy i najpiękniejszy płacz, jaki słyszała w
swoim życiu. Po kilku chwilach, poczuła na piersiach malutki ciężar. Owinięty w
kocyk, słodki malutki ciężar.
- Zdrowy chłopczyk…
gratulujemy – uśmiechnął się lekarz i skinął na pielęgniarkę.
- O-och… o-och… o b-boże…
Nie kontrolowała łez; nawet
nie była w stanie zobaczyć dzieciątka, które trzymała teraz w ramionach.
Wszystko zamazane. Ludzie coś do niej mówili… ale co? Gratulowali? Pytali czy
wszystko w porządku? Nie wiedziała… i nie chciała wiedzieć… teraz liczył się
jej nowonarodzony synek. Jej malutki, kwilący synek.
- O-ojej… - szepnęła, gdy w
końcu przez łzy zdołała zobaczyć twarzyczkę noworodka – m-mój… m-mój…
- Pójdę po tatusia –
uśmiechnęła się starsza pielęgniarka i przyprowadziła trzęsącego się na całym
ciele chłopaka.
- D-duff… c-chłopczyk… m-mamy
c-chłopczyka – wymamrotała i popatrzyła na basistę, który wyglądał tak, jakby
znowu miał zemdleć – chodź d-do nas…
Zbliżył się do nich i gdy
pochylił się nad nimi, poczuła na sobie jego łzy. Przycisnął drżące usta do jej
czoła i z trudem udawało mu się powstrzymać szloch. Ostrożnie dotknął główki
dziecka dłonią i pogładził leciutko. Chciał poprawić mu kocyk i w tym samym
momencie chłopczyk złapał go swoją maleńką rączką za kciuk. Zaczął jeszcze
bardziej się trząść i rozpłakał się.
- D-duff… n-nie płacz –
pocałowała pochylającego się chłopaka i ocierała mu policzki wolną dłonią –
n-nie p-placz, kochanie.
- K-kocham c-cię… w-was…
k-kocham was – wydusił z siebie i próbował się uspokoić – k-kurwa… m-mam
s-syna… J-jeff M-mcKagan – spojrzał załzawionymi oczami na dziewczynę, jakby
szukając potwierdzenia.
- T-tak… J-jeff McKagan…
n-nasz c-chłopczyk…
- Chyba pora nakarmić maluszka
– mruknęła pielęgniarka i podeszła do nich –spróbuje pani?
- O-och… a-ale j-ja… n-nie
u-umiem…
- Umie, umie – zaśmiała się i
ustawiła noworodka w odpowiedniej pozycji – to nic trudnego… dzieciaczek sam
sobie da radę.
McKagan nie za bardzo zdecydowany,
co powinien teraz ze sobą zrobić, odwrócił wzrok, gdy tylko pielęgniarka
pomogła Marcie zsunąć trochę szpitalną koszulę. Jeffrey od razu odnalazł pierś
i zaczął zachłannie ssać. Dziewczyna pisnęła cichutko i spojrzała niepewnie na
starszą kobietę, która tylko uśmiechnęła się i okryła młodziutką mamę i jej
synka kołdrą. Mruknęła tylko, że brunetka świetnie sobie radzi.
- O-ojej – wyjąkała, gdy
maleńka rączka nacisnęła na pierś i zacisnęła na niej piąstkę.
Minęło niecałe pół godziny, a
ona już była zakochana do szaleństwa w kruszynce, którą trzymała w drżących
ramionach. Już w tej chwili była w stanie oddać życie za to maleństwo. Ich
synek; jej i Duffa synek. Jeffrey McKagan.
- Cudny – powiedział, patrząc
do łóżeczka i gładząc po główce malutkiego dwu tygodniowego chłopczyka – a ty?
Jak się czujesz? Już lepiej?
- Mhm… ale marzę o chwili snu
– zaśmiała się cicho – co się położę, to Jeff przypomina sobie, że chce mu się
jeść albo że mu za mokro.
- Ciągle nie wierzę, że
daliście mu tak na imię… dziękuję – cmoknął dziewczynę w policzek – może jednak
się położysz? Jakby coś się działo… obudzę cię…
- Nie, nie… dam radę… mały
pewnie zaraz będzie płakał – usiadła na łóżku i obserwowała, jak Izzy z
zachwytem wpatruje się w jej dziecko.
Jeffrey był taki słodki.
Usteczka od samego początku wyglądały tak jak Marta chciała; usta po tatusiu,
czego chcieć więcej? Rzadkie włoski, które miał na główce, póki co były prawie
białe. Wiedziała jednak, że to się może zmienić. Dzieciom chyba często zmienia
się kolor włosów? Ze zdjęć u babci widziała, że jak miała roczek, była ciemną
blondynką; teraz po dwudziestu dwóch latach jej włosy w niczym nie przypominały
jakiegokolwiek odcieniu blond. Były ciemnobrązowe, zawsze przypominały jej
gorzką czekoladę. Oczy… oczy Jeffa były nie do opisania. W duchu modliła się,
by już zawsze takie były. Jednym słowem można było je opisać jako
wielokolorowe. Można było dopatrzeć się w nich błękitu, zieleni, różnego
rodzaju odcieni szarości i dla spostrzegawczego człowieka pojawiała się w nich
nawet leciutka żółtawa bądź też delikatna piwna poświata wokół źrenic.
- Chcesz go potrzymać?
- C-co? N-nie! – zawołał jakby
przerażony faktem, że może trzymać takie maleństwo w swoich nieporadnych rękach
– l-lepiej niech sobie spokojnie leży…
- Hej… nie zrobisz mu krzywdy.
- Lepiej nie ryzykować…
n-naprawdę… nie nadaję się do dzieci…
- Oj Izzy, Izzy… - wyciągnęła
chłopczyka i owinęła do w cieplutki, gruby kocyk – siadaj… w tym kocyku nic mu
się nie stanie – uśmiechnęła się, żeby dodać mu odwagi – no weź jakoś wyciągnij
te ręce! – ułożyła mu Jeffa i pokazała jak ma go trzymać – widzisz? Nic mu się
nie stanie.
- O-och… jaki leciutki… i mały
– wymamrotał – jak ty go nosisz a-albo jak leży, to nie wydaje się taki… drobny
Zaśmiała się i usiadła koło
chłopaka. Była taka szczęśliwa. Nie mogła ubrać w słowa tego, jak wielkie
szczęście dał jej Duff. Jak wielkie szczęście ją spotkało, gdy Duff pierwszy
raz zdradził się ze swoimi uczuciami. Pamiętała to jego zakłopotanie,
zawstydzenie… dziwne zachowanie, wątpliwości. Krok po kroku zbliżali się do
siebie… Duff z każdym dniem dawał jej coraz więcej szczęścia, ale to wszystko
nie mogło się równać z tym, co czuła teraz. Z tym co poczuła od chwili, gdy
usłyszała ten słodki krzyk i płacz. Nie ważne, że nie spała po nocach, że była
zmęczona… że nie mieli z Duffem siły na nic innego niż opiekowanie się tym
maleństwem. Oczywiście McKagan musiał też pracować, nagrywali nową płytę, a on
sam jeszcze zajął się własnym projektem. Jeśli nie nagrywał z chłopakami
coverów, biegł do wynajętego studia i partiami starał się wszystko grać.
Oczywiście trwało to o wiele dłużej niż tworzenie czegoś z Guns n’Roses. W
swoim solowym projekcie, Duff chciał pokazać fanom, że nie tylko umie grać na
basie. Sam postanowił zasiąść za perkusją i grać na elektryku. Ale to
kosztowało go dużo czasu. Cennego w ostatnich tygodniach czasu. Wychodził
wcześnie rano do studia, wracał o czwartej, piątej po południu, czasem
przeciągało się to do ósmej. Wiedział, że Marcie jest przykro i ciężko samej
siedzieć prawie cały dzień sama z maleńkim dzieckiem; ale wiedział też, że
dziewczyna nie wybaczyłaby mu, gdyby rzucił wszystko, co chciał osiągnąć i
spędzał w domu całe dnie.
- Ktoś dzwonił? – Marta
poderwała głowę z ramienia chłopaka i przetarła oczy.
- Zasnęłaś?
- C-co? Nie… ktoś dzwonił do
drzwi? – gdy skinął głową, szybko zbiegła na dół i otworzyła.
Na schodkach stał wysoki
mężczyzna. Na pierwszy rzut oka co najmniej kilka ładnych centymetrów wyższy od
Duffa, może nawet od Bacha. Trochę zniecierpliwiony stukał palcami o framugę
drzwi. Przydługie włosy opadały mu z dziwną nonszalancją na czoło, wchodząc mu
prawie do oczu, ale nie wyglądał na zbytnio tym przejętego. Ubrany w czarny
garnitur szyty na miarę, który trochę maskował umięśnione ramiona. Jednym
słowem, oczami niziutkiej i drobnej Marty, był ogromny! Dopiero po chwili
zauważył, że ktoś otworzył mu już drzwi. Trochę zbity z tropu przesunął wzrok
pół metra w dół od swojego normalnego pułapu. Z zaciekawieniem przyjrzał się
dziewczynie, która niepewnie stała w progu.
- Pan… eee… szuka pan kogoś?
- No… właśnie… nie wiem czy
nie pomyliłem domów – dźwięczny, niski głos sprawił, że dziewczynie dreszcz
przeszedł po plecach.
Jednak jeszcze nie spojrzała
przybyszowi w oczy. Po chwili dopiero zwróciła na nie uwagę. Gdzieś już je
widziała. Tego była pewna. Ale gdzie? Nie przypomina sobie, żeby kiedykolwiek
widziała tego wielkoluda. Te oczy… gdzie ona je widziała? Ponownie po plecach
przebiegł ją dreszcz, tym razem niepokoju. Kim on jest i czego tu chce?
Dlaczego ma wrażenie, że skądś go zna, chociaż to mało prawdopodobne? Przecież
na pewno zapamiętałaby takiego kogoś!
- Szukam mojego brata…
przyjechałem na parę dni do miasta i… - odsunął się trochę, żeby pokazać bagaż
– pomyślałem, że mógłbym go odwiedzić… nie widzieliśmy się ładnych parę lat.
- O-och… - Marta prócz walizki
zauważyła na podjeździe jednego z najnowszych modeli czerwonego Dodge Vipera –
a… j-jakiego adresu p-pan szuka? – podał jej kartkę z ładnie wykaligrafowaną
ulicą i numerem domu – och… k-ktoś chyba się pomylił…eee…
- Ach… rozumiem… czyli… Duff
mieszka gdzieś indziej… przepraszam za kło…
- Duff?! P-pan m-mowi o… och…
- jeszcze raz spojrzała w oczy mężczyzny. Wszystko stało się jasne – och… Pan…
eee… pan jest… Matt McKagan?
Skinął głową i znów na twarzy
pojawiło się zainteresowanie. Marta miała ochotę walnąć się w głowę i przekląć
swoją głupotę. Jak mogła nie rozpoznać tych oczu? Takie same miała pani
McKagan. Takie same oczy miał Jon. Prawie te same oczy codziennie rano i
wieczorem od kilku lat patrzyły na nią z miłością.
- Więc jednak dobrze trafiłem…
mogę? Jest w ogóle Duff? A pani? Z kim mam przyjemność?
- J-ja…ja… jestem… jestem jego
dziewczyną… n-narzeczoną.
- Serio? Wow…Mark mówił jakiś
czas temu o jakiejś dziewczynie Duffa, ale… no… narzeczona? Wow –mruknął znowu
i wszedł do domu.
- Napije się pan czegoś? –
wymamrotała i niepewnie wprowadziła go do salonu.
- Matt… hm… kawę… od dawna
jesteście ze sobą?
Zanim zdążyła odpowiedzieć,
usłyszała Izzy’ego z góry, który wołał ją z lekką paniką w głosie. Nawet nie przepraszając
swojego gościa, pobiegła do sypialni na piętrze. Serce zaczęło szybciej bić;
czemu Stradlin ją woła? Czemu jest jakby przestraszony? Wpadła do pomieszczenia
i od razu jej ulżyło. Nie stało się nic złego, po prostu Jeffrey zasnął, a Izzy
nie wiedział jak ma go odłożyć z powrotem do łóżeczka.
- Izzy! Nie strasz mnie tak! –
spojrzała na niego karcąco – myślałam, że coś się stało… - wzięła od niego
dziecko i otuliła szczelniej kocykiem – znasz… M-matta McKagana?
- Brata Duffa? Jasne… pomagał
nam trochę, jak zaczynaliśmy rozkręcać zespół… On chyba teraz mieszka gdzieś na
drugim końcu Stanów… w Wigrinii? Czemu pytasz?
- B-bo jest w salonie… teraz…
Pogwizdując wesoło wysoki
blondyn kierował się w stronę swojego domu. W torbie miał dla Marty najnowszą
książkę Patricii Cornwell „Ofiary przypadku” i „Oślepienie” Robina Cooka –
książki, na które czekała i które z pewnością pochłonie w kilkanaście godzin. W
całym swoim życiu Duff nie spotkał osoby, która czytałaby w takim tempie i w
takich ilościach jakąkolwiek literaturę. Kiedy jeszcze była w ciąży i
praktycznie nie wychodziła z domu na dłużej niż jakieś zakupy potrafiła czytać
książkę na dzień, czasem nawet półtora jeśli dobrze się czuła. Teraz też, jeśli
tylko mały Jeffrey spał, zatapiała się w świat thrillerów i kryminałów. Zamiast
zająć się sobą albo po prostu położyć się spać, na wolała czytać. „Bo co jeśli
zasnę i nie usłyszę, jak mały płacze?”. „A co jeśli coś mu się stanie jak będę
spała?”. Chwilę wytchnienia i lekkiego snu miała tylko w sytuacji, gdy Duff
zdołał ją przekonać, że jest przy dziecku i się nim zajmie i w razie czego ją
obudzi. Teraz wracał z księgarni i był tak pochłonięty myślami o Marcie i
Jeffie, że nawet nie zauważył na podjeździe czerwonego lśniącego samochodu.
Wszedł do domu i zauważył Isbell śpiącą w salonie na kanapie. Jeffreya nie było
w pomieszczeniu. Nie zauważył w przedpokoju kurtki Stradlina, którą zawsze
rzucał na szafkę na buty. Podbiegł szybko do okrytej kocem Marty i nią
potrząsną.
- Marta? Marta, gdzie Jeff?
Słyszysz? Obudź się – trochę zaniepokojony zaczął rozglądać się po salonie –
Marta… hej?
Usłyszał kroki na schodach. Kto, do cholery, jest w domu?! Stradlina nie
ma, Slash został u Axla… co do chuja?! Gdzie jest Jeff? Czemu nie przy Marcie?
I czemu ona śpi i nie reaguje na moje wołanie? Wstał szybko i usłyszał
cichutkie kwilenie, zagłuszane stukaniem butów o drewno. Jeff!
- Cześć tatuśku – dobiegł do
głos.
- M-matt?
- No a kto? – pojawiła się
wysoka postać.
Trzymała na rękach syna
basisty i kołysał leciutko. Zszedł szybko ze schodów i wszedł do salonu.
Dziecko wyglądało na jeszcze mniejsze i bardziej kruche w jego umięśnionych
ramionach. Zmienił się… odkąd Duff ostatni raz go widział, włosy urosły mu
kilka dobrych centymetrów. Szczęka nabrała jeszcze mocniejszych męskich rysów.
Przybyło mu kilka kilogramów – ale nie miało to nic wspólnego z nawet gramem
tłuszczu. I, nie wiedział, jak to możliwe, ale jego brat był jeszcze bardziej
przystojny niż kilka lat temu.
- Co… co ty tu robisz?
- Mogłeś zadzwonić, że masz
narzeczoną i dziecko…
- Nie gadaliśmy od pięciu lat!
– szybko wziął Jeffa na ręce – co zrobiłeś Marcie? – zapytał podejrzliwie,
patrząc na pogrążoną we śnie dziewczynie, która nawet się nie poruszyła.
- Zwariowałeś? Nic nie
zrobiłem! Jak przyszedłem, był tu Stradlin… okazało się, że masz dziecko. Po
godzinie się zwinął i zostałem z twoją narzeczoną i Jeffreyem… mały zasnął i
gadałem z Martą… i nagle zasnęła – wzruszył ramionami – więc przykryłem ją
kocem i wziąłem małego na górę, żeby jej nie obudził. Świetnie sobie
radziliśmy... przewinąłem go, nakarmiłem… nie chciałem budzić tej dziewczyny,
bo wyglądała naprawdę na padniętą…
- Co tu robisz? – powtórzył
Duff, tym razem trochę ostrzej.
- Otwieram nową restaurację…
Tutaj… w Los Angeles… pomyślałem, że przy okazji wpadnę, zobaczę, co u ciebie…
nikt mi nie mówił o ciąży… dziecku… i że masz narzeczoną… - znów wzruszył
ramionami – to ta, którą przywiozłeś kiedyś do mamy?
- Tak – burknął – byłeś zbyt
zajęty, żeby się pojawić.
- O to ci chodzi? Że nie
przyleciałem z Richmondu?! Dopiero co otworzyłem tam restaurację! Nie mogłem
wszystkiego rzucić i zostawić nowootwartego interesu, bo wpadłeś na pomysł,
żeby przyprowadzić jakąś nową laskę do domu!
- Licz się, kurwa, ze słowami!
To nie jest żadna nowa laska!
- Duff, wyluzuj! Nie
przyjechałem, ok, sorry, że tak wyszło… ale teraz jestem, odwiedziłem cię. Nie
musisz po mnie wrzeszczeć! Być może będę tu częściej, jeśli nie na stałe… -
zaczął wykręcać sobie palce, wpatrując się w brata – no chyba nie będziemy się
teraz kłócić i wypominać sobie wszystkiego, co? – spojrzał na kanapę, na której
Marta poruszyła się niespokojnie – Mogłem przyjechać wtedy… ale spodziewałem
się jakiejś pustej idiotki, dla której nie warto się fatygować… pomyliłem się,
ok?
- Na długo zostaniesz? Marta
pokazała ci już jakiś pokój czy cos?
Matt wyszczerzył zęby i
pokręcił przecząco głową. Uścisnęli się z Duffem, tak jak powinni przywitać się
prawdziwi bracia i prawie natychmiast zaproponował, że zrobi basiście i jego
narzeczonej jakąś pyszną kolację.
- Powinienem wyjść?
- Wystarczy, że się czymś
zajmiesz – mruknęła – i nie będziesz patrzeć…
- Aż tak cię to peszy?
- Jejku, Duff… po prostu wyjdź
albo rób to, co robiłeś – zaczerwieniła się trochę i wyciągnęła Jeffa z
łóżeczka.
Mimo, że malec miał już cztery
tygodnie, ciągle nie wiedzieli, jak się zachować przy karmieniu. Duff nie
wiedział, czy ma zostać i się przyglądać, czy ma wyjść; Marta nie wiedziała,
czy jest bardziej zawstydzona tym, że ktoś ma patrzeć na nią w takiej sytuacji,
czy tym jak wygląda jej ciało po porodzie. Nie wiedziała, czy w ogóle chce,
żeby Duff siedział w jednym pokoju, gdy ona karmi Jeffa. Dziwnie czuła się z
dzieckiem przy piersi, jeszcze bardziej nieswojo ze świadomością, że ktoś może
śledzić każdy jej ruch albo chwilę wahania przy tej czynności. Odwróciła się
tyłem do McKagana i rozpinając bluzkę, szybko przystawiła małego do piersi. Po
chwili wsłuchiwała się w cichutkie mlaskanie. Po raz kolejny do oczu napłynęły
jej łzy. Cztery tygodnie, a ona ciągle nie przyzwyczaiła się do tych dźwięków.
Najpiękniejszych dźwięków, jakie mogła teraz słyszeć.
- A-ałć…
- Co się stało? –Duff
natychmiast poderwał głowę, odrywając się od kartki z pokreślonymi słowami,
układającymi się w szkielet piosenki – Marta?
- N-nic… t-tylko…
- Co? – wstał szybko z zamiarem
podejścia do dziewczyny.
- Siedź… - przekręciła się
bardziej, żeby niczego nie widział i mruknęła zażenowana – tylko z-za mocno
złapał…
- Och… eee… no… ok – usiadł z
powrotem i poczuł lekkie pieczenie skóry na policzkach.
Dla obojga było to dość krępujące.
Chłopak pierwszy raz znalazł się w sytuacji, w której piersi jego dziewczyny
nie były tylko i wyłącznie obiektem jego fascynacji erotycznych. Dziwie czuł
się z myślą, że dokładnie ta sama część ciała, którą tak ubóstwiał pieścić,
pełni teraz także rolę żywiciela jego synka. W zasadzie to pełniły teraz tylko
tę drugą funkcję. Oczywiście nigdy by się do tego nie przyznał, ale czuł
leciutkie ukłucie żalu i zazdrości, że ten malec może sobie bezkarnie obcować z
piersiami swojej mamusi, kiedy tylko mu się to podoba, a Duff zawsze musiał się
o to starać i czasem wręcz dopominać. W obecnej sytuacji mógł sobie tylko
pomarzyć o tym, jak mógłby je dotykać i co z nimi robić. A Marta? Czuła podobne
zażenowanie, bo do tej pory tylko McKagan dotykał jej biustu i co było
oczywiste, robił to zupełnie inaczej niż ich dzieciątko. Nie wiedziała jak
należy zareagować na te małe usteczka, które tak zachłannie ssały i dopominały
się o jedzenie. Z jednej strony też czuła ulgę, że Jeff daje ukojenie
nabrzmiałym i bolącym piersiom, ale z drugiej strony czuła się nieswojo, gdy
zbytnio ciągnął albo szarpał. Wolała, żeby Duff nie musiał przyglądać się temu
wszystkiemu; z obawy, że w jakiś sposób zniechęci go to do jej ciała.
- Pójdę… zrobić kolację… -
widać było, że nie umie odnaleźć się w sytuacji i szukał wystarczająco dobrego
pretekstu, by móc „uciec”, ale jednocześnie nie sprawić przykrości dziewczynie
– przynieść ci tutaj… czy zejdziesz jak… skończycie?
- Zejdę, zejdę… dzięki.
Usłyszała, jak Duff
pospiesznie wyszedł i westchnęła, gładząc Jeffa po główce. Był śliczny. Nie
mogła wymarzyć sobie słodszego i bardziej uroczego malucha niż on. Kochała w
nim wszystko. Od jasnych mięciutkich włosków, przez różnokolorowe oczka i usta,
tak bardzo przypominające usta Duffa, aż do maleńkich stópek, które wierzgały
niecierpliwie co jakiś czas. Obiecała sobie, że zrobi dosłownie wszystko, żeby
Jeffrey był szczęśliwy i czuł się kochany; żeby doświadczył wszystkiego tego,
czego Marcie nie było dane przeżyć i poczuć w swoim rodzinnym domu; żeby zaznał
prawdziwego ciepła ze strony rodziny. Nie mówiła, że będzie to łatwe zadanie…
ale ze wszystkich sił będzie starała się tego dokonać. Jest mu to winna. Jemu i
temu maleństwu, któremu nie dane było przyjść na świat cztery lata temu. Otarła
ukradkiem łzy, słysząc kroki na korytarzu i wzięła głęboki oddech.
- Duff, mówiłam, że zaraz zej…
- odwróciła się z Jeffem ciągle ssącym jej pierś, w kierunku drzwi i urwała.
- Ups… eee… tego… bo ja tylko…
chciałem… eee… - gitarzysta Guns n’Roses wpatrywał się jak zahipnotyzowany w do
połowy odkryty biust brunetki – c-chciałem… bo…dzwoniła jakaś…eee… dziewczyna…
no…
- W-wyjdź! – trzymając Jeffa,
starała się jednocześnie zasłonić i szybko odwróciła się tyłem do drzwi, cała
czerwona na twarzy – no w-wyjdź! P-przeszkadzasz mi!
- Eee… no… chyba..tak… a-ale
bo dzwoniła jakaś laska… i pytała o ciebie… i tego… eee..
- W-wyjdź do cholery! –
podniosła głos i Jeffrey zapłakał cichutko – c-ciii… już dobrze… nie chciałam
ci przeszkodzić – mruknęła.
Dopiero po chwili dotarło do
niej, że usłyszała przytłumiony huk. I dokładnie w tym samym momencie, dobiegł
ją wzburzony głos Duffa.
- Wpierdalaj! Po chuj
wchodzisz do tego pokoju?! Jak, kurwa, mówię, że Marta jest zajęta, to kurwa
mać jest zajęta! Jak chcesz się na coś pogapić to spierdalaj do tej pieprzonej
Renee!
- Puść mnie! Skąd miałem
wiedzieć, co ona robi?! Ja pierdolę, co się niby takiego stało?!
- Zrób to jeszcze raz, a kurwa
pożałujesz! – odepchnął Slasha i wszedł do swojej sypialni, którą od dość
długiego czasu na stałe dzielił z Martą.
Isbell w czasie szamotaniny
chłopaków, zdążyła już się poprawić i zakryć i próbowała uśpić Jeffa. Miała
dość tych awantur. Z jednej strony, żal jej było Hudsona, że Duff tak
wrzeszczał na niego i go wyzywał, ale z drugiej strony sama była nieźle
wkurzona jego zachowaniem i popierała nerwy Duffa. Skoro żyli w trójkę – od
miesiąca w czwórkę – to Slash mógłby jakoś się przystosować i nie wpadać do ich
sypialni bez pukania, podczas gdy byli sobą zajęci, albo mógłby się zastanowić
czy wypada wejść, zanim pojawi się w trakcie karmienia Jeffa i sprawi, że
zażenowanie dziewczyny spotęguje się do niewyobrażalnych rozmiarów. Ona z
Duffem szanowali prywatność Slasha. Nie pakowali mu się do pokoju, gdy był
zajęty, albo gdy odwiedzała go jakaś kobieta, której Marta do końca nie
kojarzyła.
- Przepraszam - mruknął Duff,
gdy Isbell karcąco na niego spojrzała i kołysała płaczącego synka – może ja
spróbuję?
- Wystarczyło nie krzyczeć na
cały dom…
- No przepraszam… po prostu
mnie wkurwił! – usiadł przy narzeczonej i by ją udobruchać, cmoknął ją w skroń
– może zaśpiewamy mu coś, żeby zasnął, hmm?
- To śpiewaj… ja chce coś
zjeść – podała mu Jeffa i zeszła do kuchni.
- Ech… widzisz, mały? Same
problemy z tym Slashem… to… co ci zaśpiewamy, hm? – zaczął go kołysać i mruczeć
mu żywszą wersję Whisky in the Jar
Thin Lizzy.
As I was goin' over the Cork and Kerry mountains
I saw Captain Farrell and his money he was countin'
I first produced my pistol and then produced my rapier
I said stand and deliver or the devil he may take ya
Musha ring dum a doo dum a da
Whack for my daddy-o
Whack for my daddy-o
There's whiskey in the jar-o
I took all of his money and it was a pretty penny
I took all of his money and I brought it home to Molly
She swore that she'd love me, never would she leave me
But the devil take that woman for you know she tricked me easy
Being drunk and weary I went to Molly's chamber
Takin' my money with me and I never knew the danger
For about six or maybe seven in walked Captain Farrell
I jumped up, fired off my pistols and I shot him with both barrels
I saw Captain Farrell and his money he was countin'
I first produced my pistol and then produced my rapier
I said stand and deliver or the devil he may take ya
Musha ring dum a doo dum a da
Whack for my daddy-o
Whack for my daddy-o
There's whiskey in the jar-o
I took all of his money and it was a pretty penny
I took all of his money and I brought it home to Molly
She swore that she'd love me, never would she leave me
But the devil take that woman for you know she tricked me easy
Being drunk and weary I went to Molly's chamber
Takin' my money with me and I never knew the danger
For about six or maybe seven in walked Captain Farrell
I jumped up, fired off my pistols and I shot him with both barrels
Malec zasnął zanim Marta wróciła z talerzem pełnym tostów z nutellą i
kubkiem z kawą. Spojrzała na śpiącego Jeffa i w szybkim tempie opróżniała
naczynie. Musiała zjeść coś słodkiego, żeby jakoś pobudzić swój organizm. Nie
mogła być senna, nie mogła zasnąć, bo przecież w każdej chwili dziecko mogło
obudzić się z płaczem. Musi od razu się nim zająć. Nie ma czasu na rozbudzanie
się i dochodzenie do siebie po drzemce.
- Martuś… - Duff usiadł
przy niej i zaczął wodzić nosem po jej szyi – zrobimy sobie kąpiel? A później…
- Duff, daj spokój… jestem
zmęczona… mały w każdej chwili może się obudzić!
- Więc nawet nie mogę cię
przytulić? Kurde w ogóle nie dasz się dotknąć, odkąd pojawił się Jeff.
- Jejku.. Duff, proszę cię…
nie mam siły się kłócić – westchnęła i położyła się na łóżku.
- Nie chcę się kłócić… -
mruknął i wsunął rękę pod jej luźną koszulę.
W jednym momencie
zesztywniała. Przesuwał dłoń coraz wyżej, a ona czuła coraz większą panikę. Nie
chciała, żeby ją dotykał, nie chciała, żeby jego palce badały jej ciało. Nie
mógł dowiedzieć się, co stało się z jej ciałem, które zresztą nigdy nie było
idealne. Odskoczyła jak oparzona. I zaczęła szybko przykrywać się połami
koszuli, którą powoli rozpinał.
- N-nie dotykaj m-mnie… n-nie
chce – wyjąkała i pobiegła do łazienki.
- Kurwa mać – burknął pod
nosem i ściągnął koszulę i tshirt i wślizgnął się pod kołdrę.
Krążył po domu, nie mogąc
znaleźć sobie miejsca. Tak strasznie brakowało mu dotyku tego ciepłego ciała,
które tak kochał. Brakowało mu pieszczot, którym obdarzała go jego ukochana.
Brakowało mu pieszczot, które on dawał jej. Już nawet nie chodziło o seks. O
tym nawet nie miał, co marzyć w obecnej sytuacji. Ale chociaż jakiś całus albo
przytulanie się w łóżku na dobranoc albo zaraz po przebudzeniu… czy to tak
dużo? Zupełnie nie wiedział, czemu dziewczyna tak go od siebie odsunęła. Za
każdym razem, jak tylko kierował dłonie d jej piersi, albo kładł je na jej
talii, wpadała w panikę i wręcz uciekała. Czego do cholery się bała? Co
ukrywała? Przecież rozumiał, że nowe obowiązki związane z opieką nad malutkim
dzieckiem, mogą męczyć człowieka, mogą sprawić, że nie ma siły na nic. Albo po
prostu nie ma się czasu na pewne sprawy. Ale co było tak złego w próbach
objęcia swojej narzeczonej?! Co było nie tak, gdy chciał ją objąć? Co robił
źle, gdy chciał ją popieścić? Co robił źle, gdy chciał zrobić jej masaż? Albo
gdy chciał żeby się rozluźniła? Przecież chciał to wszystko robić, gdy mały
Jeffrey śpi! Przecież nie był takim kretynem, żeby chcieć robić pewne rzeczy
przy dziecku, które nie jest pogrążone we śnie! Fakt, że ich miesięczny synek,
nawet nie zdawałby sobie sprawy i wiedziałby, co robią, ale nie najlepszym
pomysłem byłoby oddawać się czułościom, gdy chłopiec na nich patrzy.
- Ja nie wiem, Izzy… serio nie
wiem, co kurwa, robię źle! Staram się, jak mogę spędzać każdą wolną chwilę w
domu z Jeffem! Żeby mogła odpocząć, przespać się… cokolwiek! A jak Jeff
zasypia, chciałbym mieć w końcu narzeczoną! Chwilę dla nas… a ona ucieka… -
żalił się i upił piwo.
- Rozmawiałeś z nią o tym?
- No a jak ci się wydaje?
Próbowałem! Za każdym razem mówi coś w stylu, że nie chce się kłócić, albo że
nie ma siły na szarpanie się… Kurwa ja chcę dobrze! Chcę, żeby było jak zawsze!
A ona się zachowuje tak, jakbym był obcym facetem, który nie ma prawa nawet jej
dotknąć! Chcę ją objąć, ona jakoś się wyślizguje. Chcę pocałować, na odwraca
głowę. Chcę jej zrobić masaż czy coś, to ucieka albo wymyśla, że koniecznie
musi coś zrobić…
- A seks?
- A co to jest? – zapytał
ponuro z żalem w głosie – nic! Kompletnie! Odkąd jest Jeff… Odkąd się urodził,
chyba nie widziałem jej nawet w bieliźnie! A co tu mówić w ogóle o pieprzeniu
się? Ciągle chodzi poubierana, jak nigdy. Śpi w koszulce i spodniach, jak
kiedyś… jak jeszcze nie byliśmy razem. Zamyka drzwi od łazienki, tam się
przebiera w piżamę i kładzie się do łóżka, okrywając szczelnie kołdrą…
- Uuu… no to nie masz zbyt
ciekawie. Ale może ma jakiś problem? Spróbuj się jakoś podpytać… przecież nie
zaczęła nagle odwalać takich rzeczy, bo ma taki kaprys… - zapalił
papierosa i odsunął od Duffa butelkę z
czwartym, jak do tej pory, piwem – może ma jakąś depresję czy coś? Zadzwoń do
swojej siostry i się zapytaj… w końcu jest pielęgniarką, nie? Może zna się na
takich sprawach…
- A ty? Możesz z nią pogadać?
Albo… jakoś zobaczyć czy od ciebie też ucieka?
-Eee… no ja… hm… no ok… teraz
mam iść?
Już po czterdziestu minutach
siedział w salonie w domu, którym kiedyś mieszkał z przyjaciółmi i przyglądał
się jednej z najważniejszych kobiet w jego marnym życiu. Cieszył się, że
dziewczyna tak dobrze sobie radzi, że odnajduje się w nowej odpowiedzialnej
roli. I po co się tak stresowałaś? Po co
panikowałaś, gdy zbliżał się termin porodu? Po co płakałaś mi w koszulę, że nie
poradzisz sobie, że nie umiesz i nie dasz rady? Mały Jeffrey nie mógł trafić na
lepszą mamę! Izzy wyszczerzył zęby i przemieścił się z fotela na kanapę, by
siedzieć przy niej.
- Cześć, Brzdącu – pogładził
go po główce – dajesz rodzicom popalić w nocy, hm?
- A nawet mi nie mów! Wstaję
do niego chyba co godzinę – pożaliła się i widząc, że mały jest śpiący, zaczęła
go kołysać – widzisz? Wujek przyszedł to nagle jest grzeczny i chce spać…
powinieneś zostawać na noc – mruknęła.
- No.. od tego to masz chyba
Duffa, kochanie – zaśmiał się.
- Och, Izzy! –skarciła go i od
razu się zaczerwieniła – czemu ty wszędzie widzisz podteksty?
- Hej! Jestem tylko facetem!
Zapomniałaś?
- O tym nie da się zapomnieć –
wstała i położyła Jeffa w kołysce – mmm… chwila spokoju.
- Pooglądamy coś? – pokazał
jej miejsce koło siebie, żeby znowu usiadła.
Wróciła na miejsce, ale
zachowała kilkunastocentymetrową lukę między nią a chłopakiem. Było to dość
niecodzienne i wręcz dziwne. Zawsze siadała blisko niego i się przytulała, a
teraz nawet nie dotykali się ramionami. Udawał, że tego nie zauważył i
stopniowo, powoli przysuwał się do niej. Zauważył, że zaczęła nieswojo się
kręcić. Niby przypadkiem musnął dłonią jej kolano. Zareagowała bardziej
gwałtownie niż się spodziewał i odskoczyła
od niego. O… chyba Duff miał rację…
ale ja?! O co chodzi do cholery? Co ja mam do ich seksu, że ode mnie też
odskakuje?
- Dawno cię nie przytulałem –
nie dawał za wygraną i szybko otoczył ją ramionami, zanim zdążyła zareagować.
- P-puść! – zaczęła się
szarpać, ale Stradlin zacieśnił uścisk i jedną ręką mocno obejmował jej talię –
Izzy, puść! Nie chcę się przytulać!
- Co się dzieje, co? Zrobiłem
ci coś, że się wyrywasz?
- P-puść… nie d-dotykaj m-mnie
tu – chciała zabrać rękę, która znajdowała się na jej brzuchu i talii –
p-proszę, puść!
- Powiedz, o co chodzi! Nigdy
się tak nie zachowywałaś… czemu nie dasz się dotknąć?
- W-weź te r-ręce – ciągle
mocowała się z nim i zaczęła bardziej zakrywać się koszulą flanelową, którą
miała na sobie – n-nie dotykaj m-mnie!
- Marta…
- P-puść – zaczęła się trząść
i była o krok od płaczu.
- A-ale co się dzieje? Powiedz
mi… o co chodzi… - złagodniał mu głos – puszczę cię, ale mi powiedz… ok.?
- N-nie d-dotykajcie… n-nie
chcę… - objęła się za brzuch, jakby chciała go schować – n-nie m-możecie
p-patrzeć… n-nie…
- Hej… chciałem cię tylko
przytulić… - zupełnie nie wiedział, czemu dziewczyna jest tak rozhisteryzowana
– o Boże… no nie płacz – znów ją objął, ale tym razem się nie szarpała, tylko
szlochała cichutko.
- J-już m-mu s-się n-nie
b-będę p-podobać… j-jestem p-paskudna… o-obrzydliwa… s-skóra… k-koszmar!
N-naciągnięte… i r-rozstępy…
- O czym ty mówisz? Marta…
- O t-tym… - wstała i uniosła
trochę Tshirt – t-to j-jest… j-jest… o-okropne! D-duff m-mnie z-zostawi, jak
t-to zobaczy!
Z początku Izzy nie wiedział,
co brunetka mu pokazuje. W końcu brzuch jak brzuch. Nie był taki jak przed
ciążą, ale nie bardzo wiedział, co jest takiego koszmarnego i wstrętnego, jak
to określiła. Dopiero po kilku chwilach dostrzegł lekkie pionowe pasma
jaśniejszej albo trochę ciemniejszej skóry. I
to jest takie straszne? Przez to płacze? Przez to coś nie da się dotknąć?
Przecież, kurwa, tego prawie nie widać! A nawet jeśli, to kurwa co w tym
takiego strasznego? Ta debilka Annica miała to samo na cyckach! I na tyłku!
Większość lasek, które pieprzyłem na
początku Guns n’Roses takie coś miało! O co to afera?
- Marta… ale to przecież… nie
tylko ty to masz…
- A-ale nie r-rozumiesz!
P-patrz j-jakie t-to j-jest s-straszne! D-duff nie będzie m-mnie chciał z
r-rozstępami po c-ciąży!
- Znałem wiele… dziewczyn, które nie miały dzieci, a
miały dokładnie to samo, nawet bardziej widoczne! Nie masz się co załamywać…
Duff pewnie nawet nie zwróci na to uwagi!
Znalazła się w pułapce. Co
robić? Jak stąd uciec? Dokąd mogłaby biegnąć? Nawet nie wiedziała, gdzie jest.
Nie wiedziała, ile czasu minęło odkąd została wepchnięta do tej ciężarówki.
Chociaż nie… to nie ciężarówka… za mało miejsca. To chyba jakiś samochód
dostawczy? Busik ze zdemontowanymi fotelami? Dlaczego ma związane ręce?
Przecież nawet nie mogła się poruszyć, tak bardzo bolała ją zwichnięta kostka.
No i jak wydostać się z pędzącego samochodu, który przekroczył dopuszczalną
prędkość prawie o połowę. Ciemność… charakterystyczny zapach, który czuła już
wcześniej… Kto i gdzie do cholery ją wiezie?! I przede wszystkim po co? Czego
chce? Pieniędzy? Zabawić się? A może to jakiś psychol, który porywa kobiety pod
nieobecność ich narzeczonych i facetów z domów? Słyszała kroki na schodach i
zanim zdążyła się odwrócić, zatraciła się w niekończącą się ciemną otchłań.
Zemdlała? Straciła świadomość? Została czymś odurzona? Całkiem możliwe. Nagle
poczuła mocne szarpnięcie i przeszywający ból w barku, gdy jej bezwładne ciało
uderzyło w drzwi samochodu. Dotarło do niej, że kierowca się zatrzymał. Zaraz otworzy drzwi… myśl! Myśl, co zrobić,
żeby mu uciec! Jak mam wyswobodzić te cholerne ręce z tych więzów? Czy dam radę
stanąć na tej nodze? Boże… proszę… niech to będzie jakaś głupia pomyłka! Modliła
się w myślach i usłyszała kroki. Nadchodził… nawet nie wiedziała kim jest…
domyśliła się tylko, że to mężczyzna. Miała nadzieję, że ją wypuści, że to
głupi żart, albo porwał nie tą osobę. Drzwi się otworzyły. Ciemność. I nagle
zobaczyła oczy. Świecące w ciemności oczy, które znała. Które znała bardzo
dobrze. Ba! Należały do osoby, z którą jeszcze nie tak dawno dzieliła dom!
- O J-jezu… n-nie… b-błagam,
n-nie!
Już wiedziała, że to nie
pomyłka. Wiedziała, że uprowadził dokładnie tą osobę, którą zamierzał. Widziała
tylko oczy. Na twarzy miał kominiarkę, ale nie było mowy o pomyłce. Skuliła się
i próbowała wyswobodzić ręce z grubego sznura, którym była skrępowana.
Wiedziała, że nie ma szans, ale nie chciała się poddawać. Nie mogła się
poddawać, nie mogła odpuścić. Nie mogła zostawić swoich bliskich. Ludzi, którzy
ją kochają…
- B-błagam, z–zostaw mnie…
- Dawno się nie widzieliśmy –
wymruczał i wyszczerzył zęby.
Uśmiech. TEN uśmiech.
Dokładnie ten sam, który tak uwielbiała. Uśmiech tak charakterystyczny, że nie
dało się go pomylić z żadnym innym. Nie dało się go nigdy zapomnieć. Teraz
uśmiech przemienił się w szyderczy grymas na zamaskowanej twarzy. Wyszarpał ją
z samochodu i nie zważając na jej zranioną nogę, zaczął ją ciągnąć po żwirowej
drodze. Z trudem dostrzegła zarys jakiegoś domu. Domyśliła się, że pewnie teraz
tutaj mieszka. Miał klucze, cały pęk kluczy. Do furtki, bramy, dwa do drzwi
wejściowych i jeden do piwnicy, do której ją zaprowadził. Zaczęła krzyczeć i
się szarpać. Wiedziała, że jeśli ją tu zamknie, nie będzie już odwrotu; już mu
nie ucieknie, nikt jej nie znajdzie.
- Wiesz? Dużo myślałem o tobie
ostatnio.. – wysyczał i ściągnął kominiarkę – pamiętasz mnie jeszcze? Ach…
oczywiście, że pamiętasz… mnie się nie da zapomnieć… - pchnął ją na materac
rozłożony na środku pokoju – zrobimy tak, żebyś pamiętała jeszcze więcej… żebyś
pamiętała o tym, o czym myślałem tyle czasu…
Rozwiązał jej ręce i prawie
natychmiast je skrępował. Tym razem nad głową. Jakimś cieńszym sznurem, który
od pierwszej minuty wżynał się boleśnie w jej nadgarstki. Nie wiedziała, po co
to robił i po co zahaczył te związane dłonie o jakiś łańcuch. Bolało jak
diabli, ale może tylko chciał żeby się nie szarpała? Może miała po prostu
spokojnie leżeć i nie robić sobie większej krzywdy? Trwała w takim przekonaniu,
gdy po chwili wyszedł i zostawił ją samą. Zaczęła liczyć upływający czas.
Dziesięć sekund… dwie minuty… piętnaście minut… pomyliła się i zaczęła liczyć
od nowa. Dotarła do piątej minuty i drzwi ponownie się otworzyły. Pojawił się.
Znowu z takim samym uśmiechem jak wcześniej.
- Pamiętasz, co ci przed
chwilą obiecałem? Że zapamiętasz nasze spotkanie na zawsze… że dowiesz się, o
czym tak myślałem…
- N-nie! B-błagam nie! –
wrzasnęła cicho, gdy dotarło do niej, że jego dłonie rozdarły jej bluzkę –
N-nie!
- Będą cię ręce boleć… a ja
zbyt długo czekałem na to, żeby ci odpuścić – wyciągnął nóż i przeciął
cieniutki materiał stanika.
- T-tylko n-nie t-to….
B-błagam…
Ale on nie słuchał. Szybkim
ruchem zdarł z niej poszarpane spodnie. Znów użył noża. Pozbył się dolnej
części bielizny. Nie zważał na jej błagania i łzy. Nie obchodziło go to, że się
szarpała i po chwili z otartej skóry na nadgarstkach kapała krew. Chciał ją. Od
dawna myślał tylko o tym. O tym i o tym jak do tego doprowadzić. Przygotował
plan. Kilka scenariuszy, w których zakładał, co mogłoby pójść nie tak. Jak się
okazało, zupełnie niepotrzebnie się tak wysilał i męczył. Wszystko odbyło się
lepiej niż w jego najśmielszych marzeniach i prośbach.
- P-puść m-mnie… b-błagam…
n-nikomu n-nie powiem – próbowała złączyć nogi i jakoś się zakryć, byle tylko
nie miał dostępu do niej – n-nie r-rób t-tego b-błagam…
- Myślisz, że masz prawo się
odzywać?! Spierdoliłaś mi życie suko! Teraz za to zapłacisz! – brutalnie
rozszerzył jej uda i wdarł się w nią przy akompaniamencie jej rozpaczliwego
krzyku i błagania…
- Niee! Nie! N-nie r-rób… –
zerwała się, czując krople potu na czole.
- Marta? – dobiegło ją zaspane
i niewyraźne mamrotanie – co się dzieje? – poczuł, że dziewczyna cała się
trzęsie – Martuś?
Łapała z trudem powietrze i
próbowała się uspokoić. Koszulka, którą miała na sobie, przykleiła się do
mokrej skóry. Odgarnęła poplątane włosy z czoła i starała się powstrzymać łzy
cisnące się do jej oczu. Poczuła dłoń Duffa na swoim ramieniu. Szeptał jej do
ucha uspokajające i kojące słowa. Nie był głupi. Wiedział, że zaś powróciły
senne koszmary tej drobnej brunetki.
- Hej… kochanie już w
porządku… o-och… - odebrało mu mowę, gdy dziewczyna przytuliła się do niego ze
wszystkich sił.
Po tak długim czasie w końcu
mógł ją objąć. Mógł wdychać słodki zapach jej perfum. Mógł wtulić twarz w jej
pachnące włosy. Otulił ją szczelnie ramionami i nie zamierzał puszczać zbyt
szybko. W końcu miał przy sobie drugą połowę jego całego świata. Druga połówka
leżała w łóżeczku trzy metry od nich.
- Cii.. już dobrze… nie płacz…
mały się zaraz obudzi… ciii…
- M-mhm… - powoli zaczęła się
uspokajać.
Hałas. Głośne pukanie w drzwi
wejściowe. Dobijanie się do domu o trzeciej w nocy. Pisnęła wystraszona, ciągle
pamiętając o śnie i rozpaczliwie wtuliła się w Duffa. Trzęsła się ze strachu.
Łupanie ustało. Cisza. Niepokojąca, nienaturalna cisza. I głośny gwizd, pod ich
oknem.
- Duff! Hej! Otwórz mi drzwi!
- K-kto t-to? – drżąca Marta,
mocniej wtuliła się w Duffa – n-nie i-idź! P–prosze! – szepnęła, gdy basista
chciał wstać z łóżka.
- To M-matt… spokojnie… zejdę
na dół i go wpuszczę… nie bój się – pocałował ją w czoło i szybko zbiegł na
dół, nie zważając na to, że jest tylko w bokserkach – Matt! Kurwa, co ty
odpierdalasz?! Jest środek nocy!
- P-przepraszam… ja… musiałem
przyjść…mogę?
- Co jest? – przepuścił go i
zaprowadził do salonu.
- On… on tu jest – wymamrotał
– tutaj… w Los Angeles!
- CO?!
Duff nie wiedział, czy jego
brat żartuje czy mówi całkiem poważnie. Bo niby skąd miał się tu pojawić? Jak?
Skąd wiedział, gdzie ich szukać? I przede wszystkim, po co miałby się tu
zjawiać? Matt nie może mówić prawdy! Ale patrząc na niego, z przerażeniem
docierała do niego ta wiadomość… jak najbardziej sprawdzona i prawdziwa
wiadomość! Zbladł. Usiadł na łóżku i patrzył na ponurą twarz swojego starszego
o trzy lata brata.
- Dzwoniła do mnie znajoma… ze
szpitala i pytała czy przypadkiem nie jesteśmy rodziną… to samo nazwisko…
- S-szpital?
- Pobił się z kimś… - spuścił
głowę – niedaleko mojej nowej restauracji…
- Kurwa mać…
- D-duff? Co się d-dzieje? –
dobiegł ich cichy, przestraszony głos.
Marta stała na końcu schodów i
patrzyła na nich pytająco. Przydługa koszulka sięgała jej prawie do kolan,
przykrywając połowę dresowych naciągniętych spodni. Nawet po ciemku z
odległości kilku metrów było widać, że ciągle się trzęsie i czegoś boi. Patrząc
niepewnie na Matta, podeszła do swojego narzeczonego.
- Wszystko dobrze, kochanie –
objął ją i rzucił mordercze spojrzenie Mattowi, który zamierzał już coś
powiedzieć – nie musisz się niczym martwić… och… Jeffrey się chyba obudził…
pójdziesz do niego? Ja zaraz wrócę, tylko skończę gadać z Mattem…
- Ona nic nie wie?! – burknął
cicho, gdy usłyszeli dźwięk zamykanych na piętrze drzwi.
- Matt, daj kurwa, spokój!
- Nie powiedziałeś jej?!
- Moja sprawa, o czym jej
mówię! Ty jesteś, kurwa mać, taki chętny do rozpowiadania tego?! To miała być
tajemnica… pamiętasz? Tylko nasza pierdolona tajemnica!
- Powinna wiedzieć… cokolwiek…
powinna chociaż zdawać sobie sprawę z…
- Zamknij się już do cholery!
Nie będziemy tutaj o tym gadać! Wie tyle ile powinna wiedzieć!
- Teraz jest inna sytuacja…
musisz jej powiedzieć… ostrzec ją…
- Nie teraz, Matt… nie teraz…
- mruknął i zamyślił się – zostaniesz? – zapytał po kilku dobrych minutach.
- Jeśli nie masz nic
przeciwko…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz